czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 6.


Drzwi otworzyły się tak nagle, że chrobot klucza w zamku zlał się prawie równolegle ze snopem wpadającego do środka światła.

— Steve!

— Co, MG?

Oczy odwykłe od jasnego światła nawet nie zdążyły rozróżnić rysów, gdy poznali go po głosie

— Steve!

Był bez broni, ale on sam wystarczał za cały arsenał. Rozwiał ich złudzenia zanim wykiełkowały. Nie rzucą się na niego. Grubas stał za drzwiami z odpowiednim narzędziem w ręku.

— A cóż to znów za dziwne przezwisko — „eMGie” — zdziwili się obaj. — Acha… To od tego McGregor, tylko te dwie pisze się z dużej litery — wyjaśnili sobie prawie równocześnie.

— Nic. Dobrze, że jesteś. Nie lubię jak głodne lamparty rzucają się na swego pogromcę.

Swoją sylwetką wypełniał prawie całą wolna przestrzeń zajętą przez światło.

— Hej, ty od radia… chodź ze mną. Tylko spokojnie — dodał — strasznie nie lubię synku niecierpliwych ludzi.

Zaprowadził go z powrotem do kabiny pilotów i kazał usiąść przy radiostacji. Na razie miał siedzieć cicho.

— Jak z czasem? — McGregor mimo, że bez przerwy patrzył na wskazówkę swojego zegarka wolał się upewnić.

— Mniej więcej osiem minut.

— Wiesz kiedy jest mniej więcej?

Zapytany najwidoczniej nie skojarzył, bo MG usłużnie mu wytłumaczył.

— Jak te dwa palce wsadzisz tam, gdzie powinieneś wsadzić przyrząd, w który wyposażyła cię matka natura — to jednego jest tam wtedy mniej, a drugiego więcej.

Ja…

— Skąd ta niedokładność.

— Poprawka na wiatr.

Kris odwrócony tyłem od reszty towarzystwa rozpoznawał tylko głos McGregora, ale mógłby przysiąc, że delikwent zaczerwienił się po czubek głowy.

— No dobra — zadowolił się MG. — niech ci będzie, że przez wiatr.

Widocznie nadszedł czas na rolę Krisa, bo Henry McGregor obrócił się nagle w jego kierunku.

— Musisz to nadać. — Podsunął mu pod nos zapisaną kartkę. — Być może mają nagrany twój głos i byłoby podejrzane, gdyby się nagle zmienił.

„Błąd McGregor” — pomyślał Kris. — „To wcale nie będzie mój głos. Tamten leży w szpitalu i co najwyżej wychwala teraz powaby którejś z pielęgniarek. Myślisz, stary lisie, że jestem ich stałym radiowcem. Wcale nie wiesz, że jestem z zewnątrz, że mnie tylko wynajęli. To dobrze MG. Nawet bardzo dobrze. Myśl sobie tak dalej! A swoją drogą to jesteś cholernie ostrożnym i przewidującym facetem, skoro taką ewentualność bierzesz pod uwagę.” Przebiegł oczami zapisany tekst. Wahał się tylko chwilę, nawet nie było sensu się zastanawiać. Musiał dalej odgrywać swoje. Włączył zasilanie i w słuchawce rozległo się charakterystyczne buczenie pracującej radiostacji.

— Przełącz na interkom i czekaj — rozkazał McGregor.

Zrobił co mu kazano, a po chwili MG znów zapatrzony w zegarek warknął krótko:

— Teraz!

Abe bez pośpiechu przełączył na nadawanie i rozpoczął monolog.

— Halo wieża, halo wieża. Tu C-130 „Herkules”, lot numer 24-18… mamy awarię drugiego prawego silnika. Powtarzam: awaria drugiego prawego silnika… Odbiór.

