czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 11.


Kris wszedł do ładowni ostatni i może dlatego miejsce, które mu przypadło było szczególne. Siedział na trzecim stopniu, licząc od dołu, schodów prowadzących na pokład. Nie narzekał, mogło być gorzej. Jedynie podczas krótkich drzemek, które nachodziły go w ciągu całej doby odczuwał skutki zgiętych stale kolan. Wstawał wtedy, schylał głowę, by nie zawadzić o sufit, będący z drugiej strony pokładem, i rozprostowywał swoje zastane stawy.

Teraz też to zrobił. Pomacał kolana, nagiął w drugą stronę kręgosłup, przeciągnął się kilka razy i usiadł z powrotem. Chodzić nie było można. Teoretycznie istniała taka możliwość, ale po pierwsze — nie znosił chodzić po czymś miękkim, mało statycznym, po drugie — lubił ciszę, a ta na pewno zaraz zostałaby przerwana wrzaskami deptanych ludzi. Trzeci schodek oprócz funkcji reprezentacyjnego fotela, służył mu również za punkt obserwacyjny obiektów, które miał przed sobą. Tych obiektów naliczył trzydzieści cztery. Nie miał z tym wielkich kłopotów. Leżeli ściśnięci jak śledzie w skrzynce dopiero co otwartej do sprzedaży. Ładownia, w której ich zamknęli może i była duża, ale nie dla tylu ludzi. Znajdowała się ona pod przednim pokładem. Z tyłu, za ścianą terkotał stary, wysłużony diesel, który sądząc po odgłosach dożywał chyba drugiej emerytury. Stuki na panewkach przypominały żegot karabinu maszynowego i doprowadzały jego samochodową duszę do stanu bliskiego rozpaczy. Stary „Kelvin” nie miał widocznie takich problemów, bo łomocząc wytartymi częściami pchał ich wciąż do przodu.

Po kilku dniach Kris wiedział już gdzie każdy z nich ma swoje stałe miejsce, z kim gada i co robi. Nie wiedział tylko o czym. Znajomość portugalskiego przekraczała jego lingwistyczne umiejętności, a oni tylko w tym języku gadali między sobą. Na jego „do you speak English?” odpowiedziała cisza i zdziwione spojrzenia wielu ludzi. Zawołał jeszcze po niemiecku i francusku, ale z identycznym skutkiem. Był jedynym obcym pośród nich i raczej wyczuł niż spostrzegł, że nie darzą go zbytnim zaufaniem. Nic dziwnego. Tamci, po dwóch, po trzech wszyscy się jakoś znali, gadali w swoim języku i o swoich sprawach — tylko on był sam. Znowu. Przez pierwsze pięć dni prawie wcale się nie odzywał, a do siebie od pewnego czasu przestał gadać na głos. Potem się zmieniło.

Szóstego dnia pierwszy z nich miał dość. Najpierw odepchnął Krisa od schodków, a potem zaczął walić pięściami i głową we właz zamykający ładownię. Chyba zwariował, bo krzyk jaki wydobywał z gardła mógł należeć tylko do szaleńca. Trwało to krótko. Nagle pokrywa włazu odskoczyła, wpuszczając do środka prostokątny snop słonecznego światła. Wariat wyczekał chwilę, a gdy nikt się nie pokazywał skoczył do góry. Długo tam nie zabawił. Po paru sekundach był znów z powrotem, z rozwaloną dolną wargą, spod której wystawał ułamany siekacz.

— O, chyba będziesz, bracie, seplenił — rozweselił się Kris.

Takie widoki już dawno przestały go wzruszać. Zbyt dobrze je znał i z obserwacji, i z autopsji. W „jego” środowisku należały do zwykłej, szarej codzienności.

