czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Cisza kurhanów” — odcinek 4.


Cisza kurhanów — 4

Nic nie jedząc udała się do namiotu i przygotowała posłanie. W namiocie nie było nikogo. Wszyscy siedzieli przy ogniskach jedząc przygotowaną przez kobiety zupę z suszonego mięsa z kawałkami pieczonego na kamieniach i wkruszonego do zupy chleba. Wsunęła się pod ciepłe baranie futro, gdy podeszła do niej Kalaha.

– Widziałaś cień – powiedziała bez wstępu.

Jansemi nieco uniosła się na łokciu. Stara kucnęła koło niej i spoglądała jej w oczy. Były szkliste, o wyblakłych starością tęczówkach i przekrwionych dymem białkach.

– Czułam go, Mądra.

– Wtedy też go czułaś, widziałaś…

Mówiła o dniu pogrzebu jej matki. Jansemi twierdząco skinęła głową. Zebrała się na odwagę i powiedziała:

– Widziałam go w twoich oczach, Kalaho.

Stara zamruczała coś niezadowolona.

– Muszę załatać tę dziurę…

– Odpowiedz mi, Kalaho.

– Widziałaś tylko jego odbicie. Ale on już dojrzał ciebie, wyczuwa cię i będzie za tobą podążał, póki cię nie zabije.

– Dlaczego? Co to jest?

– To dawna klątwa rzucona na kobiety z twej rodziny Jansemi. Twoja matka chciała ją zdjąć, by ocalić ciebie. Niestety zginęła, nim dopełniła rytuału.

– O czym ty mówisz, Kalaho?

Do namiotu weszła Sahiat. Kalaha wsparła się na lasce i wolno wyprostowała się.

– Wypocznij. Jutro po ofiarach ruszamy do obozowiska. Idzie wiosna, trzeba będzie je zwinąć i wyruszyć na pastwiska.

Dwa dni później Jansemi była zajęta pakowaniem dobytku swojej rodziny. Starannie zwijano dywany, pledy, koce, ściągano płótna ze szkieletu namiotu, składano drągi i plecionki jego sztywnej konstrukcji. Miała wprawę. Czyniła to wielokrotnie w ciągu całego roku. Na pamięć znała poszczególne elementy i sprawnie szło jej ich rozmontowywanie i układanie na odpowiednim miejscu. Każdy Elmorczyk uczył się tego od małego. Nawet ci mieszkający w miastach spędzali przynajmniej kilka tygodni w stepie, by ich dzieci nie zapomniały zwyczajów przodków. Wówczas polowano i urządzano wszelkiego rodzaju zawody, których nieodzownym elementem był koń. Umiejętność jazdy konnej i prowadzenia walki z grzbietu tego zwierzęcia była świętym obowiązkiem każdego Elmorczyka. Mówiono, że pierwszego Elmorczyka kobieta urodziła na koniu.

Wkrótce namioty były zwinięte, a majątek popakowany. Jego cięższe elementy załadowano na dwukołowe wozy, a mniejsze przytroczono do końskich lub wolich grzbietów. Stada popędzano, a wprawni pasterze z końskich grzbietów pilnowali, by zwierzęta nie oddalały się od grupy i porządku między nimi. Trzeba było, gdyż zbliżała się wiosna, klacze się źrebiły i krótko po porodzie dostawały rui. Woń grzejących się kobył działała pobudzająco na ogiery, które chętnie wdawały się w bójki o dominację nad haremem. Niejednokrotnie korbaczami trzeba było rozdzielać walczących zażarcie konkurentów. Podobnie rzecz miała się w stadzie owiec i włochatych wołów. Dlatego mężczyźni mieli pełne ręce roboty, kobiety zaś doglądały karawany z dobytkiem. Nim ruszono, posłano zwiadowców, by wypatrywali drogi i ewentualnego niebezpieczeństwa.

