czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian PIWOWARSKI: „Klown” - fragmenty — odcinek 2.


Drżącymi palcami wydłubał camela, Alek przyglądał mu się z otwartymi ustami niedołęgi.

– Ja... – zaczął.

– Zamknij się! – przerwał Sobowski brutalnie. – Żadnych teorii! Żadnego usprawiedliwiania się! Znam cię dobrze! Odpowiadaj tylko na moje pytania! Przekroczyłeś preliminarz?

– Nie przekroczyłem.

– Popuściłeś Zepko?

– Nie. Przysięgam – Alek położył dłoń na błyszczącej od potu piersi.

– Trzymasz się harmonogramu?

– Jak wesz krwi.

– Dlaczego to mówisz?

– Co?

– Dlaczego mówisz o krwi?

Sobowski wpatrywał się z natężeniem w kropelkę potu wzbierającą pod nosem Alka. Na chwilę zamknął oczy z nadzieją, że ma przywidzenie. Wpadł w zakładkę czasu, w fałdę wykreśloną przez nieznanych budowniczych rzeczywistości równoległej do tej, w której żyją on, Alek, Zepko, Krul, Karina, Puka, Blanka, Skowronek i reszta, ale niezawodne prawa fizyki, których nie podważał: „Wierzę w zasady termodynamiki i w grawitację”, jak usta Giganta wypluły go na powrót z entego wymiaru do świata skrojonego na pospolitą miarę. Otwarłszy oczy, zastał wszystko bez zmian. Nic nie było pomyłką, choć realność tego, co widział, uznał za wielką mistyfikację wymierzoną w swoją osobę. Najgorsze w tym wszystkim było przeświadczenie, że zasłużył i na mistyfikację, i na zafałszowanie prawdy o sobie.

– Dlaczego, Alek?

Pytania, pytania, pytania.

– Kota nie ma, myszy harcują.

– Masz tu dziewczyny?

– Uhm.

– Gdzie je trzymasz? Pochwal się.

Pytany rozejrzał się po ścianach obwieszonych nowoczesnym malarstwem figuratywnym. Utkwił oczy w grupie postaci bez twarzy wyłaniających się z waginalnej szczeliny w czymś wyglądającym na niewidzialną kurtynę między nieokreślonymi krainami.

„Powiedzmy – pomyślał Sobowski. – Pieprzeni artyści.”

– Były – powiedział po namyśle, trochę zdziwiony Alek. – Było dużo kobiet. Kochały mnie.

– Ile?

Uśmiechnął się, że niby spryciarz z niego.

– Trzy – pokazał na dwóch palcach. – Wyrzuciłem je. Nie miałem erekcji – potarł ze złością podbródek.

– Jesteś żałosny, Alek, słowo daję – Sobowski patrzył z politowaniem. – Do czego ty się właściwie nadajesz? Jesteś rogacz i pantoflarz. Zbierasz nic niewarte obrazy, nie umiesz się zabawić, w praktycznym życiu jesteś do niczego. A teraz dodatkowo zostałeś nazistą. Kapitalne.

– Chcecie coś zobaczyć?

– Zostałeś Oberführerem? Spotykacie się w kółku kamratów? Ostrzycie długie noże? Przedstaw swoich Parteigenossen. Gdzie ich masz? Gdzie ich chowasz?

– Chcecie?

Alek prosił oczami, nalegał. Wygiął chude ciało, gotów jak pies rzucić się przed siebie, zaskomleć, wrócić i znowu odbiec, i ponownie prosić, i nalegać. To zachowanie do pewnego stopnia satysfakcjonowało Sobowskiego. Spodziewał się czegoś podobnego, znamionującego poddaństwo. Niech jeden mądry przewodzi, a reszta ma słuchać.

– Co chcesz pokazać?

– Coś dającego do myślenia. Coś ważnego.

– Pokaż – zgodził się Sobowski.

Mlaszcząc bosymi stopami poprowadził ich w głąb swojego terytorium. Budowla miała dwie klatki schodowe, kilkadziesiąt pokoi i rozmaitych pomieszczeń. Mijali je teraz obojętnie. Gospodarz opierał się o ściany w pastelowych barwach, zarzucone artefaktami, odwracał się, kiwał palcem, chichotał, zachęcał. Wybrudzone popiołem spodnie wisiały na biodrach, zakrywały stopy, wlokły się po podłodze, a krok, umiejscowiony pod kolanami, każdemu, kto cenił ład proporcji, przywodził na myśl odzieranie ze skóry, obozy, rewolucyjny terror, ostateczne upodlenie. Popielate posadzki rozbrzmiewały głuchym echem zdyscyplinowanych kroków i rozlazłym człapaniem. Wspięli się na drugie piętro po kamiennych stopniach uformowanych w łuk. Sobowski zwykle instalował się w barku na parterze, tam gromadzili się uczestnicy zabawy, zanim nie rozpełzli się w poszukiwaniu zapomnienia i rozkoszy. Bywał na przyjęciach rzadko i głównie z uwagi na Alka. Poza tym nie lubił widoku Niny obściskującej się z facetami. Ciemnobrunatna, postrzępiona smuga biegła przez całą długość górnego korytarza.

