czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 8.


*

Z drzemki wyrwał ich gwałtowny przechył samolotu. Zaskoczeni otworzyli oczy, ale maszyna po chwili wyrównała lot i wszystko wróciło do normy.

— Kris, która może być godzina?

Abe podniósł rękę do twarzy. Chciał dokładniej przyjrzeć się fosforyzującym wskazówkom swojej przydziałowej „Omegi”, ale nie dostrzegł niczego. Zdziwiony pomacał drugą dłonią przegub swojej lewej ręki. Był pusty.

— Nic z tego, zabrali mi zegarek. Na pewno zaraz po tym, jak dostałem w łeb. A pański?

— Mój wzięli zaraz… zanim nas zamknęli.

— Tak? Nie zauważyłem.

— Nic dziwnego, ledwo trzymałeś się na nogach.

— Po co panu godzina?

— Ee… Tak pytam.

— Chyba zaraz zacznie świtać — zawyrokował Abe.

— Mnie też się tak wydaje. Wylecieliśmy tuż przed zmrokiem, dokładnie o ósmej trzydzieści, czyli jak teraz świta to powinno być około trzeciej.

— Wychodzi, że lecimy jakieś sześć i pół godziny — szybko obliczył Kris.

— Coś koło tego — potwierdził kapitan. — Prędkość „Herculesa” wynosi sześćset kilometrów na godzinę, czyli to daje jakieś trzy i pół do czterech tysięcy przelecianych kilometrów.

— Tylko w którą stronę — wtrącił się Kris. — Mogliśmy kluczyć, zawracać… Czy ja wiem. Na pewno nie lecieliśmy po wyznaczonym kursie. Jaki był zapas paliwa?

— Wystarczy — poinformował kapitan. — Kurs musieli zmienić zaraz po porwaniu samolotu, inaczej by tego tak wcześnie nie robili. A to się stało chyba o dwudziestej drugiej, co?

— Coś koło tego, tylko że to niezupełnie musiało być tak.

— A jak?

— Przecież wieża o porwaniu wcale nie wiedziała i nie wie do tej pory. Kurs mogli zmienić tuż przed moim nadawaniem, a wtedy pańskie wyliczenia są tak samo pewne jak wyciągnięcie głównego losu na loterii fantowej.

Opuścili głowy i zatopili się w myślach. W ich sytuacji nic nie było pewne i niczego nie można było określić nawet w miarę precyzyjnie. I to było najgorsze, bo niewiedza rodzi lęk, ten przeradza się w strach, a strach paraliżuje myśli, a gdy nie myślisz to jakby cię już nie było.

— No, ale nie można tak bezczynnie siedzieć — znów pierwszy nie wytrzymał kapitan. — Trzeba pomyśleć. Przecież, do cholery, musi być jakieś wyjście! Coś trzeba zrobić!

— A co można zrobić — obruszył się Kris. — Ścianę przegryźć, roztopić się, wyfrunąć przez dziurkę od klucza! Ja nie potrafię, może pan?

— No ale…

— Kapitanie, to są zawodowcy. Na prymitywny numer ich nie nabierzemy.

— To chcesz tak siedzieć do…

— Nie chcę siedzieć — przerwał rozdrażniony Kris. — Ja po prostu muszę! Zresztą… jedno pan może zrobić na pewno.

— A co?

— Pomodlić się.

  Kris Abe dalej siedział z podwiniętymi nogami i patrzył na ciemność przed sobą. Nawet rozumiał kapitana, ale żeby oczekiwać od niego cudu? Tu nic nie można było zrobić, przynajmniej na razie. Można tylko cierpliwie czekać i nabierać sił. W jego przypadku to jedyna rozsądna rzecz. Po ostatnim poczęstunku czuł się dosyć podle. W głowie kowal jeszcze od czasu do czasu podejmował pracę. Usadowił się więc wygodniej i oparł głowę o tylną ściankę ich kajutki. Przyjemny chłód łagodził uderzenia kowalskiego młota. Chociaż głowę chciał mieć sprawną. Musiał myśleć, bo nic innego nie pozostawało do roboty.

— Możemy ustalić kierunek — odezwał się po chwili.

— Czego?