Cios musiał być jednak precyzyjny i mocny, bo ciało nieszczęśnika od dobrych paru chwil ani drgnęło. Kris pochylił się nad nim. Wszystko ma swoje granice, a ten już dawno powinien się zacząć ruszać. Nagle, mimo panującego półmroku dostrzegł stale powiększającą się plamę po lewej stronie ciała mężczyzny. Przewrócił go na wznak… i zaraz poczuł strumień ciepłej krwi na swojej szyi. Instynktownie przysłonił go ręką, pochylił się jeszcze bardziej i zaczął oglądać ranę. Była groźna. Mężczyzna spadając musiał zawadzić o jakiś wystający gwóźdź, który dziwnym trafem nie przebił mu ręki na wylot, tylko wsunął się pod tętnicę w połowie łokcia i rozerwał ją.

— Czas sjesty minął — stwierdził słodko.

Jeszcze nie potrafił przejść obojętnie obok takich spraw. Wiedział co trzeba zrobić — należy natychmiast zatamować gwałtowny upływ krwi. Człowiek nie ma jej zbyt dużo, a te parę litrów wyleci z niego w ciągu kilku minut. Zdjął koszulę, oderwał rękaw i zaczął zakładać prowizoryczny tampon. Wszystko to było za mało. Dla pewności pomacał się po brzuchu choć nie miał w zwyczaju podtrzymywać spodni wyrobem rymarskim.

— Kto ma jakiś pasek, rzemień — odezwał się swoją angielszczyzną. — Prędzej! Dajcie mi coś do wiązania!

Zapomniał, że nikt go nie rozumie. Zrobiło się jednak małe poruszenie. To było już coś. W tej monotonii ostatnich dni wreszcie coś się działo! Jeden z tubylców podczołgał się bliżej i ponaglony przez Krisa zaczął mu pomagać przytrzymywać tampon.

— Pasek — powtórzył Abe, pokazując równocześnie na swoje spodnie. — Sznurek.

Zrozumiał. Wyciągnął z buta sznurowadło i pokazał Krisowi.

— Dobra. Może być — pokiwał głową Abe.

Człowiek wydał się Krisowi skądś znajomy. Nie przyglądał im się co prawda zbyt ciekawie, ale tego gdzieś już chyba widział. „Zaraz, zaraz…” — wysilał pamięć, — „samolot, lądowisko, tłum...” — kojarzył fakty. — „Aha, już mam. To ten, który przyleciał w ostatniej chwili i się tak dopominał o wyjazd. Ale zaraz… Moment… On chyba gadał z MG po angielsku! Tak, na pewno. Był cicho… Cwaniaczek. W porządku… spróbujemy cię złapać”.

— Przytrzymaj tu mocniej — Kris znów przemówił po angielsku, wskazując ponaglającym ruchem bliżej nieokreślony kierunek.

Tamten dalej udawał wariata.

— No, poniżej! Poniżej, durniu! — ryknął nagle Kris.

Tubylec posłusznie wykonał polecenie, a Abe uśmiechnął się. Właśnie mu dawał do zrozumienia, że go przyłapał na kłamstwie, bo skąd tamten nie znając angielskiego wiedział jak jest „poniżej”? Miał do wyboru dwa kierunki — w górę lub w dół od rozerwanej tętnicy. Bez wahania — co prawda ponaglony krzykiem — wybrał ten, który wskazał Kris. Było to wbrew logice, bo już dzieci w szkole wiedzą, że krwotok tętniczy podwiązuje się zawsze powyżej rany.

— To jednak rozumiesz po angielsku — zaczepił go Kris.

— Trochę — tamten wiedział, że wpadł.

— To czemu się nie odezwałeś, gdy pytałem?

— Nie wiedziałem coś za jeden.

— A teraz wiesz?

— Może.

Kris zaczął sprawnie podwiązywać ranę. Obwinął sznurowadłem przytrzymywany tampon, ścisnął mocno i zawiązał porządny supeł. Przez ten czas milczał i dopiero gdy skończył prowizoryczny opatrunek zagadnął na nowo.

— Jak ci na imię?

— Pedro.

— Tylko tyle? — Kris myślał że wszyscy Brazylijczycy mają wieloczłonowe nazwiska.

— Mendoza. Pedro Mendoza.

— Krótkie te twoje imiona. Mnie nazywają Kris — przedstawił się. — Kris Abe.

— Twoje za to dłuuugie — przeciągnął specjalnie przedostatnią sylabę Pedro.