– Co to jest? – zapytał.

– Chodźcie, chodźcie! To już tutaj!

Za zakrętem Sobowski potknął się z rozpędu o nogi gołego mężczyzny. Brunatna smuga nikła pod brzuchem. Kark obsiadły muchy. Dostrzegły przybyszy, wyjęły ssawki z kropli smacznego potu i uniosły się w powietrze.

– Kto to?

– Nie wiem.

Sobowski przestąpił ostrożnie ciało.

– Co tu robi?

– Leży.

– Zebrało ci się na dowcipy? Pytam, co robił, jak nie leżał. Nie opowiadaj, że chodzi po domu bez twojej wiedzy. A to co?

Sobowski schylił się.

– Co on ma w dupie? – zapytał.

Skowronek odłożył łom, wlókł go niepotrzebnie, podciągnął nogawki płóciennych spodni i kucnął. W odbycie mężczyzny tkwił podłużny biały przedmiot zakończony wiatrakiem ze stalowych noży. Skowronek poruszył go palcem.

– Końcówka do rozdrabniania owoców – oznajmił.

– Możesz wyjąć?

– Po co?

– Wyjmij.

– Bez obawy – zapewnił Alek.

– Znasz się na tym? – zapytał Skowronek.

– Na czym?

– No, na tym – Skowronek nacisnął przedmiot.

– Ma gwint z drugiej strony.

Skowronek puknął się w czoło.

– Panu padło na mózg, panie Zielonka?

– Chyba – przyznał Alek.

– Nie słuchaj wariata – ostrzegł Sobowski – bo sam zgłupiejesz.

Skowronek rozchylił pośladki białe jak wapno, ujął przedmiot i wykręcił. Wypłynęło trochę krwi. Facet z rozdrabniaczem w dupie ani jęknął.

– Teraz go odwróć.

Skowronek odsłonił sczerniały brzuch i genitalia oblepione zaskorupiałą krwią.

– O, ja pierdykam! – krzywiąc się, wycierał palce w spodnie. – Koniec zabawy, panie ładny. Schodzimy z karuzeli.

– Ja spałem, chłopaki – Alek zamachał ręką.

– Wiesz, co to za facet? – spytał Sobowski, pobladły jak tyłek tego gościa.

– Kompletnie mi odwaliło.

– To jest Roberto! Szwagier Krula!

Krzyk przetoczył się z hukiem przez ciasny korytarz. Alek przycisnął obie dłonie do skroni, zamknął oczy zapewniając, że kiedy go ostatnio widział, Robert tryskał zdrowiem i humorem.

– Co ta menda u ciebie robiła?

– Kompletnie mi odbiło, nie? – dopytywał się Alek.

Sobowski patrzył błagalnie na Skowronka.

– Facet żyje?

– Skrobie paznokciami – Alek poskarżył się.

– Przymknij się, dobra? – poprosił Sobowski. Poczuł mdłości. – Daj pomyśleć.

Skowronek spojrzał z dołu.

– Miałeś ty ubaw, chłopie.

– Chciał go ośmieszyć. Pognębić – wtrącił Sobowski. – To twoja robota, co, Alek?

– Azali godzi się...

– Leży w twoim domu.

– Mors ultima ratio.

– Strugasz księdza?

– Nie mogę spać. Rusza się i wydaje nieprzyjemny chrzęst. Przypuszczam, że drapie paznokciami. Przeszkadza mi w pracy. Moglibyście go zabrać? Będę wdzięczny.

– Co ty, kurwa, znalazłeś sobie chłopców na posyłki!? – wrzasnął Sobowski.

Alek odbił się od ściany, powiedział:

– Mortui non mordent, panie ładny. Kochanek Niny przeszkadza mi w pracy. Czy to nie za dużo? Czy nie wymaga się ode mnie zbyt wiele? Zaciskałem zęby i dzieliłem się żoną, a teraz powiedziałem: „dosyć”.

Plaskał brudnymi stopami. Doszedł do połowy korytarza, nim Sobowski zdobył się na komentarz:

– Uniosłeś się ambicją? Co? Uważaj, żebyś nie wyleciał za okno! A jakby wszyscy rogaci faceci poczuli się nagle urażeni? Trochę rozsądku, panie delikatny. Wiedziałeś, że Nina nie jest święta. Ma wielu kochanków. Co na to poradzisz? Wszystkich nie wykończysz.

