czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Staruszkowo” — odcinek 5.


Zryw

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem z nimi, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy. W tej roli, w której nikt dotąd nie widział mnie, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem wykazać się niepospolicie dyplomatycznymi talentami.

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Domu, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku. Pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach po Domu, po tym kurniku na człowieczej nóżce, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, jak spałem, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, gdy nie mogę zasnąć, a w ich pytaniach zawarta była ochota usłyszenia mojej odpowiedzi.

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub jest mi do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające boleściwe, obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać.

Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego co się działo lub co miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, bez swoistego wniosku na pochmurne jutro, by nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu, poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny.

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, pozostające dotąd w ukryciu i niedopowiedzeniu, wrażenia, których — zanim tu się znalazłem — nie podejrzewałem w sobie, teraz, po miesiącach przechodzących w lata, rozrastały się; każde z nich miało indywidualną tonację, kryło inny, odrębny sens, odznaczało się innym składem, wjeżdżałem więc i wyjeżdżałem, zjawiałem się i wybywałem z miejsc, gdzie moje wizyty należały do zaskoczeń.

Zbierałem pochwały od personelu. Dopatrywano się we mnie nawyków do okazywania rozsądku. Byłem świadkiem nowych zdarzeń, uczyłem się odmiennych spojrzeń, normalnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, jąłem dostrzegać w ich twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z nieokreśloności. Przestałem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem. Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem, stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka, do patrzenia na nich, jak na jak na „przypadki”.

cdn.