Abe uśmiechnął się tylko i na razie przerwał rozmowę. Jego myśli zostały zajęte czymś zupełnie innym. Człowiekowi z rozerwaną tętnicą nie wystarczy sama opaska i tampon. Co prawda zaciśnięty sznurek zatamował krwotok, ale jednocześnie uniemożliwił swobodny dopływ krwi do pozostałych, zdrowych części ręki. Komórki ludzkiego ciała mają to do siebie, że nie zasilane jednostajnie życiodajnym tlenem po pewnym czasie obumierają, a wtedy już żadna siła nie przywróci ich do stanu pierwotnego. O zarazkach i zakażeniu szkoda było myśleć. To byłby cud, gdyby ich nie było. Potrzebny był lekarz z odpowiednimi narzędziami i lekarstwami. I to zaraz. Dalsza zwłoka groziła amputacją ręki — w najlepszym razie. Tamci na pokładzie nie wiedzą co tu się stało. Myślą, że dostał tylko w szczękę i poleciał w dół.

— Hej, wy tam na górze! — krzyknął Kris. — Tu jest ranny! Ten, który dostał w gębę jest ranny! Ma przeciętą tętnicę!

Na górze nic się nie zmieniło. Niemożliwe, aby go nie usłyszeli. Silnik pracował zbyt cicho, by zagłuszyć jego wołanie.

— Hej, wy tam na pokładzie! — ryknął teraz jeszcze głośniej Kris. — Tu jest ranny! Hej, wy tam do cholery! Ja nie kłamię!

Tym razem zareagowali.

— Jak nie zamkniesz tej swojej facjaty, to będziesz za chwilę wyglądał gorzej od tamtego!

Krisa ruszyło. Ten głos poznałby teraz nawet w piekle. Chropowaty baryton należał bez wątpienia do grubego Stevea.

— Ty baleronie! Ty gorylu!… Ty… — nie wytrzymał Kris. — Dawaj tu lekarza i to zaraz! Inaczej ten tu wykorkuje!

— No to co? Będzie o jednego pomieszańca mniej. A za baleron — przypomniał sobie nagle Grubas — policzymy się później. I za goryla też.

Kris z wściekłością walnął głową o pokrywę włazu. Ta jednak ani drgnęła.

— Ha, ha… Wal se wal. Może se rozumu nabijesz.

— O mój rozum bądź spokojny. Martw się o swój — prychnął Kris. — Ty ptasi móżdżku.

Spróbował jeszcze raz dźwignąć pokrywę włazu, ale teraz nie można jej było przesunąć nawet o milimetr. „Widocznie Steve siedzi na niej okrakiem i rechocze do siebie zadowolony” — pomyślał. „Takiemu debilowi jak ktoś powie: „ nie otwierać”, to choćby już pół dnia leżeli na dnie to i tak nie otworzy. Jedynie MG mógłby coś zdziałać.”

— Powiedz McGregorowi, że tu jest ranny — jeszcze raz spróbował po dobroci Abe — i że trzeba lekarza. To chyba możesz zrobić co?

— No jasne! A ty myślisz, że co… że szef jest dla takich patałachów jak ty? Kiwnie se taki palcem i każe wołać. A gówno! I zamknij lepiej mordę, bo jak zejdę na dół to…

Kris przestał się odzywać. Równie dobrze mógłby sobie pogadać ze słupem telefonicznym. Efekt byłby identyczny. „Trzeba przywołać McGregora. Tylko jak?” — pomyślał. „Musi być na drugiej barce, inaczej dawno by się odezwał. Gdy krzyknę sam — nie usłyszy, ale jak wszyscy?”

— Słuchaj no… — zaczepił swojego nowego znajomego. — Jemu trzeba zeszyć tętnicę i odkazić ranę. Inaczej umrze. Rozumiesz?

— Jasne. Tylko jak to zrobić? Tu nic nie ma.

— Słyszałeś, że z tym gorylem nie idzie się dogadać. Trzeba powiadomić jego szefa.

— McGregora?

— Właśnie. On jest na drugiej barce, chyba gdzieś blisko. Jak zaczniemy wołać wszyscy, to powinien usłyszeć. Zrozumiałeś?

