czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 4.


Syn watahy odc. 4.

Tępiciel ze zrozumieniem pokiwał głową. Tu, na tych terenach, ludzie skrywali wiele mrocznych sekretów i niebezpiecznie było zadawać pytania.

– Chciałbym zobaczyć wasze psy – tępiciel wyraził życzenie.

– Syrre… – Girdion skinął na sługę, by zaprowadził tępiciela do psiarni na tyłach zajazdu.

Sługa posłusznie wstał od stołu i skierował się do wyjścia. Tępiciel i żołnierze udali się za nim. Talvar także wyszedł, by przygotować sanie do drogi. Wziął kwity, na podstawie których miano mu wydać ze składu ich skóry. Musiał sprawdzić, czy nic nie zginęło. Z doświadczenia wiedział, że niektórzy karczmarze próbowali powiększyć swoje zyski w niezbyt uczciwy sposób. Zdarzało się, że nadzorcy magazynów zamieniali futra na gorsze jakościowo, bądź wymieniali wartościowe sztuki na futra mniej cennych zwierząt. Mimo że za taką praktykę mogli zostać wydaleni z zamku, a nawet dać gardło katu, niektórzy nie stronili od takich praktyk. Gdy mężczyźni wyszli, Girdion sięgnął do pasa, gdzie tkwił duży nóż i sakiewka z pieniędzmi. Mógł zapłacić skórami, ale stawka, po jakiej oberżysta wziąłby towar, była wielce zaniżona. O wiele więcej dostanie zań na południu. Na podzamczu pełno było kupców, którzy przyjeżdżali, by tanio zakupić duże ilości doskonałego towaru. Ci, którym pilno było go spieniężyć, bądź polowali nielegalnie, chętnie korzystali z ich oferty. Girdion rzucił na stół srebrną monetę i wyszedł na dwór.

Choć pora roku była wiosenna, dzień był mroźny, mimo iż piękny i słoneczny. Na jasnym niebie nie było chmur. Na podzamkowym placu kręciło się mnóstwo ludzi, słychać było krzyki poganiaczy, ujadanie psów, beczenie renów, stojących w zamkowych stajniach, trzaski batów, skrzyp świeżo spadłego śniegu pod butami i płozami sań. Z kuźni stojącej poza murami i w oddaleniu od zabudowań, dobiegały uderzenia kowalskiego młota. Stukot młotków kamieniarzy informował o prowadzonej budowie bądź renowacji części zamku. Pewnie coś rozbierano, bo w czasie mrozu ciężko było murować – zaprawa nie zastygała i nie wiązała kamieni. Przy ociepleniu rozkruszyłaby się i budowla rozleciałaby się, niczym wzniesiona z piasku.

Skierował się w stronę psiarni. W wejściu minął tępiciela i dwóch żołnierzy. Mężczyzna gdzieś się śpieszył i nie poświęcił szlachcicowi więcej uwagi. Girdion podszedł do Syrre.

– Obejrzał wszystkie psy – powiedział sługa uprzedzając pytanie – szczególnie te dwa nowe.

– I…?

– Nic. Obejrzał i poszedł.

– Jak zachowały się psy?

Sługa wzruszył ramionami.

– Normalnie. Gdy podchodził, warczały jak na każdego obcego. Cichły na mój rozkaz.

– Talvar jeszcze w składzie?

Sługa twierdząco skinął głową.

– W drogę. Dzień nie będzie na nas czekał.

