czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 13.


*

Pogoda tamtego dnia nie spłatała złośliwego psikusa. Była dokładnie taka, jaką synoptycy zapowiadali poprzedniego dnia. Pamiętał to doskonale. Do dwunastej pozostało jeszcze trochę czasu, ale słońce już porządnie dało mu się we znaki.

Ludzie przywiązują się do byle czego. Nawet do takiej kupy złomu, jaką miał przed sobą. Upierają się przy tym, aby wszystko jeździło i woziło właściciela w porządanym kierunku. Dogadzanie takim dziwnym zachciankom, było właśnie jego zajęciem, a raczej jednym z zajęć, które wcześniej przywłaszczył sobie niejako po drodze, nie mając przy tym pojęcia czy mu się to kiedykolwiek na coś przyda czy nie. Tu się przydało. Wyciągał właśnie silnik z kolejnego grata, którego posiadacz życzył sobie, aby jego pudło dalej dzierżyło dumne miano samochodu, gdy trzask zamykanych drzwi skierował jego wzrok w stronę domu.

Susan z synkiem wybierała się właśnie do miasta. Nie bez cienia dumy delektował się napotkanym widokiem. Kupiony na kredyt czteropokojowy, parterowy domek prezentował się wcale nieźle. Oczywiście upiększył go po swojemu. Wyłożył kamieniami ścieżkę, założył trawniki, pomalował na kolorowo ściany i framugi okien. Dbał i pieścił każdy detal, bo miał co pieścić. Wreszcie miał coś swojego. Nie jakąś tam wynajętą norę, ale domek swój własny! Przy drodze posadził żywopłot, który za rok, dwa powinien osiągnąć wiek doskonałości. Całość z daleka bardziej przypominała reklamową pocztówkę, niż rzeczywisty obiekt, ale to było mniej istotne.

Pewnego dnia stwierdził, lub raczej poczuł prawie fizycznie, że dom to coś więcej niż ściany, dach, okna i drzwi. One się w zasadzie nie liczyły. Stanowiły tylko fasadę. Ważne było to, czym dom był wypełniony. Takich uczuć nigdy nie doznał. Mało tego — nie przypuszczał, że w ogóle istnieją. Ciepło, spokój, intymność, rodzinne łzy i żale były teraz czymś namacalnym. A gdy urodził im się synek, Kris zgłupiał do reszty. Dali mu na imię Paul — jak jednemu z Beatlesów. Co prawda on z całej czwórki wolał Lennona, ale McCartney miał mniej oklepane imię i to zadecydowało.

Nagła tkliwość, która go naszła kazała mu przerwać pracę. Oparł się o podniesioną maskę i powoli wycierał umorusane smarem ręce. Tak, teraz było mu dobrze. Odkrył, że żyć tylko dla siebie, to nie żyć wcale. A on wreszcie miał o kogo dbać. Susan i Paul — kochane stworzenia. Czy długo szukał? O tak! Bardzo długo! Właściwie od samego początku. Bo czy domem można nazwać cztery ściany z ośmioma piętrowymi łóżkami, w których wspólnie z takimi samymi znajdami jak on, przebywał? Przytułek dla sierot to nie „Hilton”.

Dopiero przy piątym podejściu udało mu się zwiać. Wcześniej, za każdym razem przyprowadzali go z powrotem. Miał wtedy czternaście lat i niewiele czasu brakowało, aby mógł opuścić swój przybytek w całkiem legalny sposób. Nic z tego. Po pierwszym razie coś się w nim zacięło. Miał dość bólu i codziennego drylu, jednakowych wstawań, spacerów, obiadów i w ogóle tej całej popieprzonej dyscypliny, w której najważniejszym elementem była ilość odliczanych batów za najmniejsze odejście od wydumanego przez kierownika ideału człowieka i czas na wszystko wyliczany co do minuty. Przysiągł sobie, że kiedyś — gdy mu nikt nie będzie rządził — obróci to wszystko do góry nogami.

