czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Janusz Gembalski: „Fatum” — odcinek 12.


Janusz Gembalski

FATUM

ROZDZIAŁ VII

Pogoda była fatalna. Lało od rana i nic nie zapowiadało poprawy. Prawie w milczeniu zjedliśmy śniadanie, a potem zacząłem się pakować. Zula pożyczyła mi torbę, do której powrzucałem cały dobytek. Zajęło mi to najwyżej jakieś dziesięć minut. Na Plac Szczepański było tak blisko, że nie było sensu, żeby mnie odprowadzała. Przed wyjściem ucałowaliśmy się serdecznie, podziękowałem jej za wszystko, zapewniałem ją, że jak tylko jakoś się ustatkuję, to na pewno się jej odwdzięczę. Zula jeszcze raz przeprosiła mnie za sobotni incydent. Na odchodnym wręczyła mi parę banknotów i bony na 100 dolarów do Peweksu. Powiedziała, że muszę mieć parę groszy na początek i żebym się nie krępował tylko potraktował to, jako pożyczkę.

I tak miałem dużo szczęścia, że na chwilę przestało lać, bo nie miałem żadnego płaszcza ani kurtki. Po piętnastu minutach byłem już „u siebie”. Porozkładałem swoje rzeczy, co zajęło mi następne piętnaście minut. Usiadłem w fotelu i uważnie porozglądałem się po nowej kwaterze. Dopiero teraz zauważyłem, że muszę umyć podłogę, kupić farbę, wałek i pomalować sraczyk, oraz kupić bejcę, aby odnowić meble. Całe szczęście, że będę miał się czym zająć, bo nie miałem na razie nic innego do roboty. Przez małe okienko widziałem, że znowu leje, więc nie chciało mi się wychodzić na zakupy. Z nudów zacząłem czytać ściany i wcale nie w przenośni, gdyż – jak już wcześniej wspominałem – były wytapetowane artykułami Wiktora. Nie miałem zegarka, ale na szczęście Zula przezornie włożyła mi do torby budzik oraz maleńkie radyjko na baterię. Radio nie chciało u mnie nic odbierać, tylko charczało. Miało wysuwaną antenkę, więc nawykręcałem się nią na wszystkie strony i dopiero zaczęło grać tuż pod sufitem przy samym oknie. Nie było chyba innej możliwości, tylko musiałbym wbić gwóźdź w górną futrynę okna i powiesić go na sznurku. Pomyślałem, że nie ma sensu kupować młotka, gwoździ i innych narzędzi, tylko muszę zaprzyjaźnić się z dozorcą. Wczesnym popołudniem przestało padać i nawet nieśmiało spoza chmur zaczęło przecierać się słońce. Ponieważ nudziło mi się jak cholera, skorzystałem z pogody i wyszedłem na zakupy. Nie bardzo orientowałem się w aktualnej topografii sklepowej, ale przypuszczałem, że w tak historycznym mieście jak Kraków, nic się szybko nie zmienia. Pamiętałem jeszcze z okresu moich studiów, że jakiś sklep z farbami był na Długiej. Nigdzie się nie spieszyłem, więc poszedłem spacerkiem przez Planty. Na światłach przeszedłem na drugą stronę Straszewskiego i dalej w kierunku Kleparza. Rzeczywiście po lewej stronie znalazłem sklep, gdzie zrobiłem zakupy.

Wróciłem okrężną drogą przez Plac Matejki, koło Barbakanu, wzdłuż murów, potem Sławkowską do rynku i na moje poddasze.

Między futryną a drzwiami zobaczyłem włożoną karteczkę od Zuli, w której pisała, że nasze pożegnanie było takie, jakby żegnała się ze mną na zawsze. Napisała jeszcze, że dzwonił pan dziekan i mam u niego być o 9.00 rano w sprawie korepetycji. W pierwszym odruchu chciałem popędzić do niej, przytulić i pogadać, ale uznałem, że po tygodniowej przerwie może już być zajęta z jakimś klientem. Było mi smutno i byle jak. Zabrałem się do malowania ubikacji, a ponieważ kupiłem białą farbę olejną do lamperii, więc z rozpędu pomalowałem jeszcze ramę okienną. Przez ostatnie parę lat byłem najpierw na państwowym wikcie, potem przez tydzień na garnuszku Zuli, więc dopiero idąc spać przypomniałem sobie o tym, że nie kupiłem nic do jedzenia ani na kolację, ani na śniadanie.

Punktualnie o umówionej godzinie zjawiłem się u dziekana. Ponieważ był bardzo zajęty, przekazał mi tylko, gdzie mam się spotkać z tymi dwoma delikwentami w sprawie korepetycji, oraz że umówił mnie na spotkanie z ojcem studentki w sprawie pracy dyplomowej na czwartek rano u siebie w gabinecie.

