czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 2.


*

Wszystkie zbędne hałasy na pokładzie umilkły równie szybko, jak się pojawiły. Jedno­stajny szum pracujących silników w niczym nie zakłócał błogiego nastroju, który panował, i zapewne nadal panuje w dalszej części samolotu. Dramat, jaki się rozegrał dotyczył tylko kilku osób. Sceną była kabina, w której przez moment coś się działo, ale lecący samolot był na to wszystko obojętny.

Kapitan i „Radio” siedzieli, a właściwie przykucnęli w milczeniu, dotykając się czub­kami butów. Było za ciasno, aby porządnie wyprostować nogi i zbyt ciemno, aby cokol­wiek zobaczyć. Ich psychika była odpowiednikiem świadomości szczura zamkniętego w prymitywnej pułapce bez wyjścia. Klepsydra z hierarchiami wartości odwróciła się do góry nogami, a oni sami przeciśnięci przez jej wąską szyjkę polecieli głowami w dół. Obaj zdawali sobie sprawę z faktu, że zapowiadał się dziwny lot, że być może czekały ich przykre niespodzianki, ale tego nie był w stanie przewidzieć żaden z nich. Pierwszy sądził, że ze strony facetów wykupujących ten lot zagrożenie jest żadne, wręcz przeciw­nie, że w razie wpadki może liczyć na ich pomoc. Zaś drugi wiedział, że ono właśnie stamtąd przyjdzie, tylko trudno było przypuszczać, że nastąpi tak szybko i w ten sposób. Tak! Jeden z nich mógł wpisać na swoje konto ujemny punkt. Miał tylko nadzieję, że będzie to pierwszy i ostatni minus. Przy takich przeciwnikach następne mogłyby mieć katastrofalne skutki. Sytuacja przez wielu mogła być uważana za prawie beznadziejną, on jed­nak sądził, że jakoś się z niej wykaraska — nie zabili go przecież od razu.

Kapitan wolno przychodził do siebie. Panująca ciemność pomagała mu jako tako ze­brać myśli. Jeszcze pięć minut temu dowodził wielkim, transportowym „Herkulesem”. Był panem, mało — królem, którego rozkaz musiał być bezwzględnie wykonany. I żeby tak w jednej chwili… Naraz uświadomił sobie, że cała reszta jego codzienności — rodzina, dom, zdrowie, a przede wszystkim pieniądze, o które martwił się w każdej dotychczaso­wej godzinie swojego żywota — nagle przestała być ważna. Liczyło się tylko jedno: jak stąd wyjść cało i zdrowo, ratując przy tym samolot i ludzi. Wszystko inne w jednej, małej se­kundzie przestało istnieć.

„...A jeżeli skończę jak tamten na sąsiednim fotelu?… Może i mnie niespodziewanie za­rzucą rzemień na szyję, a potem zaczną zaciskać coraz mocniej i mocniej… i nawet ostatnim oddechem nie pozwolą nasycić się do końca… wciągnąć w sterane nikotyną płuca ostatniej drobinki tego świata?…” „Skąd te głupie myśli?” — przeleciało mu przez głowę. — „Czy to strach?” „Chyba tak” — odpowiedział sobie sam.

Był to strach, ale jakiś inny. Ten zwyczajny tylko łaskotał, co najwyżej ściskał, a ten pod­chodził pod samo gardło i dławił wszelkie obce myśli zawarte do tego czasu w jego mózgu. Znał już to uczucie — strach pierwszego gatunku. Dokładnie tak było wtedy, gdy w jego „Boeingu” zaklinowało się podwozie. Wychodziła tylko jedna goleń — prawa. Lewa, mimo powtarzanych wysiłków, spokojnie spoczywała pod zamykającą podwozie klapą. Zerwali blokady i próbowali ręcznie — na próżno. Lądowanie bez jednego koła byłoby czystym szaleństwem, ale mieli szczęście. W zbiornikach zostało jeszcze trochę paliwa, więc zrobili parę rund wokół lotniska i zanim silniki wychłeptały je do reszty, służby pomocnicze lotniska zdążyły pokryć cały pas startowy specjalną pianką, która zmniejszała tarcie i niwelowała w zarodku ewentualny pożar. Szorowali na brzuchu aż miło…

Uśmiechnął się na tamto wspomnienie. Wtedy był w lepszej sytuacji. Miał w rękach stery, a ćwiczenia w symulatorze lotów zrobiły swoje. Teraz to coś innego. Chyba jesz­cze nigdy w życiu święty Piotr nie wołał go tak głośno i natarczywie do siebie. Po chwili uspokoił się. Jego myśli coraz rzadziej latały we wszystkie strony. Właściwie powinien być z siebie dumny. Strach obezwładnił go tylko na moment. Nie, nie odleciał. Został, ale gdzieś z boku. Pozwalał myśleć i skupić się na sprawach w tej chwili najważniejszych.