Jansemi cieszyła się z wymarszu. Życie w zimowym obozie było nudne. Czas spędzało się na wyszywaniu tkanin, szyciu szat i tkaniu dywanów. Dywany tkane przez elmorskie kobiety były chętnie kupowane przez kupców, gdyż słynęły z pięknych wzorów i doskonałości wykonania. Dla rozrywki ścigano się na koniach, bądź strzelano z łuku do celu. Ludzie obrastali tłuszczem i gnuśnieli. Teraz panowało radosne ożywienie. Miano polować na włochate słonie, jelenie kutubu, płukać złoto w złotodajnych nurtach rzek. Jansemi marzyła też, by popływać w przepięknym jeziorze Darbagut i zapolować na mieszkające w nim foki. Coś miało się dziać.

Miano też połączyć się z trzema innymi częściami klanu Isher. Na zimę rozdzielano się, gdyż duża liczba zwierząt hodowlanych nie byłaby w stanie znaleźć wystarczającej ilości pożywienia w jednym miejscu. Dlatego późną jesienią klan rozdzielał się na cztery grupy, by wiosną połączyć się w umówionym miejscu. Już niedługo pastwiska zazielenią się bujnymi trawami i ich zwierzęta będą najadały się do syta.

Jansemi jechała na Hadiani. Po długim staniu w namiocie, klacz chętnie kłusowała pod swoją panią, ciesząc się ruchem i świeżym powietrzem. Bacznie jednak łypała na małą Oetshi, która przestraszona pierwszy raz widzianą przestrzenią biegła tuż przy zadzie matki, czując, że przy niej będzie bezpieczna. Jansemi obserwowała jak Kanshuri wprawnie pędzi stado uriadów, nie pozwalając, by pojedyncze sztuki się od niego oddzieliły i uciekły w step. Mimo, że hodowane przez ludzi, uriady były półdzikimi końmi i zdarzało się, że wybierały życie na wolności. Temu zapobiegać mieli pasterze. A Kanshuri był wyśmienitym jeźdźcem. Koń słuchał się go tak, jakby czytał w myślach swojego pana. Żadna sztuka ze stada nie miała szans, by się wymknąć. Mimo dużej ilości pracy Kanshuri miał czas, by podjeżdżać niby przypadkiem do Sahiat i pomagać jej w pracy przy naganianiu owiec. Jansemi uśmiechała się pod nosem zadowolona. Wkrótce będzie ślub i uroczystości weselne. Będzie zabawa i okazja do spotkania z innymi plemionami.

Wjechali na wysoki płaskowyż. Przed nimi było nieduże jezioro nazywane przez jej plemię Łzą, gdyż miało kształt łzy. Tu zamierzano rozbić na kilka dni obóz. Śniegi już znikały, spod białej pokrywy widać było połacie wyschniętych, zeszłorocznych traw i kamienie. Pachniało świeżą ziemią. Choć w oddali niebo zaciągały chmury, z których mógł jeszcze spaść śnieg, były to już ostatnie podrygi zimy.

Namioty szybko stanęły w wyznaczonym miejscu. Każdy przestrzegał ustalonego porządku i hierarchii. Stada popędzono na równinę, by mogły pożywić się zeschłymi łodygami traw i kiełkującymi źdźbłami nowej.

Ledwie rozpalono ogniska na wieczorną strawę, a już pełnym pędem wpadło do wioski trzech jezdnych. Jeden należał do części jej plemienia, dwóch pozostałych do części, która zimowała bardziej na południe. Ten widok sprawił niezwykłą radość dziewczynie. Już za kilka dni plemię będzie razem i spotka starych znajomych, których nie widziała tyle miesięcy!

Jezdni pędzili jak szaleni, zmierzając wprost do namiotu wodza. Wymachiwali przy tym łukami i pokrzykiwali, by usłyszano ich i usunięto się z drogi. Osadzili konie tak, by kamienie i błoto wyrwane ich kopytami nie obryzgały siedzących.