Syrre szybko wyprowadził psy i podprowadził do sań, gdzie zaprzęgał je na swoje miejsca. Gdy trzy pary sań były gotowe do drogi, Girdion przezornie sprawdził najcenniejszy ładunek. Zawinięta w focze skóry i dobrze związana rzemieniem skóra smoka margan była na swoim miejscu. To z pewnością był ten pakunek. Girdion poznał swoje węzły i od razu poznał, że w nocy przez nikogo nie zostały naruszone. Uiściwszy opłatę za skład, ujęli w dłonie bicze z kiszek karibu. Nie nałożyli na nogi karpli, gdyż spodziewali się, że szlak do kolejnego zamku był dobrze przetarty i ubity przez innych wędrowców. To miało również znacznie skrócić czas ich podróży. Przejeżdżając przez plac podzamcza, odmówił kilku natrętnym kupcom sprzedaży swojego towaru. Strażnicy przy bramie sprawdzili jego pozwolenie na polowanie i nie czynili żadnych trudności. Szybko przemknęli przez obóz myśliwych rozbity pod murami. Girdionowi mignęło kilka znanych twarzy. O tej porze wszyscy zjeżdżali z terenów łowieckich i gromadzili się przy zamkach i placówkach handlowych. Kilka osób spotkał dopiero w tym roku. Jednak parę twarzy pamiętał z poprzednich lat.

Za obozowiskiem przywitała ich rozległa przestrzeń zamarzniętego morza.

Następnego ranka obudzili się, kiedy jeszcze było ciemno. Spali w igloo zbudowanym z brył śniegowych, a ogrzewał ich zwykły kudlik. Znajdowali się już na Morzu Górzystym. Gdy zima skuwała jego wody lodem, silne prądy kruszyły go i wypiętrzały jego tafle, nim nabrał odpowiedniej grubości, zapewniającej mu stabilność. W ten sposób morze tworzyło całe łańcuchy podobnych górom wzniesień, które trwały ledwie do następnej wiosny. Co roku trasa do sąsiedniego zamku była inna. Trzeba było umieć się orientować w terenie według położenia słońca za dnia, a gwiazd nocą, by nie zgubić się wśród tego lodowego labiryntu. Zamek Ornod znajdował się na bezdrzewnej wyspie, jednej z setek, jakie znajdowały się na tym morzu. Jedynymi większymi roślinami były tu krzewy. Jej ląd wznosił się na tyle wysoko, by pchane prądami pękające wiosną olbrzymie góry lodowe nie zniszczyły budowli. Wprawdzie była potężna, zbudowana z ogromnych głazów, jednak zbyt słaba, by stawić opór siłom natury. Latem można się było dostać doń jedynie drogą morską, ale przez kilka tygodni wiosną i jesienią twierdza była całkowicie odcięta od świata. Droga na lodzie nie istniała, zaś żaden statek nie był w stanie dotrzeć poprzez olbrzymie kry lodu, pękające z trzaskiem, ruszające ze swych miejsc i wpadające do wód morza. Poprzedniego dnia minęli wystające z wysokiego śniegu ruiny twierdzy strażniczej, która pobudowana zbyt blisko morza, kilkadziesiąt lat temu została zniszczona przez nawarstwione w tym rejonie lodowe kry. Inne strażnice zostały już pobudowane w bezpieczniejszych miejscach. Strzegły szlaku biegnącego wzdłuż niewielkich wysepek.

Po przebudzeniu się, Girdion chwilę nasłuchiwał docierających do niego odgłosów. Słyszał jedynie wycie wiatru, ale raz wydało mu się, że do jego uszu dotarło skomlenie psa. Nic niezwykłego. Zwierzaki często skomliły, bądź popiskiwały przez sen. Poza tym do jego uszu nie dotarło nic podejrzanego. Gdyby istniało jakieś niebezpieczeństwo, psy z pewnością dałyby znać. Uspokojony tą myślą, leżał jeszcze dłuższy czas, przykryty ciepłą niedźwiedzią skórą, wpatrując się w ledwie widoczne sklepienie śnieżnego domku. Słabiutkie światło pochodziło od ledwie już tlącego się kudlika.

– Nie śpicie, panie? – usłyszał głos Syrre.

Drgnął i kątem oka spojrzał na sługę. Tak jak i on wpatrywał się w sklepienie, czegoś nasłuchując. W ciemności widział lśnienie białek jego oczu.

– Zdawało mi się, że coś słyszę.

