czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Ostrze nienawiści” — odcinek 2.


Justyna Jendzio: Ostrze nienawiści - odc. 2.

Obudził się w środku nocy. Czuł jeszcze przyjemny ciężar zjedzonego sutego posiłku. Kuchnia Manrusa była doskonała, nawet jak na jego wybredne podniebienie. Izba była jasno oświetlona wpadającym światłem dużego księżyca, malującego na deskach podłogi wzory cieniami pokrzywionych jak pazury upiorów gałęzi. Ktoś go obserwował. Odruchowo sięgając do leżącego obok pryczy miecza, rozejrzał się po izbie. Nikogo nie było. Wyraźnie jednak czuł na sobie czyjeś spojrzenie. Jej spojrzenie. Może spoglądała przez szparę w belach ściany lub drzwi? Owinął swą nagość płaszczem i z obnażonym mieczem w dłoni wyszedł na wąziutki korytarz. Był pusty. Wszedł do izby obok, ale też nikogo tu nie było. Wrócił do swojej komnaty. Panowała absolutna cisza. Skupił swe myśli tak, jak go uczono w zakonie. Wyczuł obecność wszystkich ludzi w tym budynku. Odczuwał ją, jak delikatne ciepło życia emanujące z każdej żywej istoty. Tylko mistrzowie najwyższych kręgów i wysocy stopniem rycerze zakonu byli szkoleni w tej sztuce. Większość izb oberży była zajęta, kilku spóźnionych podróżnych posilało się tym, co zostało w kuchni. Nic szczególnego. Ale poczuł coś jeszcze. Ktoś był na zewnątrz. Nie zbliżając się do okna wyjrzał na pole, za którym rozpościerał się ciemny las. Wytężył umysł. To tam wyczuwał czyjąś obecność. Była wroga. Jednak nie potrafił określić, czy była ludzka, czy demoniczna. Dziwne. Zwykle doskonale potrafił rozróżnić, do jakiej istoty należy wyczuwana moc. Tym razem coś blokowało jego zmysły.

Mimo iż pozostawał w cieniu budynku, wiedział, że ten ktoś lub coś na zewnątrz widzi go.

Padając na twarz na kamienie zimnej posadzki, odmówił krótka modlitwę odpędzającą zło. Po chwili uczucie dręczącej obecności zniknęło. Będzie musiał o tym zameldować Wielkiemu Mistrzowi Zakonu.

 

Następnego dnia wczesnym rankiem, po zjedzeniu obfitego śniadania, uiścił należność i udał się w kierunku stajen. Obok rzeźni dostrzegł gromadę ludzi. Wysłani przez Manrusa czeladnicy przywieźli ciało zamordowanej dziewczyny. Delikatny wietrzyk przywiewał odór rozkładu do nozdrzy szlachcica. Stojący najbliżej, dłońmi zatykali usta, komentując to, co widzą.

— Wasza dostojność — oberżysta dostrzegł Tariona.

— Znasz… ją? — głową skinął w kierunku ciała.

— Tak. To Baerin, córka zarządcy jednego z majątków pana Synrusa. Wielka strata. Była utalentowaną kucharką. I mówią, że nałożnicą samego włodarza ziem Sekeru. Zresztą nie jedyną. Podobno wiele dziewcząt przewija się przez jego łoże…

Tarion chwycił oberżystę za ubranie i delikatnie, ale stanowczo odciągnął na bok.

— Była daleko od zamku — zauważył szlachcic.

— Może jechała do swej rodziny? Jej krewni mieszkają we wsi o ćwierć dnia drogi na południe… — podał przypuszczenie oberżysta.

— Nie zginęła na południu od twej oberży — zauważył Tarion. — Szła ku górom… A co z wozem? Chyba nie podróżowała pieszo sama?

Oberżysta milczał.

— Czy ktoś w okolicy zginął w podobny sposób? — dopytywał się Tarion

Karczmarz wzruszył ramionami w niewiedzy. Usiłował sobie przypomnieć.

— Nie wiem panie. Myśliwi mówią o niedźwiedziu…

— To mówiłeś.

Karczmarz ponownie odbiegł myślami do głębi swojego umysłu.

— W okolicach zamku Kandar inny niedźwiedź zaatakował kilkoro ludzi…

— Dużo tu niedźwiedzi w okolicy — stwierdził Tarion. — Była obława?

— Tak. Zabito rosłego samca… — oberżysta zawahał się.

Tarion odchrząknął wymownie, domagając się odpowiedzi.

— Łowczy po cichu twierdzą, że to nie ubita bestia odpowiada za śmierć tych nieszczęśników. Ale panowie nie chcą paniki wśród pospólstwa.

— Ataki koło Kandar ustały?

— Dopiero księżyc do tyłu.

Trzydzieści dni. Sądząc po stanie zwłok, Baerin zginęła nie wcześniej, ledwie parę dni temu — w myślach analizował Tarion.

— I wtedy ubito niedźwiedzia koło Kandar? — dopytywał się zakonnik.

Karczmarz drapał się po głowie w zafrasowaniu. Chętnie słuchał znoszonych do jego oberży plotek, ale nie prowadził chronologii wydarzeń.