Wiedział, że to kłamstwo. Wszystkie cztery silniki pracowały normalnie. Przez chwilę w słuchawkach panowała radiofoniczna cisza. Potem w eterze rozległ się czysty, wyraźny głos:

— Halo 24-18, tu wieża. Podajcie swoje dokładne położenie i wysokość. Odbiór!

Spojrzał pytająco na McGregora. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują. Wcześniej, przed porwaniem też nie, ale wtedy nie interesowały go takie drobiazgi. Polegał po prostu na pilotach. Orientacja w terenie była mu zbędna. Teraz za odpowiedź na to pytanie dałby wiele. Spojrzał przed siebie, ale tam już nic nie mógł zobaczyć. Nieregularne czworokąty okien wyglądały tak, jakby ktoś pomalował je od zewnątrz czarną farbą.

— Spokojnie, synku — pocieszył go MG. — Na razie to tylko jeden silnik. Mamy jeszcze trzy, na których swobodnie możemy lecieć dalej. Słyszysz przecież, że ci z lotniska nawet specjalnie się nie przejęli.

Jakby na przekór głośnik znowu zaskrzeczał:

— Halo „Herkules” 24-18 — tu wieża. Podajcie swoje położenie. Odbiór!

— Nie odzywaj się — zadecydował MG — mamy jeszcze czas. Niech się trochę pomartwią.

Tamci na dole chyba jednak się przejęli, bo zaczęto ich wywoływać raz za razem. Z wieży kontrolnej lotniska bez przerwy szły w eter słowa:

— Halo „ Herkules”, halo „Herkules” — tu wieża… Co się stało?… Podajcie swoje położenie… Halo 24-18, odezwij się… Podaj położenie… Gdzie jesteś?…

Jego radiostacja milczała jak zaklęta. Wiedział, że wystarczy jeden mały ruch wskazującego palca, aby przełączyć na nadawanie, krzyknąć jedno słowo: „Terroryści!” — i tym samym uruchomić na ziemi cały złożony system, przewidziany na taką okoliczność. Ale trudno mu to było zrobić przynajmniej z dwóch powodów: MG przez cały czas bacznie go obserwował, a jego uzbrojona lewa ręka przebywała w centymetrowej odległości od jego głowy. Było bardzo prawdopodobne, że on jednak byłby wolniejszy. Tamten był starym wyjadaczem i dokładnie wiedział jaki numer mógłby mu wykręcić. Drugi powód był o wiele istotniejszy. Przecież przybył tu po coś innego. Porwanie samolotu to dla niego sprawa drugorzędna. Zresztą… tu jest roboty dla całej grupy antyterrorystycznej, bo niełatwo sobie poradzić z kilkoma drabami na pokładzie i do tego jeszcze w powietrzu. Czuł, że za tym kryje się coś o wiele poważniejszego, więc pozostawało tylko czekać.

Porwanie i okup miał już z głowy. Teraz mają zasymulować awarię — przynajmniej oficjalnie. Tylko po co i dlaczego? Domyślał się, że najważniejsze karty trzymają jeszcze nieodkryte. Trzeba poczekać aż coś dorzucą na stół… Może posypią się asy…

Odwrócił głowę i spojrzał z boku na McGregora. Dopiero teraz mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Wcześniej miał na to za mało czasu.

Rozwalcowany facet — to było pierwsze co mu przyszło do głowy. Wszystko miał nie — nie za cienkie, tylko jakby wydłużone. Nogi i korpus nie sprawiały jeszcze takiego wrażenia, dopiero twarz o zbyt pociągłych rysach przypominała spłaszczoną głowę z plasteliny, którą ktoś za mocno uściskał. Długie szczotkowate wąsy bardziej przypominały nakrochmalone frędzle firanki, niż atrybut męskości. Kris dałby głowę, że zaczesane do góry włosy były przyklejone na stałe do czaszki. Ani jeden kosmyk, ba!… włos nie odstawał nawet na milimetr od reszty. Posmarowane jakimś mazidłem świeciły jak wypolerowana patelnia. Skóra na twarzy sczerniała od wiatru i słońca oraz kilka śladów po przebytej ospie dopełniało reszty.