– Ja również coś słyszałem… – przyznał Syrre, nadal spoglądając w sklepienie igloo – coś chrobotało po ścianach domku…

– Co? – Girdion był zaintrygowany.

– Nie wiem, panie… Tak jakby pies usiłował wskoczyć na górę. Może któreś ze zwierząt skusił zapach tłuszczu? – podsunął myśl o niewielkim otworze w sklepieniu, przez który uciekał dym.

Girdion nic nie odpowiedział. Ogarniało go uczucie ekscytacji pomieszane z pewną dozą niepokoju. Zdecydowanym ruchem odrzucił okrywającą go skórę.

– Budź Talvara i szykujmy się do wyruszenia.

Girdion sięgnął do zatkniętego u pasa srebrnego nożyka o ozdobnej rękojeści. Gdyby w innych okolicznościach ktoś pokazał mu coś takiego, wyśmiałby go. Nożyk nadawał się jedynie do rozcinania papieru i pasował do damskiej rączki. Jednak namacawszy go, szlachcic uspokoił się, wziął dodatkowo miecz i zebrawszy się w sobie, wyszedł na dwór. Noc była jasna. Girdion popatrzył na dołki zasypane świeżym śniegiem. Psy spały spokojnie. Powoli obszedł igloo. Znalazł ślady. Gdy pochylił się i dokładnie im się przyjrzał, włosy zjeżyły się mu na głowie. Potwierdziły się jego przeczucia.

– Panie…

Niemal podskoczył, usłyszawszy to słowo. Odwracając się, odetchnął.

– Talvar… zaskoczyłeś mnie…

Sługa dostrzegł jego dłoń, zaciśniętą na rękojeści miecza.

– Chciałem zobaczyć, czy wszystko w porządku, panie.

– Choć, zobacz – Girdion przywołał go gestem.

Wskazał na ściany śniegowego domku. Widniały na nich odciski dłoni, niby ludzkich, ale znacznie większych, o wydłużonych palcach zakończonych pazurami. Talvar z zaciekawieniem przypatrywał się śladom. Girdion palcem wskazał na ziemię. Tu też widniały ślady. Wyglądały jak odciski zniekształconych przemianą ludzkich stóp. Jednak jego wprawne oko dostrzegło, że różniły się od śladów wilkołaka, który zaatakował ich przed zamkiem Vergard.

– Przyszedł z południowego zachodu, obszedł nasz obóz i odszedł w kierunku, z którego przyszedł.

Talvar oglądał ślady, a z igloo wyszedł Syrre. Skulił się, gdy fala mrozu sięgnęła jego ciała i szczęknął zębami.

– Tu jesteś – odezwał się do Talvara, dłońmi oklepując się po ramionach dla rozgrzewki i rozruszania jeszcze rozleniwionego snem ciała.

Gdy dostrzegł ślady, zamarł.

– O bogowie. Idzie za nami?

– Na to wygląda – Girdion mruknął ponuro. – Nakarm psy, zaraz ruszamy. A ty zaparz yani – skinął na Talvara.

Syrre podszedł do sań i otworzywszy skrzynię z żywnością dla psów, zaczął wydzielać zwierzętom porcje wędzonej ryby. Na skrzypnięcie wieka, psy powystawiały łby ze swych jamek i żywo skoczyły ze swoich miejsc. Poganiacz sprawiedliwie rozdzielał żywność, wyjątkowo pilnując, aby każdy pies zjadł swój przydział.

– Dlaczego nas nie zaatakował? – zastanawiał się Girdion, analizując ślady.

– Może coś go spłoszyło? – poddał myśl Syrre.

– Co?

Sługa w niewiedzy wzruszył ramionami. Girdion ponownie uważnie przyjrzał się śladom. Lekki wiatr powoli zawiewał je sypkim śniegiem.

– Przeszedł blisko psów. Ciekawe, dlaczego go nie wyczuły? – zauważył Girdion.

– Szedł od zawietrznej, nie wyczuły jego zapachu i nie usłyszały.

cdn.