I pomyśleć, że był takim cwaniakiem! Tłumaczył chłopakom, że to się uda, że ryzyko jest minimalne, a szmalu cała kupa. Od początku wiedział, że to śmierdząca sprawa. Prze­cież za zwykły, normalny lot nie dostaje się takiej forsy i do tego w zielonych papier­kach. Facet, który zaczepił go w knajpie powiedział co i jak. Zgodził się prawie bez waha­nia. Pieniądze były mu diabelnie potrzebne — jak zawsze. Udało mu się przekonać chłopaków i wszystko zgadzało się, niestety, tylko do pewnego momentu — zanim te dwa zbiry wlazły do kabiny.

„Po jaką cholerę nas zamknęli?” — dopytywał się w duchu. — „Przecież jeżeli chcieli zmie­nić kurs, mogli powiedzieć wcześniej. W końcu samolot leciał tam, gdzie kazali.”

Niewiele pojmował z tego rebusu. Żadne logiczne wyjaśnienie nie przychodziło mu do głowy. Żeby chociaż mógł uruchomić radiostację! Co prawda nie mieli jeszcze w niej wmontowanego kodu „Q”, ale wystarczyło krzyknąć jedno słowo: „porwanie”, „terrory­ści” lub coś w tym rodzaju, a już tamci na dole wiedzieliby co z tym fantem zrobić. Są dobrze przygotowani na podobne niespodzianki.

„Przez ostatnie lata zebrali sporo doświadczeń”— pomyślał z nutką sarkazmu. Najgor­sze, że ziemia o niczym nie wiedziała. Byłby wtedy kryty. Piekielny balast odpowiedzialno­ści przekazałby tym na dole, a przynajmniej by się nim podzielił.

On, Juan Francisco del Castillo Maldonaro, kapitan statku powietrznego typu „Herku­les C - 130” zacząłby postępować zgodnie z instrukcją. Stawiała ona sprawę jednoznacz­nie: „w razie nieprzewidzianej sytuacji” — a ta na pewno i to o całe kilometry odbiegała od normalnej — „należy bezwzględnie na pierwszym miejscu stawiać życie i mienie pasaże­rów”. W zasadzie nic innego nie robił. Cholera, ale przecież oddał im we władanie samolot! Tylko czy miał inne wyjście?

Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Samoczynnie nie otwierały już tak sze­roko źrenic jakby wiedząc, że i tak żadnego skrawka promienia nie pochwycą. Ta mała klitka posiadała tylko sztuczne oświetlenie, a wyłącznik znajdował się na korytarzu, tuż koło drzwi. Oczywiście światło zgasili im zaraz, jak tylko umilkł zgrzyt klucza w zamku.

„Ale dałem się wrobić! Nie ma co!” — złość na samego siebie zniekształciła mu twarz. Wyładował się na drewnianej podłodze. Walnął w nią pięścią parę razy, splunął ordynar­nie w bok… i trochę mu przeszło.

Nigdy nie lubił szwendania się obcych po kabinie, dlatego miał ją stale pod kluczem. Teraz jakoś o tym zapomniał. Zresztą, jakie to miało znaczenie. I tak by im otworzył — przecież to byli ci, których miał słuchać — jego zleceniodawcy. Jeszcze w knajpie, gdy dobijali interesu jeden z nich  powiedział mu, że na lądowisku będzie miał swoich ludzi, którzy się wszystkim zajmą. Jego miał obchodzić tylko lot. I rzeczywiście tak było. Gdy przylecieli, Grubas i ten Wąchała — jak go nazywał w myślach — zajęli się wszystkim. Rządzili i dzielili nie zwracając prawie wcale na nich uwagi. Nawet było mu to na rękę. Trochę rozbawiony patrzył jak powoli, ze strachem bijącym z każdej pary oczu, wchodzą po tylnej klapie do wnętrza samolotu — jak ostatni straceńcy do Arki Noego. Musiał przy­znać, że ogromna czeluść pustego kadłuba „Herkulesa” i na nim zawsze robiła wrażenie. Dopiero gdy uporali się z tym obładowanym i rozkrzyczanym tłumem tubylców — z których każdy, czterogodzinny lot traktował jak podróż na koniec świata — Wąchała podszedł do niego i powiedział:

— Przepraszam, że dopiero teraz się przedstawiam… Ale sam pan rozumie… Nazy­wam się Henry McGregor i będę tu szefem. Niech się pan przygotuje, panie kapitanie, za dwadzieścia minut startujemy.