– Ty także.

– Co „ja także”?

– Byłeś jej kochankiem.

Sobowski miał ochotę odgryźć sobie język.

– Stare dzieje – bąknął. – Prawie zapomniałem.

– A jednak.

– Nie z mojej inicjatywy. Zapewniam.

– Chodźmy dalej – powiedział Alek.

Skowronek uśmiechnął się z przekąsem.

W pomieszczeniu było niewiele mebli, jak zresztą w całym domu: kamienny stolik na szerokich nóżkach i biedermeierowska sofa obita tkaniną w srebrno-popielate pasy. W kącie grał telewizor. Na podłodze brunatny koc. Pośrodku pokoju dziesiątki puszek po piwie tworzyły piramidę. Ślad pozostawiony przez głupca tracącego bezcenne godziny aktywności z zasobu podarowanego przez naturę. Bezmyślna pedanteria. A gdyby spojrzeć na to, jak na dzieło człowieka zrezygnowanego, któremu przestało zależeć na doczesności, myślał Sobowski. Byłby to rodzaj pedanterii towarzyszącej czynom przemyślanym. Alek nie jest głupcem. Sobowski powinien doszukiwać się przesłania o charakterze metafizycznym, wiążącym się z kształtem piramidy, stronami świata, wyznaczeniem środka, prekolumbijską matematyką? Na stoliku kamera i czerwony notatnik. Alek od razu sięgnął po niego. Sobowski rzucił machinalnie:

– Wrócisz do pracy.

– Czuję w sobie wielką energię.

Sobowski gapił się przygnębiony. W głowie miał pustkę.

– Edmund, dlaczego nic nie mówisz?

– Nie wiem, co mam powiedzieć. Zabiłeś mi ćwieka. Co mam ci powiedzieć? Źle z tobą, Alek.

– Słuchaj, mam dobry towar. Zadzwonię po dziewczyny i zabawimy się. Co ty na to?

– Nie, Alek, dzisiaj nie jestem w nastroju.

– Widzę, że masz jakieś zmartwienie. Powiedz, co cię gnębi?

Wargi Sobowskiego zadrżały. Przymuszając się, zwrócił oczy na Alka.

– Chcę, żebyś pilnował roboty.

– Tak, rozumiem. Jutro jadę na plan.

– Powiem ci, co zrobisz.

– Tak, Edmund. Bardzo cię cenię. Nigdy bym cię nie okłamał. Zdradziłem siebie. Tylko siebie. Ty nie musisz się obawiać.

Wodził palcem po powierzchni kartki. Sobowski odchylił żaluzje. Z góry jeszcze lepiej widać błonę utworzoną przez popiół, może jeszcze przez pył wydmuchiwany z ogrodu przez wiatr. Pustynnienie. Płomienie pożogi i gorący wiatr splotły się w miłosnym uścisku. Na wodzie unosił się nadmuchiwany żółty fotel w pomarańczowe kółka, na nim ciemne okulary-kwiaty, widywał w nich Ninę prężącą świetne ciało, i przewrócona, wysoka szklanka, z której piła musy owocowe. „Kobiety lubią, żeby życie miało smak ciastka, a serca mężczyzn biły uniesieniem” – myślał z nieprzyjemną czułością.

– Załatwione, Edmund.

– Zanotowałeś?

– Chcę powiedzieć, Edmund, że nie znam drugiego takiego, jak ty. Umiesz zespolić energię działania i pewność siebie z głębokimi przemyśleniami.

Sobowski wyrwał mu notatnik.

– Dajmy temu spokój – poprosił. Wszystko, co o nim sądzono, było blagą. Edmund Sobowski idealny nie istniał. Pochwały Alka brzmiały w jego uszach jak naigrywanie się. – Masz. Przeczytaj, co napisałeś. Jeśli jestem dla ciebie wzorem, to pewnie bierzesz moje słowa do serca.

– Tak, Edmund, będę postępował zgodnie z twoimi wskazówkami... „Spójrz na mnie – Alek przesuwał oczami po papierze. – Spójrz na mnie. Nie masz odwagi spojrzeć mi w oczy?”

– Ja to mówiłem?

– Ty.

– Ja? Naprawdę?

– Nie ty?

– Nie przypomnisz sobie?

Alek zamknął oczy i zmarszczył czoło, usiłując wrócić pamięcią. Niebieska żyłka na wygolonej skroni pulsowała leniwie, jak u śpiącego. Uśmiechnął się po chwili:

– Masz rację, Edmund, to ja mówiłem. Mam kłopoty z pamięcią... wiesz, wyszedłem w nocy i spotkałem dzikiego kota. Hultaj niósł w pyszczku wróbla. Powiedziałem mu kilka słów. Wróbel żył. Trzepotał skrzydełkiem. Bardzo przykre. Wieczna dominacja silnych...