— W porządku. Możemy krzyczeć.

— Ale wszyscy, kapujesz? Ilu nas jest. Powiedz im to.

Pedro Mendoza podczołgał się w środek towarzystwa i wyjaśnił sprawę. Tylko jeden był oporny, ale na krótko. Postawny Mulat chwycił go za podartą koszulę i porządnie potrząsł. Zgodził się natychmiast.

— W porządku, Kris, załatwione. Daj znać kiedy.

— Kiedy? Zaraz!

— Mc…Gre…gor, Mc… Gre…gor — Kris zaczął pierwszy i za chwilę po wodzie potoczył się przeciągły skandowany ryk:

— Mc…Gre…gor, Mc…Gre…gor…

Gruby Steve wrzeszczał coś na górze dopóki mógł. Potem chwycił go kaszel i dał sobie spokój. Po jakiś pięciu minutach poczuli na barce lekki wstrząs i za chwilę usłyszeli głos McGregora:

— Co tu się, do diabła, dzieje! Powariowali, czy co? Steve!

— Nie wiem co jest. Mówiłem, żeby przestali, ale ta banda nie chce mnie słuchać.

— Ale czemu wrzeszczą? Wołają dla zgrywy, czy jak? Co tu się stało?

— No… nic szefie.

— Gadaj!

— No… jeden taki koniecznie chciał się przewietrzyć … a przecież szef zabronił. Otworzyłem właz i tamten wyskoczył… więc go posłałem z powrotem. Ten lotnik mówi, że ranny. A ja go tylko, jak Boga kocham, raz zdzieliłem…

— Otwieraj właz — przerwał MG.

Steve posłusznie wykonał polecenie.

— Dawajcie go na górę — rozkazał McGregor. — Co mu jest?

Kris najpierw wyciągnął rannego na pokład, a dopiero potem odpowiedział:

— Spadając natrafił na jakiś gwóźdź i rozerwał tętnicę. Założyliśmy mu opaskę, ale na dłuższą metę to za mało. Potrzebny jest lekarz. On ledwo zipie.

— Dobra, dobra. Złaź na dół. My się nim zajmiemy.

Szczurza Morda pochylił się nad rannym i zaczął oglądać ranę. Kris posłusznie schodził pod pokład.

— Steve, daj znać, żeby przyszedł lekarz. To rzeczywiście poważna sprawa. Dobrze żeście mnie zawołali, chłopcy. A ty — zwrócił się do Stevea, — na drugi raz najpierw sprawdź.

Kris zdołał jeszcze zobaczyć zdziwioną minę Grubasa, zanim ten zamknął za nim klapę. Nie zszedł na sam dół, gdzie miał swoje miejsce. Przystawił delikatnie ucho do pokrywy i zaczął słuchać. Wysilanie narządu słuchu było zbędne. Z tej odległości, mimo iż mówili szeptem, słyszał ich doskonale.

— Jakiego lekarza, szefie? Przecież u nas żadnego lekarza nie ma.

— No to co. Ale niech hołota pod pokładem myśli, że jest. Będą spokojniejsi…

— Ale przecież to się wyda.

— Jasne, że się wyda. Tylko później. Na razie niech myślą, że wszystko jest OK, że o nich dbamy. Kłopotów nie należy sobie mnożyć, Steve. Ich będzie aż nadto tam na miejscu… A może chcesz im już teraz powiedzieć co ich czeka i mieć statek z dynamitem zamiast cichej łajby? Wiesz jak zachowują się tacy, którzy nie mają już nic do stracenia? Ja wiem i radzę ci uważać. Nie chcesz chyba, aby ci na śnie poderżnęli twoje tłuste gardło. Co, Steve.

Grubas z głupawą miną pomacał się instynktownie po szyi.

— No widzisz. Na razie są cisi i spokojni. Nawet nad podziw. Mnie na ich miejscu już dawno jasny szlag by trafił! I tak trzymać, Steve. Tak trzymać!

Widocznie przypalił papierosa, bo rozmowa na chwilę się urwała.

— Wtedy, przemówił im pan do rozumu — Kris znowu usłyszał chropowaty baryton.

