czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Janusz Gembalski: „Fatum” — odcinek 2.


Janusz Gembalski

FATUM

Rozdział II

Matka jako prawniczka była osobą poważną, surową i sprawiedliwą, u której na twarzy nie widać było uśmiechu, tylko smutek i troskę. Teraz po latach dochodzę do wniosku, że właściwie nigdy tak naprawdę nie czułem do niej żadnej miłości, a moje uczucia opierały się jedynie na głębokim szacunku i poważaniu. Ojciec natomiast był poczciwym, załamanym i zrezygnowanym życiowo inwalidą, którego naprawdę bardzo kochałem.

Jakoś tak dziwnie się złożyło, że wszystkie kobiety w mojej rodzinie były okropne.

Siostra ojca, czyli ciotka Kazia, stetryczała starucha nie umiała się do nikogo odezwać inaczej niż pouczając go, że tego się nie powinno, że tamto się robi inaczej i że ten ktoś się musi tego nauczyć itp. W swoim mniemaniu znała się doskonale na wszystkim i nigdy nie dopuszczała nikogo do słowa, zrażając tym wszystkich do swojej osoby.

Siostra mamy, ciotunia Ninka (bo tak musiałem się do niej zwracać) ważyła chyba 120 kilo i była kompletnym przeciwieństwem ciotki Kazi. Do wszystkich zwracała się słodziutko, jakby ci, z którymi rozmawiała, byli jej malutkimi dziećmi. Używała zdrobnień i słów typu: kochaniutki, moja dziecinko, mój skarbeczku – bez względu na to czy ktoś miał piętnaście, czy pięćdziesiąt lat. Było to naprawdę równie wkurwiające, jak zachowanie wspomnianej ciotki Kazi. Poza tym jej córeczki, mniej więcej w moim wieku, były kompletnymi idiotkami rozpieszczonymi do granic możliwości, które także pomogły mi w nabraniu dystansu do płci przeciwnej.

Po takich relacjach damsko-męskich, raczej nie wyczuwałem potrzeby bliższych kontaktów seksualnych i muszę się przyznać, że zamiast walić konia, dużo większą przyjemność sprawiało mi czytanie Tołstoja czy Prousta. Czasami wprawdzie rano odkrywałem zaspermioną piżamę, ale nawet nie budziłem się mając wytrysk i nie pamiętałem, czy cokolwiek podniecającego mi się śniło.

Cnotę straciłem dopiero mając dwadzieścia dwa lata, jeszcze na studiach w Krakowie. Stało się to za namową kolegów, którzy na moje urodziny przyprowadzili mi prawdziwego „fachowca”, czyli prostytutkę. Była to chyba dla niej bardzo nietypowa usługa, gdyż przegadałem z nią całą noc i dopiero nad ranem zabrała się do mnie tłumacząc, że to dla mojego dobra. Najdziwniejsze jednak było to, że zwróciła mi pieniądze, które dostała od moich przyjaciół mówiąc, że dla niej to było nowe doświadczenie życiowe i to ona ode mnie nauczyła się wielu rzeczy. Pytała czy może przyjść do mnie przegadać całą noc, jak będzie kiedyś miała chandrę. Naturalnie zapewniła mnie, że wtedy usługa seksualna będzie za darmo. Chociaż była starsza ode mnie o trzy lata, po prostu sprawiłem jej wielką radość wysłuchawszy ze zrozumieniem jej wynurzeń i potraktowałem ją godnie, pomimo uprawianego przez nią zawodu.

Zula – jak ją popularnie nazywano – opowiedziała mi swój raczej niewesoły życiorys, który w pewnym sensie nas do siebie zbliżył. Urodziła się w Krakowie tuż przed wybuchem wojny w ubogich slumsach na Kazimierzu z matki kurwy i nieznanego ojca prawdopodobnie alkoholika, gdyż w izbie, w której mieszkali, znajdowała się miejscowa melina. W czasie okupacji w tej żydowskiej dzielnicy Niemcy urządzili getto i matka przeniosła się z nią do piwnicy czynszowej kamienicy na krakowskim Kleparzu. Pod koniec wojny matka zmarła na gruźlicę, a ją – wówczas pięcioletnią dziewczynkę –  przygarnęła bezdzietna rodzina piekarza mieszkająca w tym domu i mająca w oficynie małą obskurną piekarnię. Nie było jej tam źle, bo miała zapewnione jedzenie i miejsce do spania w piekarni. Gdy trochę dorosła, harowała jako tania siła robocza przez całą dobę. Po wyzwoleniu zaliczyła podstawówkę i mając dwanaście lat wyniosła się z piekarni, którą „nowa władza” zlikwidowała jako przeżytek kapitalizmu.