– Skoro to nie moje słowa, to nie mogłeś ich zapisać.

– Tak. Prawda. Nie pomyślałem o tym.

– W takim razie przeczytaj teraz moje słowa.

Sobowski czekał w stanie otępienia. Bał się myśleć o przyszłości. Grał telewizor i brzęczały muchy.

– Jak to możliwe? Słuchałem bardzo uważnie i wszystko zanotowałem.

– Tak? Co ty powiesz? I przestań lizać mi dupę! Powiedzieć ci, dlaczego nic tu nie ma? Bo ja nic nie mówiłem, a ty nic nie napisałeś. Sam widzisz, że zagadki, choćby nie wiem jak skomplikowane, mają proste wytłumaczenie. Kapujesz, mądralo? Słuchaj tego, co ja mówię! Nie tego, co mówi zjarany towar! – bił Alka dłonią, Alek cofał się pod naporem gniewu, nawet nie próbował się bronić, co Sobowskiego jeszcze bardziej wściekało. – Nic nie istnieje! Wszystko ci się wydaje! Ja ci się wydaję! Śmierdząca forsa, Ryszard i jego zasrana przyczepa! Twoja żona i dzieciaki! Dziewczyny, któreś tu miał! Wszystko, co widzisz i słyszysz, tylko ci się wydaje! Fatamorgana! Jedynie Roberto jest realny! To jest teraz twój prawdziwy świat! Rozumiesz?!

Alek osunął się ze szlochem na kanapę.

– Tak. Rozumiem. Nie myśl, że straciłem poczucie rzeczywistości.

– Powtórz, co powiedziałem.

– Ja już siebie osądziłem, Edmund.

– Nikt przy zdrowych zmysłach nie zabija kochanka żony we własnym domu!

Chciał, żeby to zabrzmiało uszczypliwie, jak każda przewrotnie krytyczna uwaga, ale czy Alek, kryjący twarz w dłoniach, poznał się na dowcipie?

– Niech cię szlag, Alek. Niech cię szlag.

Na zimnej niebieskiej ścianie, przeciwległej do okna, wisiały dwie czarno-białe fotografie w cienkich ramkach. Dostrzegł je w chwili, kiedy zaczęła go opadać świadomość wielkości własnej ofiary, jaką musi złożyć. Stało się najgorsze, a on nie miał pomysłu, jak pomóc Alkowi i sobie. Fotografie zwróciły jego uwagę kompozycją zdradzającą artystyczny zamysł. O to mniejsza. Istotniejszy był ich odpychający, dokumentalny genre, wydzielana oschła, faktograficzna prawda. Zbliżył się, tracąc zainteresowanie powodem swojej tutaj obecności, konsekwencjami, Alkiem na kanapie, już spokojnym, nie powstrzymującym opadania powiek. Utracił zainteresowanie toczącym się życiem, gęstym i cuchnącym. Na obu fotografiach widniały kobiety, jakże jednak dziwnie pokazane. Ta ze śliczną matowobiałą buzią, z szeroko otwartymi czarnymi oczami i leciutkim uśmiechem, leżała na śniegu, swobodnie upozowana, uginając w kolanie odrzuconą w bok, prawą nogę. Alabastrowe ciało nurzało się w miękkim puchu mroźnego łoża; lewe ramię leżąca trzymała na brzuchu, nisko, mały palec dotykał kędzierzawego wzgórka Wenery, drugie nikło pod ugiętą nogą. Rozrzucone ciemne włosy, czarne lub ciemno rude, układały się wokół buzi w ową najsłodszą burzę namiętności, która do głębi porusza serce kochanka. Druga, młodziutka dziewczyna o małych, krągłych piersiach i piegowatej buzi, nie była taka ładna. A przy tym szare, grube włosy, podobne do sznurków, wiły się naokoło głowy. Ona jedna miała zamknięte usta. Wypukłe jak kamienny relief, duże oczy patrzyły przed siebie odważnie. Jej postać wystająca do połowy tułowia z monumentalnego kłębowiska rozcapierzonych palców, wyszczerzonych zębów, powykręcanych, splątanych ramion i nóg, brzuchów, pleców, pośladków, genitaliów, tchnęła spokojem. Tylko włosy rozwiane strachem zadawały kłam. Ale ta twarz! Ta twarz! Uniesiona i dumna, i taka spokojna! „Myślałaś – oszołomiony Sobowski odczuwał przytłaczające pragnienie natychmiastowego ratowania, a po nim, bo przecież nie ma już kogo ratować, zabijania bez litości – że mordercy nie unikną odwetu? Zobaczyłaś przyszłość? Jak inaczej mam tłumaczyć twoje spojrzenie? Co zobaczyłaś? Przyszłość, w której ja żyję? Nie, ta przyszłość nie różni się tak bardzo od twojego czasu. Musiałaś patrzeć dalej. Jak odległa jest przyszłość, którą widziałaś? Ja w nią nie wierzę. Krzyk twoich sióstr i braci nie przeorał Ziemi. Ty i ja wciąż jesteśmy sami, reszta oślepła i ogłuchła.”