— OK — odpowiedział mu. — U mnie wszystko gotowe.

No i polecieli. Miał to być prawie normalny lot czarterowy jakich wiele wykonywała spółka, w której był zatrudniony. Na myśl o spółce znów zaklął pod nosem. Po jaką cho­lerę porzucił bądź co bądź dobrze płatną posadę pilota w VARIG-u, a przyjął posadę w tej pierdółce, nie wiadomo po co, za co i przez kogo skleconej. Obiecywano mu złote góry, ale na razie do nich daleko. Bardzo daleko. W założeniach mieli transportować świeże owoce prosto do Europy. Musiał przyznać, że był w tym jakiś sens. Europejczycy mieli już dość sztucznego żarcia, mrożonych czy pryskanych różnymi świństwami owo­ców. Chcieli mieć świeże, prosto od plantatorów. „Herkulesy” były przystosowane do startów nawet z trawiastych lotnisk, toteż ich właściciele właśnie tę zaletę postanowili wykorzystać. Mieli pobierać towar u producenta i transportować go przez Dakar prosto do „wygłodniałej” Europy — oczywiście po odpowiednio wyższych cenach. Podobno dopiero mieli się rozkręcać, ale na razie…

— Zresztą, po co się oszukiwać — skarcił się zaraz. — Papierosowy dymek zrobił swoje. W VARIG-u długo by nie polatał. Już na ostatniej komisji miał kłopoty. Zatrudniając się w spółce przestawał być pilotem państwowym, a wtedy idzie to i owo załatwić. Ci z komisji nie są w takim przypadku tacy bezwzględni. Latanie działało na niego jak narko­tyk, dlatego myśl o rozstaniu z nim odkładał na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ci ze spółki mieli tylko dwa samoloty i jeden rozlatujący się hangar. Czasami całymi tygodniami grzebali w maszynach, bo nie było nic innego do roboty, a w tych starych gruchotach zawsze coś należało naprawić lub przerobić. Podobno kupili je od wojska, gdy to zaczęło wprowadzać do swego wyposażenia jeszcze większe „Galaxy”. Jako tako przystosowali je do swoich potrzeb, a nawet do transportu ludzi — oczywiście po cichu, bo przynajmniej na razie nie mieli licencji, ale podobno była w trakcie załatwiania. I o to właśnie chodziło temu z baru. Namawiał go na lewy kurs. Niby zwykły, zgłoszony i zarejestrowany, tyle tylko, że zamiast ładunku mieli wieźć ludzi. Facet był cwany. Na każdą wątpliwość miał gotową odpowiedź. Wiedział, że nie mają licencji na przewóz pasażerów, ale to brał na siebie. Obaj byli Brazylijczykami więc wiedzieli, że za odpowied­nie pieniądze można w Brazylii załatwić wszystko. Zresztą o spółce i o nim samym facet wiedział więcej od niego. Wiedział, że są sami, gdyż drugi samolot obsługi­wał właśnie kilka lotów z Sao Paulo do Buenos. Zarząd — czyli dwóch nakrochmalonych fagasów — jak ich nazwali między sobą — zabrał się z nimi, by dopilnować sprawy na miejscu. Oni mieli siedzieć tu i pilnować interesu — niby tego grata i spróchniałego han­garu.

— Wątpliwe jest — perswadował facet, — aby dowiedzieli się, że nie było was, no… po­wiedzmy dwanaście godzin. Samolot zresztą zabierzemy ze sobą, a hangaru nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się rozbierać — jeśli go nie chce mieć na własnej głowie. To czego tu pilnować?

