czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Staruszkowo” — odcinek 3.


Pierwsze wrażenia

Gryzmoląc o pokrętnej historii swojej rodziny, wymarłej i obecnej jedynie w albumach, odgradzałem się od życia, powoli przestawałem dostrzegać prześladujące mnie wydarzenia. Krok po kroku zamieniałem się w rozumny grobowiec, chmielową tykę wetkniętą w widok na dyżurkę w rogu korytarza…

Względnie szybko, bo już po paru dniach stwierdziłem z rozgoryczeniem, że miejsce, zbliżone atmosferą do sanatorium, tak wymarzone w czasach intensywnych lektur, nie było sielanką opisaną w „Czarodziejskiej górze”, toteż nocą, razem z książkami i szpargałami, całym wysypiskiem napuszonych uwag, bawiłem w łazience; tylko w niej mogłem się skupić, oderwać od uprzykrzonego towarzystwa sąsiada z sali. W toalecie, moim zapasowym królestwie i obecnym azylu, panowała cisza zmącona odgłosami chrapania. Niekiedy — przez uchylone drzwi do sali — słyszałem szklany zgrzyt słoików otwieranych przez głodnego Andrzeja, nagle obudzonego hukiem zza ściany, a zaraz potem kobieta o rękach zniekształconych reumatyzmem, pani C., której nie zdążyłem poznać, ponieważ nie wychodziła, zaczynała wyć z bólu.

Choroba przestroiła C. myślowe toki, obsypała niechcianymi prezentami, wyrzeźbiła odrębne punkty widzenia, z premedytacją uprzątała ją z istnienia, rozszarpywała jej świat ze skrupulatnym chłodem okrucieństwa. Niekiedy z jej pokoju dobiegał grzmiący monolog pielęgniarki przerywany cichym płaczem babuleńki. Powstawał gorączkowy rejwach i słyszałem pospieszne, drewniane tupoty, a potem coraz mniej głośne zawodzenie. Aż na ranem zapadała cisza.

Niezadługo reumatyczka miała odleżyny wielkie jak pięść i nawet „piguła”, zatrudniona prywatnie była wobec nich bezradna; gdy myła, zmieniała opatrunki i wklepywała w C. spirytus, odsłaniały się niezagojone, wilgotne miejsca.

Pod wpływem bólu stała się zanadto jękliwa, jakby nieludzkie wycie było jej jedyną odpowiedzią na cierpienie. I tak do następnego napadu: płakała z rożnym natężeniem, z nasileniem pozwalającym zorientować się w stopniu boleści. Z początku raz na dłuższy czas, lecz już po kilku tygodniach nie było dnia, a potem godziny, bym nie słyszał, że nadal jest wśród żywych.

Lecz nie szło o nią; zawadą był Andrzej. Za dnia jego błędnikowe, złe noszenia i swingujące łapania równowagi, przykurcze i niekontrowane lansady dawało się jakoś przecierpieć. Ale gdy w środku nocy, ni z gruszki, ni z pietruszki, w egipskich ciemnościach rozlegał się jego donośny, stentorowy szczek, kiedy znienacka zapalał górne światło i w całej swojej rozbudzonej krasie wyskakiwał wprost na wyziębioną posadzkę, by, z przerwami na łapanie powietrza i trzymanie się za rozrusznik, blednąc i krztusząc się, kierować na mnie swój świdrujący wzrok, dostrzegałem w nim swoją przyszłość i nie wiedziałem, co czynić. Toteż w duchu kląłem na czym świat stoi, a decyzja, by już od rozczochranego rana rozpocząć batalię o swobodne życie, urosła do wymiaru obsesji numer jeden.

Postanowiłem więc, jak tylko się rozwidni, coś w tej sprawie zrobić, gdzieś z tym pójść, może pogadać z Bossem lub oddziałową.

Że zaś głupi ma szczęście, zauważyłem dzwonek. Nacisnąłem go i do sali, od razu, jakby stał przed jej progiem i nie miał do niej daleko, wszedł pielęgniarz. Z jego twarzy emanował zaraźliwy spokój. Nie trzeba było mu opowiadać, w czym rzecz. Od razu podszedł do Andrzeja, klepnął go w plecy, podał kompot stojący na szafce, otworzył okno i bez słowa usiadł przy nim na krawędzi łóżka. Mocno, fachowo pogładził go po głowie i objął przytulając do piersi. A gdy zaczął wracać do siebie, ułożył go w pościeli, ciasno zawinął w kołdrę i trzymając go za rękę czekał, aż zaśnie.

Po kwadransie wstał, zgasił światło i ostrożnie wyszedł, nie popatrzywszy na mnie. Ja też wkrótce usnąłem. Jednakże to, w co zapadłem, nie mogło uchodzić za sen. Była to raczej marna kontynuacja zmory, wrażeniowa melasa z przywidzeń minionego dnia. Obracałem się, wierciłem, liczyłem barany, w tym siebie, ale nic nie pomagało, zlazłem więc z łóżka i pokuśtykałem do łazienki.

cdn.