czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 3.


*

O tej porze roku plaże na Florydzie mają szczególny urok, a ta którą Krisowi wynaleźli należała zapewne do światowych unikatów. Miała jedną cudowna zaletę — drzew było tam więcej niż ludzi. Wiedzieli, że nie znosi tłoku. Książka, czasami telewizja, rzadziej kieliszek whisky — to było wszystko na co sobie pozwalał. Dali mu już porządnie odsapnąć, więc uważał że chyba byłby już czas… A może nie mają dla niego roboty i z wszystkiego wyjdą nici? — myślał czasami. Teraz już wiedział, że w tym fachu nieraz całymi latami czeka się na zajęcie, czasami nawet do końca życia. Z pieniędzmi wreszcie przestał się liczyć. Te, które dostał, w zupełności mu wystarczały. Ba! — gwarantowały komfort o jakim tylko czasami śnił. Zresztą pieniądze w tym wszystkim grały i tak drugorzędną, a nawet trzeciorzędną rolę. Mógł mieć ich więcej gdyby tylko chciał, ale równie dobrze mógł się bez nich obejść. On żądał innej zapłaty i obie strony dokładnie o tym wiedziały. Tak było jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu. W środku nocy obudził go telefon.

— Mówi Slim — odezwał się chropowaty głos.

To trochę dziwne imię, a przede wszystkim zapamiętany wcześniej głos, wystarczyły by natychmiast poczuł się jak naciągnięta sprężyna.

— No i jak, stary — mówi dalej głos. — Pamiętasz mnie jeszcze?

Z trudem zebrał rozkołysane snem myśli i prawie grzecznie odpowiedział:

— No pewnie. W moim przypadku trudno o kimś takim zapomnieć.

— Miło słyszeć — odpowiedział głos w słuchawce.

— A co w mojej sprawie?

— W porządku — czyli ciągle do przodu. Masz trochę czasu?

— Dla ciebie zawsze — odpowiedział z kurtuazją.

— Dobra. To weź samochód i wyjedź z miasta. Będę czekał przy wylocie z głównej ulicy w kierunku na zachód. Tak za godzinę. Aha! W skrytce masz prezent. No to na razie.

— Na razie.

Jednostajne buczenie w słuchawce świadczyło, że rozmowę z nim skończono. Kris zrobił jak mu kazał głos. W samochodowym schowku na dokumenty znalazł mały radiotelefon. Na zastanawianie się skąd on się tam wziął szkoda było czasu. Domyślił się, że jest ustawiony na odpowiednią częstotliwość — wystarczy tylko włączyć zasilanie. Tak też zrobił. Małe pudełko odezwało się dopiero, gdy był już parę ładnych mil za miastem. Kazało mu się zatrzymać, więc Kris bez sprzeciwu nadepnął hamulec. Pogadali może z dziesięć minut i w końcu padło najważniejsze dla niego pytanie. Plastikowe pudełko spytało, czy się zgadza. Teraz już wiedział, że tak naprawdę to nie jest najważniejsze. Oni wiedzieli o tym od początku. Gdy gadali ze sobą ostatni raz, nie pojmował ich znaczenia. Musiał się dopiero tego nauczyć. Co innego dziś. Skala wartości była wreszcie jednakowa, bo Kris już rozgryzł, co jest grane i tylko się dopasował.

— Zwykłe pieprzenie — burknął zanim nacisnął przycisk nadawania.

Czyż skazaniec może zażądać zaprzestania egzekucji, bo na przykład jego kat ma krzywe nogi? Zresztą na swoje powykręcane życie jakiś czas temu machnął już ręką. Gdyby nie oni, trawa pokrywająca mały wzgórek, który większość ludzkości nazywa grobem, przykrywający jego doczesne szczątki już dawno zmieniłaby barwę. I jeszcze jedno — najważniejsze! Coś na tym świecie miał jeszcze do załatwienia. Jeden rachunek był do uregulowania i Kris miał zamiar ściągnąć tę należność. Dlatego zgodził się na wszystko. Oni oferowali mu pomoc i to miała być ich zapłata! Przemyślał całą sprawę dużo wcześniej. Teraz odpowiedział tylko krótko:

— Jasne. Zgadzam się.

Poszedł na „poste restante”. Tam miła blondyneczka podała mu zalakowaną kopertę, w której znalazł doskonale podrobiony paszport na fikcyjne nazwisko, licencję radiooperatora na to samo nazwisko, wiadomość o punkcie kontaktowym na lotnisku i podobną wiadomość o punkcie w Rio. Nowe hasło podano mu jeszcze przez radiotelefon. Wsiadł do swojego nowiutkiego forda i pojechał. Czasu zostało mało. Samochód zostawił na parkingu przy lotnisku — nie był mu już potrzebny. Był ich własnością, a wszystko co do nich należało już dawno przestał lubić. Byłby wdzięczny rdzy gdyby w całości zeżarła go na tym parkingu.

Punkt kontaktowy znalazł bez trudu, hasło też się zgadzało. Przystojny, czarny mężczyzna z naszywkami porucznika na lotniczym mundurze, zabrał go ze sobą. W jakiejś klitce przebrał się w identyczny uniform. Potem ten sam człowiek, sobie tylko znanymi drogami podprowadził go pod samolot odlatujący do Rio de Janeiro. Wielki „Boeing 747” właśnie grzał swoje potężne silniki. Dopiero tutaj, znów usłyszał głos swojego przewodnika:

— Hej, John!

Z bocznych drzwi samolotu stojącego na płycie lotniska wychyliła się twarz innego mężczyzny.

— Co jest?

— To ten!

— A dawaj go tu!

Szybko wspięli się po schodkach do góry.

— Wszystko OK John? — spytał przewodnik.

— OK. Nie takie rzeczy się robiło.

— To dobrze.

— A tę… no…

— Należność?

— No właśnie...

Murzyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął białą kopertę.

— Trzymaj. Reszta zgodnie z umową, jak wrócisz z Rio.

— W porządku.

— Wiesz gdzie go przekazać — raczej stwierdził niż spytał.

— Wiem. Nie martw się, u mnie zawsze wszystko gra.

Schował kopertę w kieszeń i zwrócił się do niego:

— No chodź, robaczku, profesor John będzie cię teraz szkolił. Radzę ci być pojętnym uczniem, bo moja cierpliwość mieści się w filiżance do kawy — na dodatek małej. A tak na poważnie, to nawet jak na super przyspieszony kurs obsługi tego starego klamota, który aż dziw bierze, ale jednak jest praojcem współczesnej radiostacji, to mamy diabelnie mało czasu.

Już miał zniknąć za otwartymi drzwiami, gdy jego przewodnik przytrzymał go za ramię.

— Panie… jak ci tam… życzę szczęścia… Coś mi się zdaje, że będzie ci ono cholernie potrzebne.

— Dzięki — skinął mu głową. — Nie wiem co mi będzie potrzebne, ale tego nigdy za dużo.

Za półtorej godziny byli już w powietrzu.

cdn.