Po pierwszym wypadzie zaraz zrodziła się myśl o następnym. Już wtedy wiedział, że wyjdzie stąd kiedy mu się uda, a nie wtedy, gdy mu na to pozwolą. Chyba za czwartym razem przełożeni wzięli się na sposób. Samo bicie przestało już na nim robić wrażenie, a wychowywania przez gadanie czy perswazję tu nie praktykowano. Dla niego skończyły się wycieczki do miasta. Specjalny nadzór, jak to fachowo określił kierownik, wykluczał taką możliwość. Kris czekał spokojnie i kombinował. W zasadzie mógł już zaczekać aż osiągnie te swoje lata, ale tylko w zasadzie. Ambicja wzięła górę. To był jego cichy zakład.

— Mecenas, kiedy pryskasz? — pytali z uśmieszkiem kumple.

— Niedługo — odpowiadał stale.

Przy ostatnim razie wreszcie pogłówkował porządnie. Samo zniknięcie z sierocińca nie stanowiło problemu. Ten zaczynał się dopiero na zewnątrz. Kris przygotował się starannie i ze szczegółami. Na noc zawsze zamykano go na klucz, toteż uciekł w biały dzień. Schował się pod stertą brudnej bielizny, którą wieziono do pralni. Pamiętał o najważniejszej rzeczy — pieniądzach. To przez nie bez przerwy wpadał — a właściwie przez ich brak. Zdobycie potrzebnej sumy było łatwe. Wiedział przecież, gdzie jej szukać. Zamek od drzwi gabinetu kierownika nie stanowił ślusarskiej łamigłówki, toteż poradził sobie z nim bez problemów. Przecież jakie takie przeszkolenie od kumpli otrzymał. W zamian zostawił małą karteczkę — „Ja tylko pożyczam”. Nie kłamał. Po ośmiu miesiącach odesłał całą należność łącznie z odsetkami. Wtedy już stanął na nogi.

Oczywiście mógł nie bawić się w te salonowe zagrywki, jednak w tym przypadku musiał. Kierownik zawsze uważał go za gorszego od reszty, za kogoś w rodzaju przyszłego bandyty. Gdyby nie oddał tych pieniędzy, potwierdziłby jego mniemanie o sobie, usatysfakcjonowałby go. Wręcz zrobiłby mu przyjemność. A Kris chciał mu zrobić przyjemność, ale całkowicie odmienną. Nie był żadnym ćwokiem, fajtłapą czy wręcz debilem — jak go ciągle nazywano. Był tylko skrytym, bojącym się wszystkiego maluchem, któremu nigdy nie dano poznać, że istnieją inne uczucia niż ból, cierpienie, obojętność czy sadyzm. Wychował się w ludzkiej dżungli i aż dziw, że nie stał się jednym z dzikich zwierząt. „Czy na takich ich chcieli wychować?” — zastanawiał się czasami. — ”Chyba nie. Przecież założenia były słuszne”. Dopiero po latach przekonał się, że na świecie równie ważny jak metody jest wynik.

„Mecenas” — taką miał ksywę. W mentalności swoich kumpli człowiek, który czyta wszystko i wszędzie — co tylko jest wydrukowane — na takie miano zasługuje. Zdarzało mu się zapomnieć śniadania, kluczy do pokoju, ale książki nigdy.

Wcześniej książki stanowiły dla niego zbędny balast. Były rzeczą nakazywaną i może dlatego budziły w nim niechęć. Może by i został bandytą… gdyby nie one.

Pewnego razu zwrócił uwagę nie tyle na leżącą książkę, co na namalowany na niej obrazek. Przedstawiał jakąś ulicę i bramę. W śnieżnej zadymce stała mała dziewczynka ogrzewając zapaloną zapałką zmarznięte dłonie. Już nie zasnął. Wymknął się po cichu do ubikacji i tam, narażając się na nowe baty, przeczytał baśń Andersena do końca. To wtedy odkrył dla siebie nowy, wspaniały świat. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Opanował go głód czy wręcz mania czytania. Wciągało go to coraz bardziej i głębiej, zapraszało do swego wnętrza oferując coraz to nowe przygody. Jego skostniały i zastraszony umysł drgnął i powoli, lecz stale zaczął nabierać nowego rytmu, nowego spojrzenia, nowej wyrazistości. Uczył się prawideł tego świata nie na rzeczywistości, a na starych, zakurzonych tomiskach, których od wielu lat nikt przed nim nie brał do ręki. Sprawy, które do tej pory uważał za normalne nagle okazywały się nienormalnymi, złymi, chorymi. Właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomił sobie, że na świecie żyją dzikie bestie, różniące się między sobą tylko ilością i rodzajem zadawanego okrucieństwa. Temu draniowi, kierownikowi przytułku też postanowił odpłacić. Za siebie i za innych, za wszystkie baty, podłość, za sadystyczny uśmieszek, wyzwiska i ośmieszanie. Niestety, tego marzenia nie udało mu się zrealizować. Zanim on pierwszy raz poczuł w dłoni kolbę rewolweru, kierownik umarł śmiercią naturalną, zapewne dumny z dobrze wypełnionego życiowego zadania.