– Meduza – usłyszał za plecami. – Ślicznotkę nazywam Królewną Śnieżką.

Twarz Sobowskiego płonęła, kiedy krzyczał i potrząsał rękami:

– Co ci przyszło do głowy?! To nie jest francowata sztuka współczesna, żebyś urządzał ekspozycje!

– Z całą pewnością, Edmund. Z pewnością. To klasyka.

– Nie przeciągaj!

– Wiesz doskonale, co chcę powiedzieć.

– Może i wiem! Ćwicz to z innymi!

Zamierzał zdjąć fotografie: „Nikt z nas, gojów, z naszą niezachwianą pychą, prostactwem spojrzenia, brakiem skrupułów, oswojonym złem nie zasługuje, żeby was oglądać, żydowskie córeczki”. Alek prosił słabym głosem, żeby nie ruszał jego Żydówek. Bardzo mu na tym zależy. Nikomu ich nie pokazywał, nie było okazji, ale teraz, kiedy jest tak cicho i spokojnie, i już po wszystkim... Czy Edmund nie czuje się wyróżniony dopuszczeniem do tajemnicy?

– Jak chcesz – Sobowski zgodził się. Starał się ukryć bezradność. Dodał: – Jesteś intelektualistą.

– To nie ma nic do rzeczy. Chodzi o moje podeptane uczucia.

– Nie ma? Giętki umysł pozwala ci trzymać je na ścianie, a dwa metry dalej torturować bliźniego?

Obrażony Alek wyprostował się, założył ręce na piersi.

– Ty mi nie wierzysz. Nie rozumiesz tego skomplikowanego układu. Sprawiasz wrażenie bystrego, ale w gruncie rzeczy jesteś głupi i prymitywny. Posługujesz się schematami. Jak inni.

– Gdzie Nina?

– Nie wiem.

– Dlaczego jesteś sam?

Alek zwinął palce w pięści, przycisnął z wielką siłą do głowy. Zajęczał płaczliwie:

– Wszystko w moim życiu już było.

Sobowski poderwał go brutalnie z kanapy.

– Co ma dopiero być, już było – perorował Alek podniecony; w niebywałym natchnieniu myśli ogłosił ex cathedra tezę: – To sprzeczne z następstwem czasów, co łatwo zauważyć. W tej samej chwili byłem, jestem i będę. To są drobinki. Niewyrażalnie małe. Są tycie – pokazał palcami – i bardzo szybko się przemieszczają. Kręcą się szybciej niż myśli. Zanim pomyślisz o przyszłości, one już w niej były, zrobiły swoje i wróciły – tłumaczył w drodze.

Skowronek układał ciało na błyszczących fałdach kolorowej tkaniny.

– Zaraz kończę.

– Widzisz? – Sobowski trzepnął Alka w ucho. – Jak takiś mądry, to może wiesz, co z nim zrobić? Co będzie jutro?

– Niczego nie zrozumiałeś. Będzie, co już było. To oczywiste.

– Jak wyjaram dobry towar, też mi się wiele rzeczy zdaje. Od jutra bierzesz się w garść i do roboty. Będzie, co będzie. Nikt nie wie, co będzie jutro.

– To straszne, wiedzieć, Edmund. Straszne. Proszę Boga, żeby się zmiłował nad nami. Tylko on może zatrzymać drobinki. Bo on je sam wymyślił, rozumiesz? – klepnął Sobowskiego w pierś.

– Zamknij drzwi i nikogo nie wpuszczaj. Nie było go u ciebie. Jasne?

– Bardzo cię poważam.

– Daj towar. Koniec ćpania.

– Nie mam. Nic nie mam – postukał się Alek w czoło. – Pustka.

Znaleźli się ponownie pośród malarstwa figuratywnego i tłumu postaci. Słyszeli samochód podjeżdżający na tyły. Alek upadł na kolana. Sobowski nachylił się, poprosił łagodnie:

– Daj towar. Lepiej, żeby go u ciebie nie było. Ty masz już dosyć, chłopino.

– Ja go nie znam. Przysięgam. O, Boże! Edmund! Ciebie bym nie okłamywał! – rozpłakał się, schwycił Sobowskiego za kark. – Ciebie jednego!

