czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 10.


Syn watahy odc. 10.

– Co tu się stało? – usłyszał głos Talvara.

Mężczyzna wyłonił się z mroku, spomiędzy labiryntu klatek.

– Zabiłem bestię.

Talvar zaklął. Psy nadal szalały. Poganiacz tylko przelotnie rzucił okiem, po czym zaczął rozglądać się wokół. Wciągał przy tym powietrze niczym węszący pies, a jego oczy błyszczały.

– Ten przeklęty tu jest!

Nie próbując pomóc swemu chlebodawcy, wbiegł między klatki i ponownie zniknął w mroku. Wykorzystując okazję, rozszalałe psy rzuciły się do drzwi klatki i wybiegły na zewnątrz. Girdion próbował zamknąć drzwi, jednak napór zwierząt uniemożliwił mu zamiar.

– Niech to! – zdenerwowany swą bezsilnością, kopnął ostatniego psa.

Zwierzę nawet nie zapiszczało, zdeterminowane wydostać się na zewnątrz.

Niemal w tej samej chwili do psiarni wbiegł mistrz Sardiv i dwóch jego pomocników. Jeden z nich okazał się być kobietą.

– Co tu się dzieje?

– Zabiłem bestię… prawie – poprawił się Girdion – musisz, panie, tylko dorżnąć przeklętą.

Tępiciel podszedł do psiego padła i przyklęknął. Położył dłoń na łbie zwierzęcia i na moment przymknął powieki. Potem obejrzał jego zęby, łapy, podniósł powiekę, zaglądając w oczy, a nawet posmakował krwi.

– To tylko zwykły pies.

– To niemożliwe. Przecież psy…

– One czują bestię, bo ona tu jest – pan Sardiv gwałtownie wstał i rozejrzał się dookoła – ale z pewnością nie w tym ciele.

– Na bogów jasności – jęknął Girdion, gdy dotarła do niego straszna myśl – Talvar…

– O kim mówisz, panie?

– Mój sługa…

Sardiv skinął na swoich pomocników i wybiegli w poszukiwaniu wilkołaka. Girdion poszedł za nimi. Czuł, jak krew uderza mu w skronie, a myśli omal nie rozsadzą czaszki. Chłodne powietrze dworu ocuciło go nieco. Coś go potrąciło. Dwa psy z jego zaprzęgu powróciły i biegnąc za czymś, uderzyły go w nogi. Usłyszał też krzyki pana Sardiv.

– Tam jest!

Rozejrzał się, dobywając miecza, jednak na tylnym podwórcu zajazdu nikogo nie było. Dwa psy podbiegły do jednej z kamiennych ścian i desperacko skakały w górę, pazurami szorując po kamieniach i usiłując znaleźć jakiekolwiek podparcie dla swych łap. Wściekle przy tym ujadały. Spojrzał w górę. Na dachu trzykondygnacyjnego budynku sąsiedniej oberży stała bestia, przyglądając się mu. Nie widział szczegółów, jedynie zarys ciemnej sylwetki na tle nieba. Od oczu bestii odbijał się blask gwiazd i wschodzącego księżyca. Mimo hałasu dochodzącego z psiarni, usłyszał bulgotanie wzbierającego w jej piersi ryku.

Nim wilkołak zeskoczył w dół, na podwórze wbiegł pan Sardiv.

– Odsuń się – bezceremonialnie pchnął szlachcica tak, że ten zatoczył się i nieomal upadł. Łapiąc równowagę, usłyszał brzęk zwalnianych cięciw. Trzy strzały poszybowały w kierunku wilkołaka. Uskoczył w bok, unikając ciosów. Jednak jedna z kolejnych strzał wbiła mu się w udo. Wycie, jakie usłyszeli, nieomal wywołało u Girdiona torsje. Wilkołak pochwycił za drzewce i szarpnął, chcąc wyrwać pocisk z rany. Cichy trzask oznajmił im, że drzewce złamało się u nasady, zaś grot, zapewne odlany ze srebra, pozostał w jego ciele. Rycząc z bólu, bestia rzuciła się do ucieczki, gdyż w jej kierunku poleciały kolejne strzały.

– Suria!

Towarzysząca tępicielowi dziewczyna bez słowa odwróciła się i pobiegła za wilkołakiem. Uciekał, skacząc po dachach budynków i wspinając się po ścianach. Tępiciel i jego drugi pomocnik też pobiegli za wilkołakiem. Jednak wybiegając z podwórza, obrał inny kierunek. Girdion domyślił się strategii – tępiciel zachowywał się, jak osaczający zwierzynę myśliwy. Ten zamek, to było jego terytorium. Dziewczyna była naganiaczem, a tępiciel zadać miał śmiertelny cios. Wyszedł na ulicę podzamcza. Ludzie już widzieli, że w pobliżu grasuje przeklęta istota i wylegli przed budynki. Wszędzie szczękała broń.

Girdion i Syrre pobiegli za tępicielem. Swemu słudze szlachcic nakazał iść w wąską uliczkę, a sam wbiegł w kolejną, będącą wąskim przejściem między dwoma budynkami. Tu pan Sardiv po drewnianych schodkach wbiegł na piętro drewnianej wąskiej galerii, biegnącej wzdłuż tylnej ściany. Chwytając się konstrukcyjnych belek, wspiął się na dach ze zwinnością, jakiej Girdion by się po tym człowieku nie spodziewał. Wiedziony ciekawością i złością do swego dotkniętego przekleństwem sługi, szlachcic poszedł w ślady tępiciela. Po wciągnięciu się na dach, zobaczył go zaczajonego za jednym z kominów budynku. Mistrz dostrzegł szlachcica.

– Zostań tam, gdzie jesteś – burknął, machając odpędzająco ręką.