Do spotkania z chłopcami miałem jeszcze czterdzieści minut, więc usiadłem na schodach przed głównym wejściem. Z ciekawością przysłuchiwałem się rozmowom studentów, głównie na tematy zaliczeń i wkuwania. Przy okazji dowiedziałem się, że na przykład adiunkt Iksiński, to największy chuj na wydziale prawa, a profesor Igrekowski, to normalny sadysta, i że chyba podnieca się seksualnie, kiedy oblewa dziewczyny. Jedna z nich wysnuła nawet wniosek, że pewnie zanim pójdzie do łóżka z własną żoną, to żeby mu stanął, musi ją najpierw ukorzyć i zjebać słownie. Zbliżał się czas spotkania, więc poszedłem pod tablicę ogłoszeń rektoratu, pod którą wypatrywałem chłopaków z „Przekrojem” w ręku.

Młodzieńcy już na mnie czekali. Zaproponowali mi, abyśmy omówili sprawy korepetycji w małej kawiarence w pobliżu uczelni.

 Z rozmowy wynikało, że obaj byli na czwartym roku i ich braki spowodowane są nie przez lenistwo, ale głównie przez nadmiar zajęć pozauczelnianych. Jeden grał w koszykówkę w pierwszej drużynie Wisły, drugi natomiast działał w jakimś kabarecie. Siedziałem z nimi jakieś dwie godziny i doszliśmy do wniosku, że nie mogą razem mieć tych korepetycji, gdyż każdy z nich miał coś innego do uzupełnienia. Nie bardzo chciałem, aby przychodzili do mojej dziupli, a ponieważ mieszkali w jednym pokoju w akademiku, więc ja będę przychodził do nich i będę miał z nimi kolejno zajęcia w odstępie godziny. Żeby przyspieszyć uzupełnienie braków, to najpierw będziemy się spotykać dwa razy w tygodniu, a potem zobaczymy. Pożyczyłem od nich skrypty i notatki, aby się przygotować, a ponieważ we wtorki zajęcia zaczynali dopiero od południa, więc na pierwsze korepetycje umówiłem się na 9.00 rano.

Nie miałem nic do roboty, toteż postanowiłem zrobić zakupy żywnościowe. Ponieważ wiedziałem, że nie będzie mnie stać na obiady w restauracjach, postanowiłem gotować sam. Do siebie wróciłem przed 12.00 i zabrałem się do przygotowania obiadu. W trakcie tych zajęć zauważyłem, że brakuje mi jeszcze patelni, garnków, czajnika, szklanek, przypraw i jeszcze paru innych drobiazgów. Wiktor mówił mi, że rozmawiał ze swoją ciotką na mój temat, więc postanowiłem do niej wstąpić i przedstawić się.

Zanim mi otworzyła, kilka razy zerknęła na mnie przez judasza, a potem przez chwilę rozmawiała ze mną przez drzwi, aby upewnić się czy ja to na pewno ja. Wreszcie po paru minutach wpuściła mnie do środka, zapraszając na herbatkę. Okazało się, że jest przemiłą inteligentną staruszką, z którą można było rozmawiać na każdy temat. Od momentu jak jakiś bandzior podający się za inkasenta pobił i okradł jej znajomą, to pani Róża bała się otwierać obcym. Była wdową po notariuszu i w swoim mieszkaniu miała zarówno stare srebra i porcelanę, jak i cenne obrazy, więc mogła być łakomym kąskiem dla złodziei. Była zadowolona, że ktoś na stałe zamieszka na poddaszu i powiedziała, że bardzo chętnie się zgodzi, abym podłączył się do jej telefonu. Monter, który nazajutrz miał zakładać dla mnie aparat powiedział jej, że będzie mogła ze swojego telefonu w razie potrzeby dać mi sygnał dźwiękowy i w związku z tym będzie się czuła bezpieczniej. Do Wiktora miała mnóstwo zastrzeżeń. Zwłaszcza do jego alkoholizmu. Kochała go tak, jak się kocha swojego siostrzeńca, ale widać było, że nie jest jej oczkiem w głowie. Ponieważ ciocia nie chciała mnie wypuścić zanim nie zjem jej ruskich pierogów, więc wyszedłem od niej dopiero po siódmej i do północy przygotowywałem się do jutrzejszych korepetycji.

Do akademika nie było daleko. Chłopcy mieszkali w „Żaczku”, wiec mogłem tam iść piechotą i chętnie zrobiłem sobie dwudziestominutowy poranny spacer. Po drodze zobaczyłem budkę telefoniczną i przypomniałem sobie, że muszę zadzwonić do Zuli. Odebrała natychmiast, tak jakby specjalnie czekała na rozmowę. Ucieszyła się bardzo. Było jej smutno, że nie zastała mnie, kiedy przyniosła mi wiadomość o spotkaniu z dziekanem.