– Zapamiętaj: siedzisz tu od paru dni i nie wiesz, co się dzieje. Zawaliłeś terminy, nie odbierasz telefonów, nie wiesz, gdzie twoja rodzina, rozmawiasz z Bogiem, wymyślasz teorie. Tak spędzasz czas. Zabawiasz się myślami. Jesteś porządny intelektualista. Nic nie wiesz. Nawet nie wiesz, którego dzisiaj mamy. Pamiętaj. Powiedz: nic nie wiem.

– Nic nie wiem... – Alek rozpromienił się. – To naprawdę oddaje mój stan! Ja nic nie wiem! Zrobiłem doktorat z historii sztuki i nic nie wiem! Niczego się nie dowiedziałem! Czy to nie jest zabawne? Śmiać mi się chce!

– Świetnie. Jak wyjdziemy, umyjesz korytarz. Porządnie go wyszoruj. Ze dwa razy. Ciepłą wodą i jakimś płynem. Masz płyn do szorowania?

– Mam.

– Powtórz: umyję korytarz.

– Umyję korytarz... niech mi będzie wybaczone. – Alek usiadł, wzniósł oczy ku górze przybierając minę głupców czekających na Boga, że pokaże się między chmurami i wykona kilka pierwszorzędnych sztuczek. – Ale, ale! – ożywił się. Zmiany następowały gwałtownie i szybko, przypominały grę słońca i chmur w wietrzny poranek chłodnego lata. – Jeżeli mogę cię o coś prosić, Panie, w tej sytuacji... właściwie dlaczego się tak kryguję? Co nie pozwala mi mówić wprost? – Parsknął śmiechem. – Nie poszachruj z odważnikami, cwany Żydku, jak to masz w zwyczaju.

Spojrzał na Sobowskiego szyderczo spod powiek, które ponownie stały się ciężkie i trochę senne:

– Pan mi wybaczy, panie Koniunktura?

– Niedorzeczność.

Alek uderzył się w zgięcie ramienia.

– Ty mi pokazujesz fakala, zasrańcu? – Sobowski mało nie wyskoczył z eleganckich butów. – Żebym był mądrzejszy, to bym ci, kurwa, pokazał!

– Spierdalaj z domu żałoby, kupczyku. Nic tu po tobie.

– Umyj korytarz!

– Słyszałem.

– Gdzieś schował pałkę?

– Pałkę?

– Czym go biłeś?

Alek położył się na plecach. Roześmiał się kilkakrotnie, raz po razie, krótko i boleśnie. Śmiech wytrząsały z niego niewidzialne postacie skaczące po brzuchu. Zamknął powieki uspokojony. Wodził palcem w powietrzu, mówił w martwym języku, na wpół śpiewnie, w rytmie rapsodu. Sobowski przyglądał mu się jeszcze chwilę z podobnym zainteresowaniem, z jakim przyglądał się kiedyś grupce młodych narkomanów śpiących na plaży, nie będących zwierzętami, choć, w jakimś sensie, podobnych do zwierząt, niezdolnych do odczuwania strachu przed śmiercią.

– Baw się dalej – powiedział. – Pajacuj. Łap muchy.

Zostawił go, leżącego na kamiennej posadzce, ze złączonymi nogami i szeroko rozrzuconymi ramionami; żywy krzyż międlący niezrozumiale, z wyjątkiem tego „mortuum”. Może to jakaś moralna bomba i wybuchnie w swoim czasie? Sobowski wolał nie wiedzieć, więc nie nalegał. „Poza tym oddziel myśli od czynów, Edmund. Nie buduj na wodzie.” Skierował się do nowoczesnej kuchni Wiernych, dumy gospodyni. Symbioza postępu i tradycji. Kolejny wstrząs. Talerze obiadowe, wazy, sosjerki, talerzyki deserowe, dzbanuszki, filiżanki, szklanki, szklaneczki. Butelki. Masa butelek. Wszystko rozbite. Potłuczone. Między skorupami przezierało lico renesansowej terakoty, po którą przedsiębiorcza Nina, z domu Szparaga, gdańszczanka po italianistyce, wyprawiała się do północnych Włoch. Paktowała z miejscowymi bandami żyjącymi z plądrowania zapuszczonych domostw feudałów. W kraju zawalonym szesnastowiecznym gruzem nie było to trudne i kosztowało niewiele. Byłaby przerażona, widząc swoje łupy sponiewierane. Tak mógł wyglądać Rzym po ataku Hunów. Metodyczność niszczenia wywarła na Sobowskim duże wrażenie. Gospodarze słynęli z potężnego zapasu szlachetnych trunków wytwarzanych w tłoczniach i gorzelniach z wielusetletnimi tradycjami i oto owa wspaniałość Wiernych leżała u jego stóp. Unosił nogi, wybierając fragmenty podłogi, których nie przykrywały odłamki. Świstał z wrażenia drewnianymi wargami. Żaden z efektownych atrybutów obłędu i buntu, jakie tego dnia ujrzał, skumulowane i przytłaczające: nagość jajowatej czaszki kryjącej potężny mózg, dewocyjność ateisty, workowate spodnie, spalone książki, okrucieństwo delikatnej duszy, tryumf pokutnika, nawet Żydówki z fotografii, nie sprawiły mu takiej przykrości, jak obraz potłuczonych butelek.