— Tak. Jakoś im wytłumaczę to wszystko. Nawet twoje wygłupy z krokodylem… A swoją droga to ty się kiedyś doigrasz, Steve. Ja ci to mówię, ty się kiedyś doigrasz. Każdy kiedyś trafi na swego. Ty też trafisz.

— Na razie mi to nie grozi. W promieniu dwóch kilometrów nie widzę takiego, który dał by mi radę.

— Hm, pewność już nie jednego zeżarła. Uważaj, żeby nie był dwa metry od ciebie!

— Mówi pan o tych pod pokładem?

— O tych, o tych. Nie wiem czy mi uwierzyli.

— Część na pewno — przypochlebił się Grubas.

— Ale to tylko część. Niepewnych jak najprędzej trzeba wychwytać.

— Jednego już mam — pochwalił się Steve.

— Który to?

— Ten od radia. Na mój gust jest zbyt cwany. Trzeba go było wykończyć jeszcze na pokładzie.

— Zrozum idioto — zdenerwował się MG, — że nie możesz wszystkich na raz pozabijać! Przyjdzie czas i na niego. Miej go na oku.

— Już ja go przypilnuję.

— Tylko bez numerów, Steve. Na razie dość tego.

— Ale przecież i tak się dowiedzą — nie ustępował Grubas.

— Jasne! Tylko wtedy będziemy już przygotowani. Teraz nie ma na to ani miejsca, ani czasu.

— A co z nim? — ranny widocznie znów stracił przytomność ; bo bez skrępowania rozmawiali dalej.

— Niech wraca z powrotem.

— Jak… niech wraca — nie zrozumiał Grubas.

— Z prądem Steve, z prądem. Wrzuć go do rzeki, to popłynie naszym śladem.

— Jasne, szefie — ucieszył się Grubas.

— I zrób tak, żeby nie machał rękami — tłumaczył MG, — a nie daj Boże, żeby wrzeszczał.

— W porządku. Cicha robota to moja specjalność — pyszałkowatość Hipopotama była ogromna.

Kris mimo iż wytężał słuch nie usłyszał żadnego podejrzanego dźwięku. Trudno było komukolwiek wydobyć choćby westchnienie z gardła ściśniętego ogromnymi łapskami Grubasa, a cóż dopiero temu półprzytomnemu chuderlakowi. Po chwili usłyszał tylko plusk niewiele głośniejszy od innych dźwięków przedostających się z zewnątrz.

Wniosek był prosty. Chuderlak rozpoczął podróż powrotną.

— To już piąty — pomyślał Kris. — Dzika bestia znowu znalazła zajęcie. Trzeba coś zrobić, bo inaczej wymorduje nas wszystkich po kolei.

To było wczoraj. Teraz siedział na swoim trzecim stopniu od dołu i gawędził z Pedrem. Monotonia codziennego życia zachęcała do zwierzeń. Nigdy nie był zbyt rozmowny, ale po takim okresie milczenia… wolał wygadać się na zapas.

— To ty się tak wtedy pchałeś na lotnisku? — przypomniał mu Abe.

— Tak. Co, poznałeś mnie?

— Dopiero tutaj, gdy tamowaliśmy krwotok.

— Coś mi tutaj śmierdzi. Zdaje się, że w ładne gówno wlazłem. I to z własnej woli. Jeszcze temu draniowi dałem dziesięć dolców.

— Za co? — zaciekawił się Kris.

— Za kontrakt. Przecież widziałeś, że przyleciałem w ostatniej chwili.

— Zgadza się — znowu uśmiechnął się Kris, — a te zielone dałeś mu za bilet na ta imprezę?

— Tak.

— Przecież wyglądasz na cwanego i tak łatwo dałeś się nabrać?

— Czemu… nabrać? Po knajpach zaczęła krążyć fama, że znowu znaleźli złoto — przekonywał Pedro. — Tym razem gdzieś na północy. Podobno znalazł się facet, który organizował to wszystko i to prawie za darmo. Koszt przelotu plus dziesięć procent od zysków. Głupi by się nie zgodził. Wiesz, co to znaczy dobra działka?