– Dobrze, że zadzwoniłeś, bo przed chwilą rozmawiałam z Izą. Prosiła, żeby ci powtórzyć, że chyba będzie mogła coś załatwić dla Bacy i że na pewno będzie na Montelupich o 16.00.

Ma załatwioną przepustkę, więc żebym na nią nie czekał, bo spotka się ze mną na widzeniu.

Powiedziałem jej, że muszę kończyć, bo pędzę na pierwsze korepetycje i że zadzwonię do niej wieczorem po wizycie u Bacy.

Pierwsze zajęcia wypadły pomyślnie. Zarówno Jasiek, jak i Andrzej byli fajnymi chłopcami i widać było, że zależy im na zaliczeniu roku. Obaj mieli swoje motywacje i to nawet wcale nie związane z kierunkiem studiów. Obaj bez komplikacji chcieli zrobić dyplom, lecz jednego pociągał kabaret a drugiego sport, toteż z tym wiązali swoją przyszłość.

Ponieważ mieli mi montować telefon, zostawiłem klucze u pani Róży. Kiedy do niej wstąpiłem, ucieszyłem się na wieść, że mam już zamontowany aparat, ale nie obeszło się bez pierogów i herbatki. Było mi to bardzo na rękę, że nie muszę dla siebie nic pichcić, gdyż na 16.00 miałem być u Bacy.

Postanowiłem, że na Montelupich pójdę pieszo. Po drodze wstąpiłem do Peweksu, żeby kupić dla niego jakiś drobiazg i karton marlboro.

Do rozmównicy wszedłem punktualnie o 16.00. Prezenty musiałem przekazać ochronie. Byłem pewny, że do skarpet się nie przyczepią, ale jeżeli z kartonu Baca dostanie pięć paczek papierosów, to i tak będzie dobrze. Po pięciu minutach przyprowadzono Bacę.

– Jak ze się, kurwa, ciese, ze cie widze! Smutno bez ciebie. Ni ma kogo prać po pysku, bo Robercik napisał podanie do nacelnika, coby go psenieśli ka indziej, do jakiej innej celi. Jo sie nie nudze, bo takie tu dziadostwo, ze co kwila muse coś naprawiać, bo zepsute. Abo kran, abo prond, abo jesce co inksego, no i mam roboty huk. Ty ześ zostawił jakomś ksiąske, coś jej nie zabrał do biblioteki i ja ją przecytał. Ostatni raz ja cytał lekture w skole, ale mi się ta ksiąska tak spodobała, ze musis mi napisać jakie mom se jesce pocytać, coby mnie nie nudziły.

W trakcie naszej rozmowy weszła spóźniona Iza. Wyglądała całkiem inaczej niż w sobotę. Wtedy, chociaż w szlafroku i nie umalowana, była seksowna. Dzisiaj w ciemnoszarym kostiumie, w czarnych szpilkach i przyciemnionych okularach, wyglądała na przystojną, suchą i chyba jędzowatą dyrektorkę jakiejś poważnej firmy. Nie zdążyłem jeszcze Bacy uprzedzić o jej wizycie, więc był bardzo zdziwiony.

– Jezusie, Maryjo!!! Cós to za uzędowa baba? Chyba mi kcą jesce pare roków dołozyć.

Wyprowadziłem go z błędu i kiedy dowiedział się, że jest nadzieja na rewizję i skrócenie wyroku, to przez cały czas mówił już do niej „moja złociutka paniusiu”. Teraz Iza omawiała z nim co i jak musi pozałatwiać, że ona przygotuje wszystkie papierki i podania, a potem wpadnie z tym do niego, żeby popodpisywał. Na wychodnym Baca przypomniał mi, żebym koniecznie w najbliższy weekend pojechał do Buczyny do jego rodziny, bo oni tam już na mnie czekają.

– No i przecież masz poznać tę twoją przyszłą babę, co to ci mówiłem, że chcę cie za nią wydać.

Przyrzekłem mu, że na pewno pojadę i za tydzień zdam mu relację z mojej wizyty.

Kiedy wyszliśmy, Iza zaproponowała, abyśmy sprawy odzyskania moich warszawskich rzeczy omówili przy kawie. Wylądowaliśmy w kawiarni Hotelu Francuskiego. Przeczytałem pismo do warszawskiej prokuratury napisane w moim imieniu przez kancelarię adwokacką. Ponieważ nie miałem żadnych uwag, po podpisaniu oddałem Izie do wysyłki. Była jakaś inna niż w sobotę. Spięta i urzędowa. Zauważyłem, że zgrabnie omija sprawy naszego pierwszego spotkania. Rozmawialiśmy jeszcze o szansach Bacy na wcześniejsze wyjście z paki i na tym skończyły się nam tematy. Sytuacja była niezręczna, bo siedzieliśmy w milczeniu patrząc w puste filiżanki i myśląc, jak się tu grzecznie pożegnać.