— Kierunek, w którym lecimy. Pomyślmy chwilę — kontynuował Kris, — gdybyśmy lecieli na wschód lub północny wschód już dawno bylibyśmy nad Atlantykiem, a tam nadmorskie stacje radarowe wykryłyby nas bez trudu. Nie mówiąc już o przypadkowych obserwatorach, a o to im chyba najmniej chodzi. Południe też odpada. Lecieliśmy przecież na północ. Wtedy cofalibyśmy się z powrotem i przelatywali w pobliżu centrum kierowania lotami w Sao Paulo, a tam tłok jak cholera. Na pewno by nas spostrzegli, więc odpada. Północ też trzeba wykluczyć, bo przekroczenie granicy państwowej chyba by już nastąpiło, a to z kolei…

— Nawet dobrze gadasz — przytaknął kapitan. — To się trzyma kupy.

— Pozostaje zachód, ewentualnie północny zachód. I jeszcze jedno — przypomniał sobie nagle Kris, — kazali mi nadawać, że widzę morze. A oni niczego nie robią bez powodu. Ekipy ratunkowe będą nas szukać nad oceanem, a tymczasem my…

— Za dużo to oni nie będą znów tak szukać. Znam życie. Przecież o ludziach na pokładzie nie wiedzą nic. A jakiś tam samolot jakiejś spółki? Wiesz ilu ludzi codziennie ginie w Brazylii bez wieści? Tysiące! Tysiące, Kris, i jakoś mało to kogoś obchodzi. Do tego jeszcze wypadek nocą. Dobrze będzie jak w ogóle wyślą choć jedną ekipę!

— Ma pan rację. Tam też nie będą nas szukać.

— Gdzie „tam” — zaciekawił się kapitan.

— Tam, gdzie lecimy — w dżungli! Bo na zachodzie jest tylko dżungla, kapitanie!

— Tak… Faktycznie… Na zachodzie jest tylko dżungla — powtórzył jak echo. — Tylko jak oni tam wylądują?

— Nie oni. My! Lecimy w tym samym pudełku. I jak pan wie, w biegu nie da się z niego wyskoczyć! Oczywiście bez szkody dla zdrowia.— Potem już tylko dla siebie dodał pod nosem — Amen.

*

  W tych warunkach upływ czasu był trudny do określenia, ale Krisowi wydawało się, że godzina już dawno przeleciała i przyszła pora na wyłożenie następnych kart.

— Brazylia ma chyba jakieś granice, co?

— Jakie granice? — nie skojarzył wyrwany z zamyślenia kapitan.

— Państwowe. Powinniśmy je już przekroczyć i to obojętnie, z której strony. Chyba, że lataliśmy w kółko, ale samolot ma i to do siebie, że nie może fruwać bez końca. Paliwo powinno już być na wyczerpaniu.

— W każdym razie już bardzo mało go zostało — przytaknął kapitan.

Jakby na potwierdzenie usłyszeli hałas i drzwi klitki otworzyły się. Blask światła padającego z korytarza, mimo iż stosunkowo słaby, oślepił ich. Przez chwilę intuicyjnie przymykali powieki zanim ich wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia. Z boku, obok otwartych drzwi stał McGregor. Pistolet trzymany w dłoni skierował w ich stronę.

— No, dosyć tego siedzenia. Wyłaź, stary! Czas ci dać jakieś zajęcie, co Steve!

Grubas stał za drzwiami i cicho rechotał.

— Gdzie mechanik? — zaczepił McGregora kapitan.

— W porządku. Żyje. Jest w tyle samolotu.

Na razie musiało mu to wystarczyć. Wolno podniósł się z podłogi i cicho jęknął. Podkurczone od kilku godzin nogi nie chciały się tak nagle wyprostować i nieść bez bólu resztę ciała.

— No, dalej — ponaglał MG. — Czy chcesz, żeby ci Steve pomógł!

Kapitana to nagle rozeźliło. Takie traktowanie było mu od dawna obce.

— Czego chcecie! — podniósł nagle głos. — Nic dla was nie zrobię!… I nikt mi nie będzie rozkazywał! Dosyć tego!

McGregora mało to wzruszyło.

— Steve — prawie szepnął, — tylko łagodnie.