– Pozdrawiam cię, wodzu Banrunie. Palimir okazał nam łaskę – odezwał się mężczyzna o imieniu Havand. – Włochate słonie powróciły szybciej tego roku. Brzuchy naszych braci wkrótce wypełnią się świeżym mięsem.

Na te słowa podniosła się radosna wrzawa. Zaiste, była to doskonała wiadomość. Zapasy suszonego mięsa już się kończyły, zimą wybito wszystkie stare sztuki krów i owiec. Te, które zostały, musiały się rozmnażać, by uzupełnić stan i zapewnić mięso na następną zimę. Część z nich miała iść na handel, gdyż Isherzy potrzebowali również zboża, a tego nie uprawiali.

– Gdzie stado? – spytał ojciec Jansemi.

– O dzień drogi jazdy na południowy wschód. Osiem samic, cztery dwuletnie samce, jeden stary samiec i pięć młodych.

– Ładne stado.

Towarzyszący Havandowi młody chłopak z zaciekawieniem rozglądał się po ogniskach. Gdy dostrzegł Jansemi, uśmiechnął się wesoło. Dziewczyna obserwowała go kątem oka, ale udawała, że go nie zauważa, zajęta gotowaniem zupy na wieczorny posiłek. Nerwy ją brały na jego widok. Zeszłej jesieni upokorzył ją swoim żartem. Gdy wraz z grupą młodzieży wjechała do jeziora, podjechał do niej i wprawnym ruchem odpiął popręg u jej siodła. Potem zdzielił jej konia nahajką. Przestraszone zwierzę wyrwało do przodu, a siodło wraz z nią zsunęło się z grzbietu i dziewczyna wylądowała w wodzie. Wszyscy mieli ubaw, ale ona była wściekła. Ukarała go swoją obojętnością, gdy na wielkiej jesiennej uczcie tańczył przy niej i jej dedykował wszystkie swoje popisy umiejętności władania bronią. Gdy demonstrował swoją sprawność, ona udawała znużenie i odchodziła na bok przyglądając się popisom innych. Był wyraźnie zawiedziony. Teraz liczył, że Jansemi przebaczyła mu jego wybryk, ale ona nie zamierzała ułatwiać mu sprawy. Przyznała jednak, że od ostatniego razu urósł i bardzo zmężniał. Nabrał tężyzny fizycznej, bary mu się rozbudowały, a szczęka mocno zarysowała. Wyglądał na starszego niż siedemnaście lat. Jednak jej zainteresowanie nie przysłoniło jej urazy. Całkowicie go lekceważyła.

– Trzeba by jutro wyruszyć. Mamuty będą szły koło klifu. Jak zajdziemy je z boku, nie będą miały możliwości szybkiej ucieczki.

– Tak zrobimy – potwierdził Banrun. – Siadajcie. Zjecie z nami i zanocujecie.

Chętnie zeskoczyli z koni i usiedli przy ognisku.

– Jansemi – ojciec skinął na córkę, by ugościła przybyłych.

Dziewczyna bez słowa wstała i nalała zupy do drewnianych miseczek. Dwie z nich podała Havandowi i drugiemu mężczyźnie. O siedemnastolatku zapomniała.

– Dzieci muszą wziąć sobie strawę same – powiedziała, przechodząc obok Tensareva.

Tym samym wypomniała mu jego młody wiek. Była dwa lata starsza od niego. Wiele dziewcząt w jej wieku było już zamężnymi lub zaręczonymi, ona jednak się nie spieszyła, a i ojciec nie nalegał. Lepiej dobrze wybrać męża, jak później się kłócić. Tak uważali wszyscy Elmorczycy. Po tym udała się do namiotu na spoczynek.