– Przepraszam. Mówiłam ci, że w czasie mojej chandry zachowuję się jak szmata, ale naprawdę jeżeli chodzi o nasze sobotnie spotkanie, to jeszcze nigdy nie czułam się tak głupio. Na trzeźwo nigdy bym sobie nie pozwoliła na taki numer. Zanim przyjechaliście wypiłam już trochę, a ponieważ wiedziałam od Zuli, że poza rzadkimi spotkaniami z nią jesteś prawiczkiem, więc już na samą myśl o tym, że się u mnie zjawisz, miałam mokro w kroku. Głupio mi też, że ją wciągnęłam w tę akcję. Przez telefon wypłakała mi się, że po tym spotkaniu coś między wami pękło i jest w głupiej sytuacji. Mówiła mi, że tylko ze względu na ciebie sama przyłączyła się do tego trójkącika. Nie chciała zostawić cię ze mną sam na sam, bo w trakcie moich paskudnych dni lubię się bawić w sadystkę. Po prostu, jeżeli już znalazłeś się w takiej sytuacji, chciała czuwać nad twoim bezpieczeństwem. Jeszcze raz serdecznie cię przepraszam za tamtą sytuację i przyrzekam ci, że to się już nie powtórzy.

Uśmiechnąłem się i spytałem:

– A skąd ty wiesz, czy ja bym nie chciał powtórki? Może jednak nie w trójkąciku, ale sam na sam i bez alkoholu. Może tobie też by to dobrze zrobiło, gdybyś kiedyś spróbowała na trzeźwo?

– Wiesz, naprawdę tak się do tych moich ekscesów przyzwyczaiłam, że po prostu po moich małżeńskich doświadczeniach nawet nie myślałam o tym, że mogę z kimś mieć normalny stosunek, który mnie zadowoli. Muszę to przemyśleć i jeżeli będę na to psychicznie przygotowana, to będziesz pierwszym, z którym to zrobię.

Podałem jej numer telefonu cioci Róży, aby mogła mieć ze mną kontakt w sprawie Bacy i odpowiedzi na pismo wysłane do Warszawy. Pożegnaliśmy się. Powiedziałem, że nie ma sensu, aby mnie podwoziła, gdyż mam tak blisko do domu, że chętnie się przejdę.

Wieczorem po raz pierwszy skorzystałem z mojego telefonu i zadzwoniłem do Zuli. Starałem się być miły, aby jakoś rozładować ostatnio napiętą między nami sytuację.

Rozmawialiśmy chyba około czterdziestu minut. Powiedziałem jej o korepetycjach, o cioci Róży, o Bacy i spotkaniu z Izą. Kiedy dowiedziała się, że brakuje mi garnków i paru drobiazgów, to powiedziała, że nie ma sensu abym cokolwiek kupował, bo przecież ona ma tyle rzeczy, że mogę zabrać od niej.

Czwartkowe spotkanie z badylarzem, które rozpoczęło się u dziekana, skończyło się dwadzieścia kilometrów za Krakowem u niego w domu na wsi. Pan badylarz nomen omen Kapusta, który nazywał siebie „honorowym chłopem”, musiał się pokazać i postawić, a więc zawiózł mnie mercedesem na swoje włości. Pani „Kapuścina” przygotowała wspaniały poczęstunek z pieczonym prosiakiem i morzem wódki. Zeszło się całe towarzystwo złożone z sióstr, braci i szwagrów obojga, ale pan Kapusta był bardzo rozczarowany tym, że nie mogłem być jego partnerem w piciu. Omówiliśmy kwestie mojego wynagrodzenia i Kapusta obiecał, że będzie po mnie przyjeżdżał osobiście lub przysyłał szwagra taksiarza. Pierwsza konsultacja miała być w środę po południu. Poza tym dał mi walizkową maszynę do pisania, abym mógł poprawiać magisterskie wypociny jego oczka w głowie, czyli córci Marioli. Nie wiem jak długo trwała libacja, ale ja o 16.00 kategorycznie powiedziałem, że muszę wracać do miasta. Stary Kapusta posłał po szwagra i po chwili pod dom zajechała taksówka. Dopiero wracając uprzytomniłem sobie, że wcale nie widziałem delikwentki, czyli Mariolci. Widocznie nie miała nic do gadania i wszystkie sprawy za nią załatwiał tatuś. Od kierowcy dowiedziałem się, że tatuś już robi podchody, żeby córci załatwić dyrektorstwo w miejscowej podstawówce.

cdn.