Girdion zorientował się, że Sardiv nie chce zostać wykryty. Ostrożnie stawiając stopy na dachówkach ostrospadzistego dachu, usiłował podejść do innego komina. Wówczas usłyszał uderzenie, jakby ktoś kamieniem rzucił w ceramiczne garnki. Bestia wdrapała się po przeciwległej ścianie budynku i kucnęła na dachu. Rycząc z bólu, pazurami zaczęła drzeć swoje udo, chcąc wydrzeć palący go srebrny grot. Cięła pazurami mięśnie, jak mięso nożem. W końcu wyszarpnęła grot i odrzuciła go na bok. W blasku księżyca Girdion dostrzegł, że ostrze miało zadziory, które uniemożliwiły jego wcześniejsze wyszarpnięcie. Udo wilkołaka natychmiast zaczęło się goić. Jedna z nóg szlachcica osunęła się na pochyłej powierzchni. Pochylił się, by rękoma złapać się komina i wówczas wilkołak dostrzegł go. Zmarszczył pysk i zjeżył sierść. Za jego plecami szlachcic spostrzegł biegnącą po dachach dziewczynę. Mimo stromizny i śliskości poszycia, poruszała się zwinnie niczym sarna. Wilkołak usłyszał ją. Obejrzał się na moment, ale zaraz powrócił do Girdiona. Mężczyzna dużo bardziej go interesował.

– Uciekaj! – krzyknęła Suria.

Jej głos był jak sygnał do ataku. Wilkołak przyspieszył i będąc o dwa kroki od Girdiona, skoczył na niego. Jednak gdy był w pół skoku, zza rogu dachu przykrywającego wypust poddasza budynku wyskoczył pomocnik tępiciela i z całej siły wbił w bok bestii krótką włócznię z pokrytym srebrem ostrzem. Wilkołak zawył i przewrócił się na bok, zsuwając się na dół. Pazurami usiłował czepić się dachówek, ale tylko rysował je, bądź wyrywał. Kilka z nich z trzaskiem spadło na kamienie wąskiego przejścia między budynkiem i zewnętrznym murem twierdzy. Nim dotarł do krawędzi dachu, pan Sardiv wyskoczył ze swego ukrycia i kilkoma susami dopadł osuwającego się wilkołaka. Zza pasa wyszarpnął ostrze yenew i z całej siły wbił je w plecy bestii. Wilkołak przestał desperacko ratować się przed upadkiem. Zaskowyczał i zesztywniał. Gdy leciał w dół, Girdion widział, jak przez jego ciało przebiegły intensywnie niebieskie błyski, jakby w jego ciele jednocześnie wybuchły tysiące błyskawic. Nie widział, jak zezwłok wilkołaka uderzył w ziemię. Usłyszał jedynie ciężkie głuche plaśnięcie o skaliste podłoże wąskiego przejścia.

Tępiciel także zsuwał się z dachu, leżąc na brzuchu. Jednak, gdy jego nogi znalazły się poza krawędzią dachu, wygiął się tak, by bujnąć ciało w kierunku drewnianej galeryjki. Rękoma złapał się podpory dachu i po niej zsunął się na drewnianą podłogę dobudówki. Nie czekał na pozostałych, tylko zbiegł ku leżącemu na dole wilkołakowi. Jego ciało już ulegało przemianie. Ku zdziwieniu tępiciela, najpierw przybrało formę potężnego psa z domieszką wilczej krwi, a później zaczęło przybierać ludzkie kształty. Natura nie oszczędziła im makabrycznego spektaklu przemiany. Kości nieżyjącego trzeszczały i pękały, skracając się i wydłużając, ustawiając się na właściwych pozycjach. Ciałem rzucało, jakby targały nim niewidoczne zwierzęta. Trup kłapał szczękami i machał rękami w jakimś upiornym tańcu.

Girdion, który zszedł już z dachu, z obrzydzeniem spoglądał na ten przerażający spektakl. W końcu, gdy z szarpanych konwulsjami kiszek wydarły się gazy, a przeciskające się przez krtań ze zgniatanych płuc powietrze wydało dźwięki podobne ludzkim wyrazom, szlachcic nie wytrzymał i zwymiotował ostatni posiłek. Wiele widział, natomiast to coś było odrażające. Stojąca opodal kobieta uśmiechnęła się delikatnie, rozbawiona obrzydzeniem mężczyzny.

– To twój człowiek? – spytał tępiciel, jednym szarpnięciem wyrywając ostrze yenew z pleców zabitego.

Był to cenny przedmiot, więc nie mógł go zostawić. Wykonał już swoje. Moc wykutego przez elfy ostrza zabiła moc ciemności, która zagnieździła się w tym ciele.

Girdion wypluł resztki wymiocin i rękawem wytarł usta.

– Nie.

– Nie? Przyjrzyj mu się.

Girdion zbliżył się do zabitego. Był to około czterdziestopięcioletni mężczyzna, o chudej twarzy i ciemnych oczach. Obecnie był całkowicie nagi.

– To nie Talvar.

– A tego znasz?

Przecząco pokręcił głową.

– Kolejny bezimienny – skwitował pan Sardiv. – Zawiadom straż, niech parobcy uprzątną trupa.

– Ma jakieś znamię na ręce – zauważyła dziewczyna, wskazując lewy nadgarstek zabitego.

Przyjrzeli się znamieniu.

– To wilcze znamię. Widziałem wiele podobnych. Nie ma co się nad nim rozwodzić.

Zawrócił i miał odejść do swego domu, gdy ich uszu dobiegło wściekłe wycie. Nie było ani psie, ani wilcze. Wszyscy wiedzieli, czyje gardło je wydało. Dobiegało jednak z daleka, gdzieś z gór.

cdn.