Zachciało mu się pić. Cisnął powalaną smarami szmatę pod maskę silnika i powlókł się do swojej budy. Zbił ją z resztek blach i odpadów karoserii i dumnie nazywał warsztatem. Już dawno mógł sobie wybudować coś porządniejszego, ale jakoś mu schodziło. W pogniecionym kartonie znalazł tylko jedną puszkę piwa. Chęć do roboty odeszła zupełnie. Usiadł na beczce po oleju, która pełniła rolę krzesła i zapalił papierosa. Widok wąskiej smużki wypuszczanego dymu podziałał kojąco. Wspomnienia przyszły na nowo.

Od ucieczki z przytułku zawsze krążył po dolnych szczeblach drabiny społecznej i wcale nie pragnął sięgać do wyższych. Wędrowanie było jego domem — swoisty paradoks, który z czasem stał się narkotykiem. Nigdzie później nie zagrzał miejsca na dłużej. Zawsze coś pchało go do przodu. Jakaś siła, której nie rozumiał i nawet nie próbował się przeciwstawić, nakazywała mu pod byle pretekstem, lub całkiem bez powodu, porzucać jedno zajęcie, by po przewędrowaniu iluś tam kilometrów podejmować inne i zaczynać wszystko od początku. Może nie znosił monotonii? Nudziło go siedzenie w jednym miejscu i liczenie dni podobnych do siebie jak bułki w supersamie. Po pewnym czasie nie wytrzymywał i gnał dalej. Był jak akwarjowa rybka, która od czasu do czasu potrzebuje wymiany wody i świeżej porcji tlenu — inaczej zdechnie. Jego odczucia były podobne. W zasadzie nigdy nie potrafił sobie tego w racjonalny sposób wytłumaczyć. W jednym pozostał konsekwentny. Tak jak postanowił w przytułku obrócił swój świat do góry nogami. Spał kiedy mu się chciało, jadł kiedy miał pieniądze. Punktualność była dla niego iluzorycznym pojęciem bez znaczenia.

Zwiedził parę krajów. Fachów, których nauczył się po drodze już nie liczył, bo łatwiej mu było wymienić te, którymi się nie zajmował. Pamiętał tylko, że zaczął jako pomywacz, później był kelnerem, jeszcze później komiwojażerem, a potem… W Paryżu, oczywiście na Montmartre, poczuł w sobie duszę artysty, więc zaczął malować. Cóż z tego skoro obrazy podobały się tylko jednej osobie — jemu. Jako pomocnik pływał na barkach po kanałach Holandii, pracował w stoczni, był taksówkarzem w Lyonie, spawaczem w Monachium, wykidajłą w Hanowerze… Ale krótko. Dwa opryszki były wyraźnie lepsze od niego robiąc z nim to, co on powinien zrobić z nimi z racji wykonywanych obowiązków. Gdy wreszcie oprzytomniał i podniósł się z chodnika, szef zdążył już zamknąć przed nim frontowe drzwi. Grał nawet w jakiejś knajpie, ale gdzie — już nie pamiętał. Innych mniej chwalebnych rzeczy też się przyuczył. Nawet gładka stal sprężynowego noża nie była mu obca. Zawsze jednak z opresji wychodził w miarę cało — co najwyżej utracił nieco krwi. Miał dryg — jak mawiali niektórzy. W końcu Europy było mu mało. Postanowił zmienić nie państwo, a kontynent. Statua Wolności powitała go na pokładzie archaicznego parowca, który z Marsylii przez Gibraltar płynął do Nowego Jorku. Był jak zawsze bez grosza, toteż litościwi kumple z doków załatwili mu posadę pomocnika palacza na liberyjskim stateczku, który pewnego jesiennego dnia dopłynął wreszcie do celu podróży. Przez mały, okopcony bulaj w maszynowni pożerał wzrokiem wspaniałe wieżowce Manhattanu. Był zachwycony.

