czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Mrok duszy” — odcinek 3.


Po polowaniu pojechano do świątyni, by ofiarować wielkodusznej Finieri kilka sztuk ubitej zwierzyny i otrzymać jej specjalne błogosławieństwo poprzez ręce najwyższego kapłana. Namaris była zachwycona. W jej oazie ojciec również organizował polowania dla kilkorga osób z lokalnej elity i o wiele rzadziej dla zaproszonych gości. Były one jednak dużo skromniejsze w oprawie i towarzystwie, choć nie w wyborze zwierzyny. Jednak to nie upolowane sztuki tak bardzo cieszyły dziewczynę, ale tłum osób z jej sfery, wiele znacznie wyżej postawionych i utytułowanych od niej. To mile łechtało jej ego i sprawiało, iż czuła się swobodnie. Nigdy nie gardziła ludźmi niżej od niej stojącymi, jednak w oazie wuja brakowała jej odpowiedniego towarzystwa, plotek ze świata, intelektualnej przestrzeni. Oddychała swobodnie i czerpała prawdziwą przyjemność z bycia szlachetnie urodzoną.

— Poślubisz Kandara? — jej przyjaciółka wsmarowywała w nadgarstki wonności, które kapłan przyniósł ze świątynnej pracowni. — Wspaniałe — powiedziała nie czekając na odpowiedź. — Czyje to dzieło?

Ogolony na łyso młody kapłan pokornie schylił przed szlachcianką głowę.

— Mamy młodego, ale bardzo zdolnego adepta w pracowni — powiedział cichym, łagodnym tonem, bardzo odpowiednim dla jego stanu.

Zapach był tak piękny, że Amaniris nie poczuła przykrości, iż nie był on dziełem uznanego mistrza. Elegancka, modnie ubrana osiemnastolatka o oliwkowej skórze i figurze gazeli, przyciągała wiele męskich spojrzeń. Przebierała w adoratorach jak w ulęgałkach i obecnie miała dwóch kochanków, którzy zawzięcie rywalizowali ze sobą o jej względy.

— Cudowny. Pragnę poznać jego twórcę.

— Przekażę mu wasze uznanie, pani — kapłan ponownie odpowiedział z pokorą.

— Czy jest urodziwy? Tylko człowiek piękny mógłby stworzyć coś tak cudownego.

Namaris uśmiechnęła się pod nosem. Dobrze znała przyjaciółkę. Jeżeli uczeń kapłańskiej szkoły był urodziwy, z pewnością zagości w jej łożu. Ona zwróciła uwagę na nacisk położony na słowo pragnę.

— Cielesna uroda nie ma dla nas znaczenia…

— Tak, tak — powiedziała zirytowana. — Zamawiam pięć… nie, siedem flakoników tego zapachu. Ma jakąś nazwę?

— Jeszcze nie…

— Chcę, by twórca osobiście dostarczył mi go jutro. Będę niezadowolona, jeżeli nie będę mogą go poznać — podkreśliła. — Jako zapłatę dam trzy owce.

Kapłan pochylił się w pokorze, okazując swoje zadowolenie z zaproponowanej ceny. Oczywiście nikt nie miał wątpliwości, że tak hojna zapłata jest nie tylko za wonną substancję, ale również za ewentualne towarzystwo przyszłego mistrza.

Gdy kapłan wyszedł, Namaris uśmiechnęła się znacząco do przyjaciółki. Ona była inna, zdecydowanie śmielsza od wychowanej w oazie dziewczyny.

— Jesteś niepoprawna.

Spojrzenie Amaniris było tak filuterne, że nie miała sumienia czynić przyjaciółce większych wyrzutów.

— Ten klecha też był niezły — Amaniris skontrowała krytykę i okręciła się przed lustrem, rękoma gładząc brzuch, jakby upewniając się, że nadal jest idealnie płaski.

— Oh!

Lekkie oburzenie Namaris wywołało u mieszczki wybuch śmiechu.

— Dzisiaj idziemy do Kandara. Przysłał nam specjalne zaproszenia. Poślubisz go? — spytała ponownie.

— Nie wiem…

— Niemądra byś była odmawiając mu.

Nie opowiedziała nic na to stwierdzenie. Nie była zbyt wylewna w słowach, nie chciała za bardzo obnażać swoich uczuć i obaw.

— Weź kąpiel, bo kurz pokrywa cię jak zwykłego kamieniarza i w takim stanie nie wzbudzisz zachwytu u mężczyzn. Nie wiem, co ty widzisz w tych gonitwach rydwanem — dodała krytycznie o jej jeździe na polowaniu.