— Tak. Jakoś… przed ostatnią pełnią…? — bardziej zapytał niż stwierdził.

Tarion potakująco skinął głową na znak, że przyjmuje wyjaśnienia. Już wiedział, że morderca ludzi nie zginął w tamtej obławie. Łowczy wiedzieli, czy ślady pozostawione przy ludzkich ofiarach odpowiadały tropom ubitego przez nich zwierza. Nie mieli powodu, by to zatajać, poza twardym rozkazem swych panów. Ale widocznie to, co zobaczyli przy zamordowanych, było na tyle koszmarne, że rozkazy nie do końca zamknęły im usta. Dziwnym też mu się wydało, by po zabiciu jednego, w okolicy pojawił się kolejny niedźwiedź polujący w ten sam sposób jak jego poprzednik. I dlaczego po dwóch tygodniach opuściłby łowisko? Drapieżnik nie opuszcza łowiska, które dostarcza mu łatwej zwierzyny. A jeżeli niedźwiedź już raz zakosztuje ludzkiego mięsa, nie zrezygnuje tak łatwo.

— Każ przyprowadzić mego konia.

Szybko spełniono jego polecenie. Tarion wskoczył na siodło.

— Zawierz swoją rodzinę modlitwie do Ulsego. Oby bogowie byli łaskawi i pozwolili nam obaczyć się, gdy będę wracał do swego domu — pożegnał się z Manrusem.

Gospodarz uczynił ręką znak dobrej mocy.

— Niech bogowie światła błogosławią twe ścieżki, panie.

Opuszczającemu osadę Tarionowi jeszcze jedna osoba rzuciła się w oczy. Na skraju lasu w krzakach czaił się mężczyzna. Był to mały, chudy człowieczek o wilczej twarzy, z lekko skośnymi, jakby ciągle zmrużonymi oczami. Był wiecznie przygarbiony, jak czająca się do ataku fretka. Nawet jego nos poruszał się niczym u owego futrzaka, nieustająco czegoś węsząc. Ubrany był w łachmany i śmierdział długo niemytym ciałem. Szczęściem wiatr wiał od rycerza i ów nader przykry zapach nie dotarł do jego nozdrzy. Nim go zobaczył, Tarion wyczuł obecność tego ukrytego w krzakach dziwadła. Znał już nieprzyjemne uczucie, jakie w nim wzbudzał. Spotkał go już wcześniej, ale nie miał z nim bezpośredniego kontaktu. Mijając bramę przyglądał się uważniej postaci między prześwitami liści jej kryjówki. Dostrzegł błysk ciemnych oczu skrywającego się. Wiedział, że dla tego pokurcza był tylko kolejną informacją, którą mógł sprzedać tym, którzy chcieli wiedzieć. Bo tym trudnił się ten człowieczek — szpiegowaniem i donoszeniem. Sprzedawał wszystko i każdego za każdą kwotę. Był niczyim przyjacielem, nie trzymał niczyjej strony. Mówiono też, że wynajmował się do szemranych zadań. Co prawda nigdy niczego mu nie udowodniono i oficjalnie nikt go nie ścigał, jednak niejeden stróż prawa chętnie widziałby go dyndającego na stryczku. Jak na razie Szczur miał się dobrze.

Rycerz stuknął piętami konia. Wyjechał kłusem na drogę prowadzącą między polami, biegnącą łukiem ku widniejącym w dali zalesionym wzgórzom. Gdy do nich dojeżdżał, jakiś zwierz wyskoczył na drogę przed jego konia. Ogier aż przysiadł na zadzie i kopytami przednich nóg usiłował trafić wroga. Futrzana kula zwinnie przetoczyła się na bok, na trawiastą skarpę.

— Panie!

Ściągnął cugle koniowi, który napierał na przybysza. Poznał Szczura. Musiał biec na skróty, by zabiec mu drogę.

— Czego chcesz? — spytał.

— Mam wieści… o strzydze.

— Idź z tym do tępiciela.

Szczur zmarszczył nos, przez co jego twarz jeszcze bardziej przypominała twarz gryzonia.

— Nie chcą ze mną mówić.

— Dlaczego sądzisz, że ja chcę?

Szczur uśmiechnął się chytrze.

— Bo będziecie mogli zgładzić potwora.

— Nie zajmuję się tępieniem zwykłych demonów.

Chciał jechać dalej, ale Szczur zastąpił mu drogę.

— Za parę miedziaków powiem wam jak go zgładzić.

— Wiem jak się zabija strzygi.

— Ta jest inna.

Tarion poczuł gniew.

— Idź z tym do najbliższego wójta albo tępiciela. Mnie na nic ta informacja.

— Parę miedziaków…

Zniecierpliwiony stuknął piętami konia i ruszył galopem. Potrącony końską piersią Szczur upadł w kurz drogi.

— Oby cię… — zaklął Szczur, ale wówczas Tarion osadził konia na zadzie i odwrócił się do brudasa.

— Won, inaczej dziś zgładzę innego potwora.

Mnąc pod nosem przekleństwa, Szczur zerwał się i wbiegł między drzewa najbliższego oliwnego gaju.

cdn.