— Jadę na zakupy, Kris. Paula biorę ze sobą.

Przywołany nagle do rzeczywistości spojrzał na żonę. Susan wsiadała właśnie do dopiero co wyremontowanego, czerwonego mustanga, który w porównaniu ze stojącą obok półciężarówką Krisa prezentował się teraz niczym rolls-royce przy staroświeckiej ciuchci.

— Dobra, tylko nie zapomnij o piwie! — upomniał się.

— Pamiętam. Kupię ci cały karton.

— Lepiej dwa — przypomniał sobie o ostatniej puszce, którą właśnie dopijał.

— Dobrze, kupię ci dwa! — odkrzyknęła przez opuszczoną do połowy boczną szybę.

Już ją miała zasunąć, gdy coś jeszcze przyszło jej do głowy.

— Wiesz co, Kris?

— No…

— Aa... nic — rozmyśliła się nagle. — Powiem ci jak wrócę. To nic pilnego.

— Pogadamy jak przyjedziesz. Tylko się pośpiesz. To ostatnia — wskazał na już pustą puszkę po piwie.

— Wrócę za parę godzin, a do tego czasu napij się kompotu. Jest w lodówce. Kris?

— Co?

— Pstryknąć ci?

— Daj spokój, w takich łachach?

— No to co. Będziesz przynajmniej naturalny.

Od czasu urodzenia dziecka Susan dopadła dziwna pasja. Musiał jednak krytycznie przyznać, że sam ją sprowokował. Kupił wtedy aparat fotograficzny. Chciał uwiecznić na zdjęciach jak mu rośnie syn, żeby oboje mieli pamiątkę. On o takich dziwach nie mógł nawet marzyć, bo nie wiedział że są. Kiedyś zrobili mu jedno zdjęcie ale nikt nie wytłumaczył mu co to jest i że to akurat w tej chwili. Kazali mu stanąć przed białym prześcieradłem zawieszonym na ścianie to stanął. Potem coś mocno błysnęło mu w oczy i to było wszystko.

To co wyprawiała z aparatem Susan przechodziło jednak — jak mawiał — ludzkie pojęcie. Bo jej wszystko co dotyczyło synka się podobało, wszystko było nietypowe, śliczne, jedyne, rozkoszne, ciekawe, śmieszne, jednym słowem — warte uwiecznienia. Więc latała z tym aparatem jak głupia — z pokoju do kuchni, z kuchni do łazienki, to znów do ogrodu. Wystarczyło tylko by Paul zrobił jakąkolwiek minę a już słyszał zachwycony głos Susan:

— Kris zobacz, zobacz co on robi! — i zaraz potem — dawaj aparat. Szybko!

Trochę jej przeszło, gdy zaczęła płacić rachunki za pierwsze wywołane klisze ale i na to znalazła sposób. Jej znajomy był zapalonym amatorem fotografikiem więc skumała się z nim, a ten robił jej obróbkę zdjęć za darmo. Z punktu widzenia Krisa zrobił ponadto jeszcze jedną znakomitą rzecz — nauczył Susan fotografować. Od tego czasu ten problem miał wreszcie z głowy. Co najwyżej zamiast ponaglającego go wołania słyszał teraz inne:

— Kris, gdzie jest do cholery mój aparat?

Teraz też nie oparła się pokusie. Wystawiła aparat za odchyloną boczną szybę samochodu i nacisnęła na spust migawki.

— Trzymaj się! Hej!

— Hej.

Pomachali mu jeszcze na podjeździe i to był ten ostatni raz, gdy widział ich takimi jak zawsze.

 

Dalszy ciąg przygód Krisa będzie można przeczytać w książce, która ukaże się za czas jakiś.