– I co będzie cię trzymać przy życiu? Wsiadłeś, bracie, do samolotu bez kółek – narzekał, brodząc wśród żałosnych szczątków. – Wiesz, co to znaczy? Nie rozumiem, dlaczego życie tak ci zbrzydło.

Alkohol częściowo wsiąkł w ściany, częściowo wyparował, pozostawiając smugi i plamy w kolorach ziemi, od szarości, przez zielenie, po beże i brązy. Na niektórych, po likierach, siedziały nieliczne muchy i ssały. Reszta skrzydlatej armii Belzebuba leżała ożłopana i martwa. Gwizdał z wrażenia i ruszał nosem. Wszystko, co mógł zrobić. Nikomu nic z tego nie przyjdzie, że Alek wpadł w szał. Poza samym szaleńcem; temu wydaje się, że wyrównuje rachunki. W marynarce rozdzwonił się telefon. Zorganizowany świat, zewnętrzny wobec kuchennego, rozsypanego i przemieszanego, pragnął się z Sobowskim skontaktować. Pełnomocnik rodzeństwa żądał rozsądnego podziału spuścizny po Chłoptasiu. Argumentował z denerwującą pewnością siebie. Sobowski pytał, od kogo kauzyperda wycyganił numer? Zatelefonował do Loli, drąc się, kto dał jego numer piździelowi z kancelarii „3P”? Kto jest Brutusem? Skąd szumowiny z dyplomami mają jego telefon? Za każdym razem, kiedy zmienia numer, znajdują się faceci, którzy o tym wiedzą. Jakiś pieprzony urzędnik w biurze operatora handluje informacjami. Agenci podsłuchują z satelity. Śledzą jego ruchy. Namierzają go. Po co? Agenci nie zajmują się reklamiarzami. A jeżeli się zajmują? Jeżeli przemysł reklamowy jest narzędziem globalnej manipulacji w rękach korporacji i syndykatów, a reklamiarze są nieświadomymi pracownikami Tajnego Wydziału Standaryzacji? Kto powiedział, że agenci w służbie korporacji nie szpiegują konsumentów? Co się dzieje, kiedy reklamiarz chce się wycofać? Czyści mu się pamięć, czy też likwiduje się faceta albo zmusza do samolikwidacji? Lola zapewniała, że nie ona. Przeprosił, jest skończonym draniem, żeby ją podejrzewać. Rozejrzał się za całą flaszką.

– Mógłbyś zostawić jedną dla gości! – krzyknął. – Myślisz, że już nikt nie ma ochoty się napić?

Turystyczny telewizor na szerokim roboczym stole grał z wyłączonym głosem. Szafki u góry i na dole były wybebeszone. Wszystko, co się w nich znajdowało, zwłaszcza mnóstwo kieliszków z delikatnego szkła, o najrozmaitszych kształtach, podzieliło los kompletów obiadowych, śniadaniowych, deserowych, koktailowych, tworząc kryształowe, mieniące się przybranie. Nie znalazł shakerów, jedynie kawałki czarnego szkła i pogniecione elementy wykończenia.

– Narozrabiałeś jak Orfeusz w piekle. – Przykładał fragmenty do fragmentów, starając się jakoś dopasować, bez powodzenia. – Ja rozumiem, też byłem wiele razy wściekły na kobiety. Kobiety lubią doprowadzić faceta do wrzenia, zwłaszcza zakochanego, zdaje im się wtedy, że to one rządzą. No, rządzą, nie ma co ukrywać, ale niech rządzą jego szczęściem, od tego są, a nie jego nieszczęściem, bo od tego są inni faceci. Po co zaraz rozbijać krzesła, jak mówił ten siwy wałach Skwoznik-Dmuchanowski? Po co wyżywać się na dobrych trunkach? Nie zamierzasz już nigdy w życiu nic wypić? Bo ja tak i właśnie jestem potrzebowski.