  Grubas pojawił się natychmiast. Wydawało się, że tylko na to czekał. Jedną ręką chwycił kapitana za gardło, bez problemów dźwignął do góry, a drugą wymierzył dwa siarczyste policzki. Przez kilka sekund trzymał go jeszcze w powietrzu, a potem raptownie puścił. Kapitan łapczywie chwytając powietrze z trudem utrzymywał się na nogach. Z rozbitej wargi cienką strużką spływała krew.

— Ty stary durniu — zaczął od nowa McGregor, — mamy za mało czasu na twoje fanaberie, a jeśli ci to ulży to pomyśl, że nie robisz tego tylko dla nas. No co, wystarczy?

— Przecież macie swojego pilota — nie dawał za wygraną kapitan.

— Owszem, ale jeden to za mało. Zresztą ty jesteś stary wyga i na tej maszynie znasz się najlepiej. Po co niepotrzebnie zwiększać ryzyko. I tak jest dosyć duże. A zrobić to i tak musisz. I to najlepiej jak potrafisz, bo — gadał wciąż MG — w tym pudle nie jesteśmy tylko my. Pomyśl o tych z tyłu. Czy chcesz ich skazać na pewną śmierć?

Kapitan jednak dalej milczał. Już nie patrzył mu w oczy. „Po co ten upór — zapytywał siebie. Gdzieś tam w środku od początku wiedział, że to zrobi. Tylko pozornie się wahał, bo obojętne w jakiej sytuacji ratowanie pasażerów było po prostu jego świętym obowiązkiem. O bezpieczne sprowadzenie samolotu na ziemię nawet by ich grzecznie poprosił.

— Lecimy razem — cedził dalej McGregor, — ty też lecisz… i innego wyjścia nie ma.

Kapitan wolno skinął głową. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł spływającą z wargi krew.

— Nas możesz traktować jak pasażerów na gapę — dodał mu na pocieszenie MG. — Ty też wyłaź — kiwnął na Krisa. — Cholera wie, co się może zdarzyć.

Dobrze obliczyli czas. Słońce już wzeszło i mieli je prawie dokładnie za sobą. To było nawet dla laika łatwe do ustalenia. Biegnący po zielonym dywanie przed nimi, tym samym kursem co oni, cień samolotu — który gonili bez powodzenia — wystarczał za wszelkie pomiary.

Jeden z dwóch ludzi siedzących za sterami samolotu ustąpił kapitanowi miejsca.

— Niech pan siada. Czas na lądowanie.

— Lądowanie? Gdzie? — sarkastycznie spytał kapitan.

Przed nimi jak daleko sięgali wzrokiem rozpościerała się wspaniała podzwrotnikowa dżungla. Lecieli bardzo nisko i przy tej prędkości korony najwyższych drzew zlewały się w jeden soczysto-zielony, zdawałoby się idealnie równy kobierzec. Każdy z nich wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Wylądować w tym gąszczu bez rozbicia maszyny, było po prostu niemożliwością.

— Spokojnie, staruszku — uspokajał McGregor. — za pięć minut powinniśmy coś znaleźć. Tam wylądujesz.

Kris Abe intensywnie patrzył przed siebie. Szukał jakiejś polany, zapomnianego pasa startowego, może jakiejś drogi, ale nie wypatrzył nic.

Rzeka ukazała się nagle. Była długa, kręta i szeroka. Z początku przeskoczyli ją szybko, potem zmniejszyli prędkość, zatoczyli ogromny łuk i polecieli wzdłuż jej brzegu. W tym miejscu tylko z lekka wiła się jak wąż boa, któremu słoń przypadkowo nadepnął na łeb. Ten odcinek długości ponad pięciu kilometrów — jak ocenił Kris — stanowił prawie prostą linię. Dopiero dalej ogromne wody załamywały swój bieg i znikały na chwilę z pola widzenia, by gdzieś za zakrętami znowu zabłysnąć żywym srebrem.