Była wyrośnięta, więc zaczęła pracować na ulicy i miała wyjątkowego farta, że poza rzeżączką nie złapała żadnej poważniejszej choroby wenerycznej. Po trzech latach przygarnęła ją do siebie stara prostytutka zwana Naną, która przed wojną brylowała w najlepszych krakowskich lokalach, a teraz ze względu na wiek odwiedzali ją jedynie od czasu do czasu starzy klienci z dawnych lat. Zula stała się dla nich wielką atrakcją, gdyż tej starej zubożałej krakowskiej inteligencji nie byłoby stać na taką atrakcyjną i młodą kurewkę.

Zarówno Nana jak i dystyngowani starzy klienci wykształcili ją w zawodzie tak, że naprawdę nie powstydziłby się nią (gdyby wówczas istniał) żaden luksusowy burdel na światowym poziomie. Mieszkanie Nany na ulicy Floriańskiej było często odwiedzane przez artystyczną bohemę i niejednokrotnie zdarzało się, że zamiast pieniędzy klienci zostawiali u gospodyni obrazy, szkice lub rękopisy, w zamian za usługi. Nic dziwnego, że jej mieszkanie wyglądało trochę jak małe muzeum tak zwanej „szkoły krakowskiej” z jej historycznie najlepszego okresu. Niewątpliwie to, jak i chęć do poszerzania wiedzy, uczyniły z niej jedną z najbardziej inteligentnych i poszukiwanych przez elity intelektualne krakowskich prostytutek. Ponieważ przez Nanę została urzędowo adoptowana, więc po śmierci Nany pozostało jej w spadku duże mieszkanie wraz ze zbiorami. Zula wyprawiła jej wspaniały pogrzeb, na którym było około stu osób z miejscowej elity i wystawiła jej nagrobek na Cmentarzu Rakowickim. Właściwie można powiedzieć, że równocześnie przejęła po niej praktykę, co finansowo wyszło jej na dobre. Być może nie zrobiła wielkiej kariery w swoim zawodzie, bo wychowanie przez starą kurwę intelektualistkę zaważyło na jej klienteli.

Mając wszelkie predyspozycje zarówno pod względem urody jak i fachowości aby brylować w miejscowych lokalach, spotykała się głównie z artystami, którym w tych czasach wcale się nie przelewało, będąc często zarówno ich kochanką i muzą, jak i modelką.

Nie wiem dlaczego, ale bardzo przypadliśmy sobie do gustu i widywaliśmy się od czasu do czasu, czując wzajemną potrzebę tych spotkań. Częstotliwość tych kontaktów nie była zbyt wielka. Raz na kilka tygodni przeważnie w chwilach zdołowań. Albo ona, albo ja dzwoniliśmy do siebie i wtedy Zula robiła sobie „wolne”, aby spędzić ze mną dwa, a czasami nawet trzy dni. Przypuszczam, że dlatego było mi z nią tak dobrze, gdyż miała w sobie to, czego mi brakowało u mojej matki. Zula emanowała jakimś matczynym ciepłem i dobrocią, tak że można się było przy niej wypłakać wtulając w jej spory lekko obwisły biust. Przy tych spotkaniach nie wychodziliśmy właściwie z łóżka i potrafiliśmy przegadać te kilkanaście godzin robiąc przerwy jedynie na zrobienie kanapek, herbaty czy na kieliszek wina.

W czasie tych kilkunastu godzin czasami kochaliśmy się, drzemaliśmy wtuleni w siebie, budziliśmy się i powtarzaliśmy ten cykl wielokrotnie. Była moją powiernicą, przyjaciółką i kochanką, dając mi zarówno siłę jak i natchnienie do przetrwania następnych tygodni. Nawet, kiedy mieszkałem w Lublinie, to raz na pięć czy sześć tygodni przyjeżdżałem do Krakowa, a ona przyjmowała mnie z otwartym sercem i radością. Nigdy nie wzięła ode mnie nawet złotówki i zawsze przy pożegnaniu mówiła, że jeżeli tylko kiedykolwiek będę w potrzebie, to zaraz mam do niej dzwonić.

Myślę, że może dlatego iż ją poznałem, nie miałem potrzeby kontaktów z innymi kobietami, często chyba bardziej nachalnymi i wyuzdanymi od niejednej zawodowej prostytutki. Bałem się kobiet z mojego otoczenia, gdyż wydawało mi się, że nie chcą nic z siebie dawać, a jedynie jak modliszki wysysać z partnera to, co tylko im odpowiada.

cdn.