czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” — Pasterz kotów


Pasterz kotów

Trzypiętrowa kamienica stojąca na obrzeżu miasta straszy nie tylko nocą. Odpadające tynki niczym płaty zakurzonego śniegu ścielą się u jej stóp grubym dywanem. Wielkie, posiwiałe ze starości ramy okienne, smutne jak dopalające się oczy, o zmierzchu rzucają blade spojrzenia na szare podwórko. Od czasu do czasu po kocich łbach jezdni przetoczy się jakiś pojazd, przejdzie człowiek.

W tej stronie miasta życie zaczyna się o zmierzchu, kiedy z pobliskiego śmietnika dają się słyszeć popiskiwania kotów i szczurów żyjących ze sobą, jakby na przekór naturze, w zgodnej harmonii. Tutejsze koty już dawno straciły instynkt łowców. Rozleniwiły się do tego stopnia, że ich ostre pazury służą jedynie do drapania własnej skóry. Zaś szczurze rodziny, wychodzące już za dnia z kanałów i zakamarków, nieomal ocierają się o kocie grzbiety, które nawet nie jeżą się przy tym dotyku. Koty i szczury, jak jedna zgodna rodzina, okupują całe podwórko.

A ludzie? Za dnia prawie ich nie widać, a o zmierzchu zamykają się we własnych skorupach, szczelnie zasłaniają okna, jakby chcieli ochro­nić się przed widokiem podwórka pełnego burych kotów i szczurzych pysków. Są jednak i tacy, którym zmierzch otwiera oczy na całą szerokość wraz z drzwiami ich mieszkań, z których przez gardziel ciemnego korytarza wyziewa gnijący oddech brudnych wnętrz i po kamiennych schodkach sunie ku dołowi wprost na podwórko. Trzaskają drzwi, zanoszą się duszącym kaszlem próchniejących desek i zgrzytem prze­żartych rdzą zamków. Z ich dźwiękiem miesza się chichot pękających butelek, nad którymi unosi się wypełniający korytarz, duszący odór wódki. Na ulicę wytaczają się chwiejnym krokiem mężczyźni, a tam, w mdłym świetle konającej latarni, czekają ich wierni kumple. Razem suną po kocich łbach, wyjąc głośno, tupiąc, potrącając się nawzajem, idąc Bóg jeden wie dokąd i po co. Koty i szczury schodzą im z drogi, nie mówiąc już o jakimś zabłąkanym przechodniu, który zgubił się w kłębowisku ulic.

Z rana podwórko wolne jest od obecności dorosłych, ale za to, dla równowagi, zapełnia się gromadkami brudnych dzieci, których odzież od dawna już nie smakowała wody ani mydła. Z pomazanymi smalcem pajdami chleba w rękach stoją półkolem i przyglądają się z uwagą rozciągniętym wzdłuż śmietnika kotom, do których podchodzi podpierający się laską Tyrpalski. Jest stary, przygarbiony, ma zmierzwione, od dawna nie czesane włosy. Przed sobą, w wyciągniętej dłoni, niesie wielką patelnię pełną jajecznicy. Jej zapach płynie za nim, jak wstążka na wietrze i delikatnie muska nozdrza dzieciaków.

Na widok Tyrpalskiego kocury leniwie podnoszą łby, poruszają wąsiskami, przeciągają się spokojnie, patrzą uważnie przed siebie. Tyrpalski podchodzi do nich i jak każdego dnia stawia przed nimi na piaszczystej ziemi podwórka wielką patelnię.

— Kici, kici… — zachęca je do żarcia, ale bure kociska wyraźnie się ociągają, jakby wcale nie były głodne. — No, moje kociaczki, chodźcie — prosi, podsuwając patelnię bliżej, prawie pod same pyszczki.

Wreszcie gromada kotów rusza z wolna, podchodzi, unosząc wysoko ogony, oblega patelnię, niemal ją zakrywając i rozpoczyna poranną ucztę. Słychać mlaskanie kocich języków.