W międzyczasie jeszcze bardziej zmniejszyli wysokość. Krokodyle wygrzewające się na skrawkach wolnego od roślinności brzegu, przerażone rykiem pracujących silników jeden po drugim pluskały w wodę. Ptaki uciekły dużo wcześniej. Kris był zły na siebie. Powinien wcześniej domyśleć się, że to będzie zalew, rzeka, jezioro, w każdym razie woda i że lewy kurs był tylko jednym z elementów całości, bo najważniejszym — teraz już to wiedział — był typ samolotu. Potrzebny był im górnopłat — to jasne. Znali cel podróży. Wiedzieli, że będzie wodowanie, a właśnie „Hercules” prawie idealnie nadawał się do takiego celu. Ze starych kronik filmowych pamiętał ogromne niemieckie wodnosamoloty dwunastosilnikowe „Dorniery”, które łagodnie osiadały na falach tuż u stóp Nowego Yorku. Przewoziły prawie setkę pasażerów, a wszystko to działo się na początku lat trzydziestych! A równie ogromne „Cataliny”? Co prawda w części spodniej ich kadłuby były odpowiednio ukształtowane, ale to miało w ich przypadku drugorzędne znaczenie. Tamte lądowały i startowały na falach morskich, a na rzece woda jest gładka jak stół. A i „Herkulesy” miały dosyć płaski spód, do tego dwa boczne schowki na główne podwozie, które jeszcze tę powierzchnię zwiększały.

„Kretyńskie domysły” — karcił siebie w myślach. — „Zapomniany pas startowy albo droga, dobre sobie”. Powinien skojarzyć wcześniej, że dżungla taki pas startowy w ciągu paru tygodni doprowadziłaby do kompletnej ruiny. To nie Europa — tu roślinność jest bardzo zachłanna i żarłoczna, a jej korzenie przebiją się przez najtwardszy beton.

— Chyba to gdzieś tu. Na tym prostym odcinku — odezwał się pilot, który ustąpił kapitanowi miejsca w fotelu, — jeżeli twoje mapy są dokładne, MG.

— Dokładne, dokładne. Tylko żebyście wy czegoś nie spartolili — obruszył się McGregor. — Nie mam zamiaru płynąć do samego źródła.

Zawrócili i znów zaczęli wypatrywać czegoś w dole.

— Jest — krzyknął nagle któryś. — Jest! O tam!

Wszyscy jak za pociągnięciem niewidzialnego sznurka obrócili głowy w kierunku, który wskazał palcem. Trochę na lewo od nich wzbijała się w niebo mała, czerwona gwiazdka ciągnąc za sobą wąską smugę dymu. Po chwili załamała swój lot i zaczęła opadać w dół. W połowie powrotnej drogi zgasła. Natychmiast jednak pojawiła się druga, a zaraz potem trzecia.

— Strzelają rakiety! Są, są — gorączkował się ten, który zauważył pierwszy. — A jednak trafiliśmy, cholera! Bezbłędnie! O rany…

Reszta też się rozgadała — jakby przynajmniej wypiła po butelce na głowę. Kris Abe przestał patrzeć na fruwające gwiazdki i wolnym spojrzeniem omiótł kabinę. Trochę go zdumiał ten nagły wybuch radości u tych do tej pory lodowatych ludzi. Cieszyli się jak małe dzieci, gdy na świętego Mikołaja dostaną wymarzony prezent, a przecież nakręcane manekiny, gotowe wykonać wszystko na co zostały nakręcone, nie powinny się śmiać. W jego wyobrażeniach o robotach brak było miejsca na tak przyziemnie uczucia jak radość, śmiech, uniesienie czy wręcz euforię. Uśmiechnął się do siebie. Znów się pomylił. To dobrze, bo na robotach się nie znał, a na ludziach trochę.

— Nie są więc tacy twardzi na jakich się robią — prawie szepnął do siebie. — Nawet ten ich cały MG.

McGregora jakby nagle odmieniło. Kris z początku nie kojarzył, dopiero wąsy naprowadziły go na właściwy trop. Szczur uśmiechał się. Abe nigdy nie widział uśmiechniętego szczura i nigdy nie przypuszczał by rozszerzenie ust wprowadzało tak radykalną zmianę w całej fizjonomii przedniej części czaszki.

— Dobra robota, synkowie — pochwalił Uśmiechnięty Szczur. — Macie u mnie skrzynkę i to czegoś lepszego!

I z tym samym wyrazem twarzy podszedł dwa kroki, stanął za fotelem pierwszego pilota i po swojemu zagadał:

— No, staruszku! Koniec podróży. Jesteśmy prawie w domu! Widzisz tę rzekę tam w dole? To nasz pas startowy… Wodujemy!

cdn.