Są ludzie, na których czas oddziaływuje w dziwny sposób. Przykład miał przed sobą i to było powodem, że nawet nie próbował odgadywać jego wieku, bo równie dobrze mogło to być czterdzieści jak i sto lat. Całość przyodziana w dosyć staroświecki garnitur przypominała dobrze zakonserwowanego fagasa z końca lat trzydziestych ubiegłego wieku. Tylko oczy nie pasowały do reszty. Były inne. Wciąż rozbiegane, jakby szukające czegoś, czasami zwężające się w małe szparki, sprawiały wrażenie reflektorów szukających we mgle zagubionej drogi. To były oczy starego, wytrawnego szczura, który niejedno przeżył i niejedno miał na swoim sumieniu. Tak! Właśnie szczura! Od pierwszego spojrzenia szukał dla niego właściwego określenia i dopiero teraz znalazł! Stary, ulizany szczur!. Tak. To było to!

Spostrzegł, że światła pozycyjne samolotu były wygaszone. Zatem z dołu, na tle chmur byli praktycznie niewidoczni. Tylko potężny ryk czterech silników świadczył, że tam w górze leci jakiś samolot.

— No, synku, — przerwał ciszę Ulizany Szczur — chyba czas na nas, bo tamci na dole gotowi jeszcze dostać zawału… albo chrypki. Wrzeszczą i wrzeszczą jak nakręceni.

Krisa drażniło to „no, synku”, ale przestał już reagować. I tak by niczego nie zmienił, a wręcz przeciwnie — słyszałby to w każdym zdaniu. Zdążył się przekonać, że był to jeden z ulubionych zwrotów MG.

— Co nadać — spytał krótko.

— Zaraz. Coś ci przedtem wytłumaczę. Musisz… hm… Jakby to powiedzieć… Wczuć się w sytuację — zaczął wykład McGregor. — Bo widzisz… my tutaj sobie lecimy równiutko i spokojnie. Maszyna jest w porządku, ale tamci na wieży kontrolnej myślą, że coś u nas nie klapuje. Musisz ich przekonanie pogłębić. To nie mają być jakieś tam kłopoty. Tu się ma rozegrać prawdziwa tragedia. Tragedia rozumiesz?… Skrzydła odpadają, ogon się urwał, kabina się rozpadła jak dynia pieprznięta maczugą, a ty lecisz w dół bez spadochronu… z radiostacją pod pachą i nadajesz. Rozumiesz? Nadajesz! Ty nie masz być aktorem. To za mało. Ty masz być uczestnikiem! Jasne?

— Spróbuję.

— Ty nie próbuj, synku. Przeżywaj!… i więcej dramaturgii chłopie… dramaturgii… Masz czytaj — podał mu zapisaną kartkę.

Kris szybko przeleciał wzrokiem. Było na niej tylko kilka zdań dość wyraźnie nabazgranych.

— I pamiętaj — upomniał go jeszcze raz — Jak coś zawalisz, żywy z tego nie wyjdziesz. Grasz o głowę, synku…

Kris odczekał chwilę, skupił się w sobie jak ciężarowiec przed podniesieniem sztangi i przełączył na nadawanie.

— Halo wieża, tu Hercules lot 24-18. Mamy awarię — zaczął podniesionym głosem i dopiero cios pistoletu w żebra sprawił, że zaczął wrzeszczeć jak opętany — Awaria drugiego i trzeciego silnika!…Wysiadł układ zasilania!… Schodzimy w dół!… Widzę morze!… Wieża widzę morze!… O rany!… To…

Ostatniego wyrazu już nie skończył. Cios pistoletu w głowę pozbawił go przytomności.

— Teatr światowy jednak wiele nie stracił — podsumował spektakl McGregor.

cdn.