Tyrpalski z zadowoleniem patrzy na tę kocią rodzinę. Za chwilę patelnia jest pusta. Podparty laską chwieje się lekko, uśmiecha z wyraźnym zadowoleniem. Przestępuje z nogi na nogę, wiatr tarmosi jego czuprynę, szarpie połaciami brudnej, zmiętoszonej, starej marynarki. Tyrpalski pochyla się niezgrabnie, ujmuje dłonią wymiecioną do czysta, błyszczącą w słońcu patelnię i kieruje się w stronę domu.

— Kici, kici! — woła za nim jeden ze stojących w gromadce chłopców.

Tyrpalski odwraca się, w przekrwionych oczach zapala się iskra gniewu. Podnosi do góry laskę, zamaszyście przecina nią powietrze.

— Paszoł, bachory! Paszoł! — krzyczy.

Dzieciaki nie uciekają. Śmieją się głośno i wskazując na niego brudnymi rękami, wołają:

— Kici, kici!

Tyrpalski zagryza usta, laska znowu unosi się nad jego głową. Po chwi­li uderza nią o ziemię i rusza przed siebie. Jeden z chłopców podbiega do niego z tyłu, zamaszystym kopniakiem trafia go w siedzenie. Tyrpalski potyka się, patelnia wypada mu z ręki i z brzękiem uderza o stertę kamieni. Metaliczny dźwięk na moment zagłusza wesoły śmiech dzieciaków, po czym rozlega się tupot ich biegnących w pośpiechu nóg. Tyrpalski upada na twarz. Laska odskakuje na bok. Śmiech dzieciaków miesza się z pogwizdywaniem wiatru.

— Bachory! Wstrętne bachory! — krzyczy Tyrpalski, odrywając od ziemi zabrudzoną twarz. — Paszoł, taka wasza mać, bandyty jedne! — dorzuca, przecierając zasypane piaskiem oczy.

Podnosi się wolniuteńko, siada, rozgląda za laską. Wyciąga po nią trzęsącą się rękę. Gromada dzieciaków, stojąca w bezpiecznej odległości, zaśmiewa się histerycznie, do łez.

— Kici! Kici!!! — wrzeszczą jeden przez drugiego.

Ten krzyk drażni Tyrpalskiego. Wstaje z ziemi, strzepuje z ubrania kurz.

— Kici! Kici! — pokrzykują dzieciaki.

— Ja wam, bachory, pokażę! — odwraca się do nich, jego twarz ściąga się srogim gniewem.

— Kici! Kici!

Tyrpalski wolno rusza w ich stronę, znowu wygraża laską. Nie okazują strachu, nie boją się, stoją w miejscu. Są zbyt daleko, aby mógł ich dosięgnąć. Wciąż chichoczą, wciąż śmieją mu się prosto w twarz. Nagle od strony śmietnika wysuwają się do przodu koty. Powoli, spokojnie, jeden za drugim. Suną wolniuteńko całą watahą. Zatrzymują się, stawiają uszy, znowu ruszają. Jeżą się, prężą puszyste grzbiety, jakby szykowały się do skoku. Gromada dzieciaków milknie. Szeroko otwiera zdziwione oczy i buzie. Zastyga w bezruchu.

Koty miękko, prawie bezszelestnie zbliżają się do Tyrpalskiego. Otaczają go zewsząd miękkością lśniących w słońcu grzbietów, łaszą się do jego cuchnących potem i stęchlizną starych, popękanych spodni. Przeplatają się pomiędzy sobą, przemieszczają zwinnie jak delikatny wietrzyk, dając sobie tym samym szansę na dotyk jego niepewnych oparcia, drżących nóg. Wreszcie zaczynają miauczeć. Miauczą coraz głośniej. Tyrpalski staje pewniej, zdziwiony rozgląda się wokół. Koty unoszą głowy, patrzą na niego i milkną, jakby na coś czekały.

Na podwórku zapada cisza. Wyjątkowa cisza. Tyrpalski bierze głębo­ki oddech, uśmiecha się tajemniczo, jakby coś zrozumiał. Mruży przekrwione oczy. Wolno rusza z miejsca. Idzie w stronę znierucho­mia­łych dzieciaków, którym na ustach, w grymasie strachu, zastygł śmiech.

Podpiera się drewnianą laską, stawia pewne kroki i niczym pasterz otoczony swoim wiernym stadem, zaczyna śmiać się coraz głośniej i głośniej…

1999