Rankiem siodłała nurdiana z ojcowskiego stada. Hadiani miała źrebaka, więc zostawała. Nurdiany potrafiły bardzo szybko galopować, co będzie przydatne w okrążaniu i rozdzielaniu stada słoni. Z jej klanu jechało dwunastu myśliwych. Reszta zostawała, by pilnować stad. Miało do nich dołączyć siedmiu myśliwych z drugiej grupy Isherów. Jansemi starannie pakowała strzały do kołczanu. Były dobrze wyważone, o długich, cienkich i niezwykle ostrych grotach. Choć większość strzał zaopatrzona była w groty metalowe, te na mamuty wykonano z obsydianu – oliwkowego koloru szkliwa wulkanicznego. Jego krawędzie po odpowiedniej obróbce były niezwykle ostre. Z łatwością przebijały grubą skórę zwierzęcia. Jednak pociski o obsydianowych grotach trzeba było umieszczać w kołczanie z odpowiednim dnem. Nie tylko, by nie przebiły skóry pokrowca, ale by stukając o siebie, wzajemnie się nie pokruszyły. Jak bowiem obsydian był niezwykle ostry, tak niewiele wytrzymalszy od szkła. Ale przy ich użyciu najlepsi myśliwi potrafili położyć włochatego słonia jedną strzałą.

Gdy troczyła włócznię, podszedł do niej Tensarev.

– Tylko dobrze zapnij popręg.

Na moment zamarła, czując narastającą w nią złość. Chciała odciąć się jakąś kąśliwą uwagą na temat jego wieku, ale zmilczała i nawet nie odwróciła się, by zaszczycić go spojrzeniem. Przełożyła kołczan przez ramię, przewiesiła przez plecy łuk i wskoczyła na siodło. Nie oglądając się, pojechała w stronę zbierającej się grupy myśliwych. Prócz niej jeszcze dwie dziewczyny – w tym Sahiat – miały brać udział w polowaniu. Kilka innych kobiet wyruszało z wozami i potrzebnymi do sprawienia mamuta narzędziami. Po polowaniu będą miały pełne ręce roboty. Trzeba będzie zdjąć skórę, oczyścić ją, zakonserwować, poporcjować mięso, wysuszyć je lub zasolić, wydobyć szpik z części kości, inne oczyścić, podobnie jak kły. Będzie mnóstwo pracy. Reszta klanu została pilnować dobytku, starszych i stad.

Pogalopowali na południe, okrążając jezioro. Prowadzili zwiadowcy, którzy poprzedniego dnia przynieśli wieść o stadzie. Tensarev jechał w oddaleniu od niej, jednak na równi, by móc ją swobodnie obserwować. Jansemi miała się na baczności – nie pozwoli, by ten dzieciuch ponownie wyciął jej jakiś głupi żart. Czuła, że jest przez niego obserwowana, sama również dyskretnie miała go na oku.

Przed wieczorem spotkali się z druga grupą. Radości nie było końca. W galopie opowiadali sobie wydarzenia minionej zimy.

Zanocowali w stepie. Nie palili ognisk, by ich blask nie zdradził czujnym roślinożercom ich obecności. Choć w powietrzu czuło się już wiosnę, a połacie śniegu gwałtownie się kurczyły, noce wciąż były mroźne. Okryła derą swojego konia. Sama również zawinęła się kocem i w pozycji półsiedzącej i półleżącej przedrzemała noc. Poranny posiłek składał się z sucharów, twardego jak drewno kawałka suszonego mięsa i zimnej wody z bukłaka. Mało krzepiące, ale musiało wystarczyć. Szybko zwinęła derki, osiodłała konia, przytroczyła zwinięte koce i wskoczyła na koński grzbiet. Tensarev już siedział na swoim koniu i obserwował ją. Posłała mu chłodne spojrzenie i popędziła przed siebie.