 Wieczorem zostały zaniesione w lektykach do domu Kandara. Jego domostwo nie było najbardziej imponujące w mieście, ale wygodne i pięknie położone w otoczeniu ogrodu. Budynek, choć ozdobiony na wzór engarski, swoim rozkładem wzorowany był na domach vallanorskich. Za głównymi drzwiami znajdowało się przestronne atrium, przez które przechodziło się do westybulu otoczonego kolumnadą, podtrzymującą podcienia prowadzące do znajdujących się dookoła pokoi i zamykających całą przestrzeń. Różnicą było to, iż po przeciwnej stronie do głównego wejścia znajdowały się drzwi prowadzące do zamkniętego zewnętrznym murem przestrzennego ogrodu. Dalej przycupnęły ukryte za tamaryszkami niskie budynki gospodarcze, a po przeciwnej stronie mała kapliczka, gdzie pan domu mógł zanosić modły do bogów.

Dostojny Kandar osobiście powitał obie damy, przy czym uważnie i głęboko spojrzał w oczy Namaris. Nieco speszona opuściła głowę na dół. Zostały zaprowadzone do westybulu, oświetlonego ogniami płonącymi w czaszach trójnogów ustawionych wzdłuż obrzeży przestrzeni. Pachniało tu wonnymi żywicami, najlepszej jakości winem i słodkimi ciastami. Wskazano wyznaczone im miejsca, przy czym gospodarz udał się w głąb domu, by porozmawiać z innymi gośćmi.

— Nie zachowuj się jak prowincjuszka — upomniała ją cicho Amaniris — mężczyźni nie lubią pokornych kobiet. Tylko to ich pociąga, czego nie mogą całkowicie ujarzmić.

Usiadły. Po chwili pan Kandar pojawił się przy stole. Siedział w oddaleniu od nich, w towarzystwie znaczniejszych ludzi miasta. Podczas rozmowy cały czas zerkał w stronę Namaris, co nieco peszyło dziewczynę. Za każdym razem, gdy złapał jej spojrzenie, czuła jak fala gorąca uderza jej do twarzy. Była zła na siebie za taką prowincjonalną nieśmiałość. Zwykle, przyzwyczajona do wydawania poleceń, nie miała problemów w kontaktach z mężczyznami, ale ten wyjątkowo ją peszył. W końcu, po kolejnym spłonieniu, zirytowana wstała, nie kończąc oglądania występu niemal całkowicie nagich tancerek świątynnych i słuchania żywej melodii przygrywających im muzykantów. Musiała ochłonąć i zaczerpnąć powietrza w ogrodach. Jej przyjaciółka nie zdążyła pochwycić jej za rękę i przytrzymać na miejscu, zresztą nie dałaby się. Z niezadowoleniem zauważyła, iż nie czerpie z ucztowania takiej przyjemności jak Amaniris, która zajadała się wyszukanymi potrawami i flirtowała z siedzącymi koło niej mężczyznami.

Przechadzając się po ogrodach spostrzegła w półmroku kobiecą postać. Kobieta wyglądała nieco dziwnie. Miała długą, sięgającą kostek białą suknię, ale nie była to suknia engarskiej modły. Ani vallanorskiej. Materiał był ciężki, grubo tkany, widziała kiedyś podobny u kupców przybyłych z dalekiej północy. Ramiona kobiety oplatała futrzana etola z futra białego wilka, jakże nie pasująca do tutejszego klimatu i stylu. Włosy miała ciemne, zupełnie proste, gładko opadające na ramiona i spływające wzdłuż głębokiego dekoltu, ukazującego alabastrowobiałą skórę. Była tak biała, jakby pobielono ją wapnem. Zdecydowanie wyróżniałaby się w towarzystwie. Ale nie widziała tej kobiety przy stole. Kim była? Coś ją ciągnęło, by podejść bliżej. Nieznajoma zachowywała się dziwnie. Wolno snuła się po ogrodzie, jakby nieobecna duchem. Od czasu do czasu przystawała i spoglądała, kogoś lub czegoś wypatrując. Czy była kimś z namiestnikowskiej rodziny? Osobą dotkniętą szaleństwem, którą nie wypadało publicznie się afiszować i ukrywano w pomniejszym majątku jak wstydliwą tajemnicę. To dlatego syn namiestnika nie mieszkał z ojcem. Nie dla niezależności, ale by opiekować się swą krewną. Poczuła nawet większą sympatię dla młodego panicza.