Paliwo mieli zatankować na miejscu — to gwarantował. Łaski nie robił, przecież na wo­dzie samolot nie poleci, a własnego mieli tyle co kot napłakał. Wszystkie świstki w kontroli lotów też miał załatwić. Nawet się tym nie zdziwił — o większych cyrkach słyszał. Facet sprawiał solidne wrażenie, a najważniejszy argument zostawił na koniec. Gdy powiedział za ile, on — Juan Francisco — musiał dwukrotnie przełknąć ślinę, nim wreszcie wydobył głos:

— No… no…

Po podzieleniu się z chłopakami zostawała wcale okrągła sumka. Mieli lecieć do Be­lem z jakimiś najemnymi robotnikami. Trochę się zdziwił.

— Od kiedy to wozi się ich powietrzem — spytał ciekawie. — Zazwyczaj wystarczało do tego jakieś poruszające się na kółkach pudło.

Tamten i na to miał odpowiedź.

— Chodzi o czas — wyjaśnił. — Lepsza działka, większe pieniądze.

— To znów coś znaleźli? — nagle przebudził się w nim stary instynkt poszukiwacza.

— Jak będziesz na miejscu, to się dowiesz. Na razie to tajemnica — podkreślił znacząco ostatnie słowa.

— A wy weźmiecie ich na procent do wydobycia, co? — teraz wydawało mu się już wszystko jasne.

— Powiedziałem, że to tajemnica — odburknął facet krótko.

Ustalili jeszcze dokładną godzinę i wyszli na ulicę. Pamiętał, że było parno i zanosiło się na porządną ulewę. Tamten wyciągnął z tylnej kieszeni spodni plik banknotów, odli­czył dwadzieścia i wręczając mu je dodał:

— Ciekawość i milczenie też zostały tu wliczone.

— Ma się rozumieć — potwierdził skwapliwie.

— Reszta po robocie.

— W porządku.

Jeszcze tego samego dnia poszli chlać…

Właściwie to pech zaczął ich prześladować zanim jeszcze cokolwiek zaczęli. Terry Adams, ich stały radiooperator, na drugi dzień rano wdał się w jakąś głupią bijatykę i z połamanymi żebrami odwieziono go do szpitala. Dobrze, że miał jeszcze trochę starych znajomości w VARIG-u. Kierownik lotów obiecał mu załatwić kogoś — oczywiście za odpowiednią forsę — i przysłali mu tego tutaj, który na radiostacji zna się tak jak on na kombajnie zbożowym albo jeszcze gorzej. Nie lubił patrzałków, a ten był chyba jednym z wybitniejszych. Wszędzie łaził, zaglądał, macał i patrzył, jakby chciał na wylot prześwietlić cały samolot, nie omijając ich samych. Gdy wylądowali, też ruszył w obchód i dopiero McGregor ostudził jego zapał. Kazał mu się wynosić i pilnować swo­jej roboty. Nie wiedzieć czemu, ale to poskutkowało. A w ogóle to był jakiś dziwny czło­wiek.

Teraz ten dziwny człowiek siedział naprzeciw niego. Telepatycznych możliwości jesz­cze w sobie nie odkrył, ale gdyby nawet zdarzył się taki cud, zdziwienie czy uraza na pewno nie zapanowałoby na jego twarzy. On miał swoje racje. Przecież z tego typu radiosta­cją zetknął się dopiero kilka godzin temu, gdy leciał tu ze Stanów. Wiedział co prawda do czego jaki przełącznik służy, ale nie miał odpowiedniej wprawy, wypracowa­nych nawyków i odruchów, a to bystre oko starego wygi na pewno dostrzegło. Na wiele pytań też znalazłby odpowiedź. Chociażby o tej bijatyce i połamanych żebrach Terry Adamsa. Nie wiedział oczywiście kto to zrobił, ale wiedział dlaczego. To proste — aby jemu zrobić miejsce w samolocie, w tym właśnie konkretnym rejsie. Jego pracodawcy nic nie przesadzali, mieli rzeczywiście długie ręce.

Tylko na pozór czas biegnie jednostajnym rytmem. On wiedział, że tak jest. Już dawno odkrył, że godzina godzinie nie równa. W zwykłej codzienności ważniejszy jest nie czas, a częstotliwość i waga przeżytych zdarzeń. To one wyznaczają rytm i tempo. W ostatnich miesiącach przekonał się o tym bardziej niż dobitnie.

— Mała wskazówka zaledwie dwa razy obiegnie tarczę zegara — pomyślał, — a tyle się może wydarzyć…

cdn.