Krótko po wyruszeniu zwiadowcy natrafili na ślady stada. Dwóch z nich zeskoczyło na ziemię i krążyło wokół czytając z wgnieceń w ziemi, połamanych źdźbeł i ruszonych resztek śniegu. Dotykali wgłębień, wąchali zerwaną trawę. Jeden z nich podsunął pod nos Jansemi kilka wyschniętych, żółtobrunatnych źdźbeł. Poczuła charakterystyczną, ostrą woń moczu.

– Samiec oznaczył terytorium – wskazał na przeoraną ziemię, którą mamut skopał nogami i rozrzucił wokół, by jego znak był lepiej czytelny dla potencjalnych rywali i drapieżników.

– Szły niedawno – dodał Tensarev, wskazując na oddalone o kilkanaście kroków mamucie odchody.

Kupka przetrawionych resztek jeszcze delikatnie parowała, zatem stado nie mogło być daleko.

– Zobaczymy je za kolejnym wzniesieniem – Tensarev zawrócił konia.

Choć stepy nazywane były wielkimi równinami, w rzeczywistości nie były płaskie. Pełne były pagórków, wzniesień, poprzecinane rzekami, jarami, wąwozami i niezwykłymi formacjami skalnymi. Łatwo było się tu ukryć lub zgubić.

Pogalopowali za młodym myśliwym. Nie mylił się. Zjechali z jednego wzniesienia i wjechali na następne. Przed nimi, w oddali wędrowało stado włochatych słoni. Zwierzęta szły żwawym krokiem, choć bez zbytniego pośpiechu. Niedługo pewnie zatrzymają się na żer. Młode też będą musiały odpocząć.

Łowcy szybko ocenili sytuację. Ich celem były dwa młode samce. Samice miały młode. Szkoda ich było, mogły rodzić. Poza tym im starszy mamut, tym mniej smaczny. Dwulatki były w sam raz. Havand gestem dał znak. Mieli objechać stado z prawej strony od zawietrznej, by mamuty ich nie wyczuły, i zaatakować z boku. Samice będą broniły młodych, ale przy gwałtownym ataku dwulatki powinny się rozbiec. Przy małej ilości myśliwych zwierzęta zbiłyby się w ciasny kłąb i ciężko byłoby zadać śmiertelny cios. Lecz grupa myśliwych stanowiła siłę, która powinna przestraszyć mamuty i rozbić ich obronę. Pognali konie. Nurdiany czując, że coś się szykuje, żwawo skoczyły do przodu. Po miesiącach gnuśnienia galopowały tak chętnie, że jeźdźcy musieli je wręcz hamować, by nie poniosły. Objeżdżali mamuty ukrywając się za zboczem wzniesienia, chcąc jak najdłużej pozostać niewidocznymi. Jednak stary i doświadczony samiec coś wyczuł. Jego wrażliwe stopy wychwyciły wibracje tętentu końskich kopyt. Tak pędziły albo spłoszone zwierzęta, albo myśliwi na koniach. Dziesiątki lat doświadczeń ostrzegały mamuta. Zabulgotał ostrzegawczo i stado zatrzymało się, by rozeznać się w sytuacji. Samice natychmiast otoczyły młode, a młode samce wysunęły się w kierunku źródła dźwięku, strosząc sierść na karkach i unosząc badawczo w górę trąby.

Wówczas jeźdźcy wyłonili się zza wzgórza. Wrzeszcząc pędzili prosto na masę zwierząt. Mamuty rzuciły się do ucieczki. Pozadzierały ogony, pounosiły łby i pędziły przed siebie. Zdumiewającym było, jak szybko potrafił biec taki olbrzym. Matki oddzielały swymi ciałami młode od zagrożenia, za nimi biegły młode samce i stary samiec. Jeźdźcy zrównali się z nimi, spychając stado na wschód. Dalej przed nimi było szerokie urwisko. Gdyby chcieli zgładzić wszystkie zwierzęta, po prostu utrzymywaliby kierunek biegu. Ale nie chcieli bezmyślnie wybijać wszystkich sztuk.

cdn.