Zbliżyła się do kobiety, choć nie powinna, gdyż nie wiadomo było, jaki wpływ choroba wywierała na nią i czy nie była agresywna. Lecz coś ciągnęło ją ku niej, nie mogła się temu oprzeć. Spostrzegła, że kobieta co chwila głęboko wciąga powietrze, wyciągając przy tym szyję niczym węszący pies.

Naraz dostrzegła Namaris. Jej oczy zabłysły dziwnie gorączkowym blaskiem i rozszerzyły się nienaturalnie. Pociągła twarz zdała się jeszcze bardziej wydłużoną i pobladłą, o ile to było możliwe. Ponownie wciągnęła powietrze niczym pies i niespodziewanie szybko zbliżyła się do Namaris, która zamarła. Gdzieś już widziała tę kobietę. W myślach przewijała twarze i sytuacje, w których mogła widzieć stojąca przed nią, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Tymczasem kobieta przysunęła się do niej bardziej niż wymagały tego konwenanse i wciągała zapach dziewczyny.

— Namaris… — usłyszała szept.

Cofnęła się zaskoczona, ale kobieta ponownie przysunęła się do niej tak prędko, że nie zdążyła zareagować.

— Skąd, pani, znasz moje imię? — spytała cicho, bojąc się, by głośniejsze słowa nie spowodowały gwałtownej i nieprzyjemnej dla niej reakcji kobiety.

Czyżby pan Kandar powiedział tej kobiecie o swoich zamiarach? Kim dla niego była?

— Namaris…

W tym szepcie było coś zniewalającego, coś co sprawiało, że jej serce wypełniała dziwna tęsknota i żądza. Odniosła wrażenie, że nagle jej dusza zatrzepotała się w jej ciele niczym ptak uwięziony w sieci ptasznika. Odsunęła się i spojrzała kobiecie w oczy. Były duże, o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach, które zdawały się być zwierciadłami otchłani. Ale nie przerażały jej. Ona pragnęła tej otchłani, pragnęła kryjącej się za nią ciemności i obietnicy rozkoszy. Serce waliło jej niczym młotem. Choć twarz kobiety nawet nie drgnęła, ona czuła, że się uśmiecha i odwzajemniła ten uśmiech. Kobieta objęła ją za ramiona i przyciągnęła do siebie. Lecz wówczas poczuła bolesne oparzenie na skórze, które przywróciło jej trzeźwość umysłu. W tym samym momencie nieznajoma wydała z siebie krzyk i odskoczyła daleko, mrużąc ze złości oczy niczym rozdrażniony drapieżnik.

— Namaris…?

Tym razem był to głos namiestnikowskiego syna. Szlachcic widział, że dziewczyna wychodzi do ogrodu, lecz upłynęła dłuższa chwila nim grzecznie wymówił się z towarzystwa i poszedł za nią.

Nieznajoma zasyczała, odwróciła się i zniknęła w krzakach. Namaris została oddychając głęboko, ciągle jeszcze oszołomiona tym, co ją spotkało. Sięgnęła do piersi, gdzie poczuła oparzenie. Medalion był gorący i ciągle sprawiał jej ból. W miejscu gdzie przylegał, miała mocno zaczerwieniona skórę. Jednym zdecydowanym ruchem zerwała go z szyi.

— Namaris? Czy wszystko w porządku? Kim była ta kobieta?

Nie słyszała jego pytań. Nagle poczuła się dziwnie wyzwolona, pewna siebie i lekka. Odwróciła się w jego stronę. Jej oczy błyszczały, a źrenice były rozszerzone. Pierś unosiła się w głębokim oddechu, a postawa wyrażała kokieterię i zachętę. Bez słowa zbliżyła się do mężczyzny i objęła jego kark dłońmi. Przycisnęła wargi do jego warg i wsunęła swój język szukając jego. Jej namiętność oszołomiła go i poddał się wybuchowi jej afektu. Ich pieszczoty stawały się coraz gwałtowniejsze, nie zwracali uwagi na to, że ktoś mógł ich widzieć. Zaczęła zdzierać z niego ubranie.

I wówczas silne szarpnięcie za ramiona wyrwało ją z jego objęć. Jęknęła i grymas złości wykrzywił jej twarz. Jakiś mężczyzna doskoczył do niej, pochwycił leżący na ziemi medalion i przycisnął do jej piersi. Ponownie ból oparzenia przywrócił ją do przytomności. Chciała odrzucić medalion, ale silna dłoń mężczyzny nie pozwalała jej na to. Napastnik wymawiał jakieś słowa. Nie rozumiała ich. Z każdą sylabą czuła wykręcający jej ciało ból, miała wrażenie, że jej mózg się gotuje i zaraz wypłynie jej uszami. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że krzyczała.

cdn.