— Domyślam się. I nic cię nie zdziwiło?

— A co miało zdziwić? Liczy się czas. Kto pierwszy ten lepszy. Będziesz na początku — dostaniesz lepszą działkę. To czasami cała fortuna!

— No, a tajemnica?

— A co, mieli rozgłaszać? Przecież to logiczne, że trzeba po cichu i szybko.

— Oczywiście wiedziałeś, że polecicie samolotem.

— Oczywiście — powiedział Pedro.

— I nie zdziwiło cię to? Nie bezpieczniej było samochodem?

Tym razem uśmiechnął się Pedro.

— Bracie, to jest Brazylia nie Europa. Tu dróg jak na lekarstwo. Są regiony, że tylko powietrzem się dostaniesz. O Amazonii nawet nie wspomnę. Jej spora część nie widziała nigdy białego człowieka, więc czemu tu się dziwić.

— I powiedzieli, żeby na lotnisku być cicho?

— Tak. Cicho i za wiele nie gadać. Oni załatwią resztę.

— Na amen — nie wytrzymał Kris.

— Co… na amen.

— E… nic. A wodowanie?

— To wyjaśnili dopiero teraz. Wcześniej nie chcieli, bo podobno byśmy się bali. Nie chcieli nam napędzać niepotrzebnie strachu. Może i mieli rację.

— A wiec po to zabrali tych trzech na tamta barkę?

— Właśnie. McGregor powiedział nam co i jak.

„Nam, nam” — przedrzeźniał Pedra w duchu. O mnie zapomnieli. Długo się zastanawiał po co były te odwiedziny ledwie w parę godzin po wysadzeniu samolotu. Szczurowi nie chciało się dwa razy powtarzać tego samego. Wolał zabrać paru stąd i wyłożyć im wszystko na swojej barce.

— Wiesz co? — Kris rozsiadł się wygodniej na swoim trzecim stopniu.

— Co?

— Zastanawia mnie wasza uległość. No, czemu przyjmujecie to wszystko tak spokojnie. Teraz już wiem.

— No cóż, złoto wymaga wielu wyrzeczeń — sentencjonalnie stwierdził Pedro Mendoza. — MG ma łeb. Gdyby nie to powalone drzewo, wszystko poszłoby jak po maśle. Ci z barkami już przecież na nas czekali.

— Rzeczywiście. A może mi wreszcie raczysz wyłożyć, co przekazał szlachetny McGregor swoim poddanym. Nie uważasz, że jesteś mi to winien?

— Tak, tak… Właśnie to robię.

— Nie zauważyłem. Ciągnę cię za język jak parowóz przeładowane wagony. Co jeszcze gadał?

— Mówił, że nie liczył na tylu chętnych i że musimy się jakoś pomieścić. Teraz już nikt nie może wrócić.

— Czemu?

— Bo za dużo wie.

— A o porwaniu mówił coś?

— O jakim porwaniu?

— Mniejsza z tym — zrezygnował Kris

Szczurza Morda pięknie to wykombinował. Nadał cynk o złocie i znalazł chętnych. Taka plotka leci jak huragan, a rośnie jak ciasto drożdżowe. Wystarczy tylko zaznaczyć, że to „największa tajemnica” — a skutek będzie pewny, czyli odwrotny. MG potrzebuje ludzi. Cichych, niepodpadających ludzi. Gdy wykonają swoja robotę, pośle ich do nieba. Co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. Tylko co oni mają robić? Na co mu taka gromada? Te barany zapatrzone tylko w złoto, nawet nie przypuszczają co ich czeka. On im nie zdradzi sekretu. Nie zdradzi, ponieważ nie jest głupim baranem, którego bez sprzeciwów można zaszlachtować. Kto by mu uwierzył? Pedro mówił, że wszystko idzie jak po maśle, a MG ma łeb, że ho, ho! A nóź wzięliby go za podburzacza i wyrzucili za burtę od razu… albo sprzedali MG — co na jedno wychodzi. „Wiara czyni cuda” — przypomniał sobie, — „nadzieja jeszcze większe.”

cdn.