Zdjął z elektrycznej kuchenki garnek z czymś wyglądającym na risotto, wyschniętym, i wytłukł zawartość, udarzając garnkiem o ścianę. Fragmenty szkliwa z cynamonowej glazury obsypały mu dłoń. Resztki domniemanych shakerów wrzucił do garnka i wyszedł, ścigany obrazem materialnej dewastacji i duchowej degrengolady. Na ten obraz, z pozoru żałosny i śmieszny, w głębi groźny, nierozpoznany w swoich następstwach: skutek rozchwianego nastroju Alka, jego natrętnych myśli, napadu szału, nałożył mu się widok zrujnowanych Pompejów, Lizbony, Skopje. Sobowski, encyklopedysta, rozumiał, że okoliczności będą wymagać od niego zachowania dyscypliny myślowej i chłodu, gdy tymczasem był rozhisteryzowany.

– Szkoda mi go.

Skowronek nie wyjaśnił, o którym z dwóch mężczyzn myślał. Może rzeczywiście nie miało to znaczenia? Nina dała rozkosz jednemu i drugiemu, a ponura przyszłość upomniała się o należność także u obu. Sobowski, zbyt rozgoryczony, nie skomentował oświadczenia. Odczuwał rozczarowanie sobą. Czuł w dłoniach mrowienie, palce drżały lekko. Mógłby je z łatwością powstrzymać, miał jeszcze rezerwy woli, jednakże uważał, że nie zasługuje, by dłużej omijały go przykrości dnia codziennego, doświadczane przez ludzi zdezorientowanych. W pewnym stopniu były nawet pożądane; sam zalicza się już do tej grupy. Przynajmniej się czegoś nauczy.

W lesie Skowronek ułożył Roberta na skraju leśnego duktu, w przecince przeciwogniowej. Szwagier Krula z każdą chwilą wyglądał na bardziej martwego; smagłość opalonej skóry przykryła sina biel, palce nóg i rąk przybrały barwę granatową.

– Przystojniak z niego.

– Prawdziwy facet. Gdzie nie spojrzysz, chuj.

Skowronek parsknął śmiechem. Sobowski nacisnął wydęty brzuch podeszwą buta. Robert wydał przeciągłe, kocio brzmiące miauknięcie. Skowronek przykrył ciało liśćmi paproci, pod głową usypał kopczyk z piachu.

– Ej, amigo, wygodnie?

Odgonił natrętne muchy i muszki.

– Więcej nie przykryję, bo cię nie znajdą, ale anegdotki nie poskąpię. Słyszałeś o mieszkańcach jaskiń, zwanych Nietoperzami? Co? Chyba nie. Latem trzydziestego szóstego znaleziono w jaskiniach opodal Marakeszu szkielety na skalnych półkach, około ośmiuset metrów poniżej wejścia i za dwoma syfonami na dwustu i dwustu dziewięćdziesięciu metrach. Przy szkieletach leżały rzeczy codziennego użytku i konstrukcje z drewna, rodzaj szczudeł. Ich przeznaczenia nie zdołano ustalić.

Sobowski wzruszył ramieniem. Skowronek zapalił.

– Kiwnij palcem – powiedział. – Teraz uważaj, bo zapytam: chcesz macha?

Palce na piasku przemieszanym z suchymi igłami nie poruszyły się.

– Nie kontaktuje.

– No i dobrze. Chamska morda – Sobowski wybiegł myślą naprzód.

Przez takiego buca musi włóczyć się po lesie i wymyślać kłamstwa. Jeden próżny dureń potrafi narobić kłopotów wielu przyzwoitym ludziom. Skowronek wytarł papierowym ręcznikiem bagażnik, spryskał tapicerkę odświeżaczem o zapachu morskiej bryzy. Prysnął na Roberta.

– Facet jest przyszyty do jajek, brachu, nigdy odwrotnie, a ze swoich już nie będziesz miał pożytku. Ja na twoim miejscu to już bym się życia nie czepiał.

– Dobrześ mu powiedział.

– W rok obrabiał z tysiąc babek. Tak mówił.

– A co taki ma lepszego do roboty?

– Zdążył użyć.

– Nie odmawiał sobie.

– Babki są słodkie, jak je dobrze ponaciskać, ale... warto się aż tak angażować? Lubił wdowy. Kitował, że jest zaginionym bratem nieboszczyka, i jako cielesny zastępca zajmie się szwagierką, a ona ma się przykładać, bo mąż patrzy. Jedyna rozrywka duszy.

– One wierzą w te brednie?

– Może i wierzą. Odpowiednim gadaniem wszystko u kobiet załatwisz. Moim zdaniem to zawodowiec... no, brachu – Skowronek zrobił znak krzyża – niech ci ziemia lekką będzie, amen. Słyszałem, że jesteś wierzący. Twoja sprawa.

– Głupi wał – Sobowski splunął.

Przed wejściem do samochodu starannie otrzepali spodnie. Skowronek włożył sosnową igłę do ust. Lubił las.