czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 12.


12.

Szary, mglisty świt. Jedynymi istotami w barze przekąskowym „U Makdonalda” byli ziewający barman w góralskim serdaku; czerwonolicy, krzepki młodzieniec ze słuchawkami walkmana na uszach i Jaś przy stoliku, wpatrzony z przestrachem w ogromne, wyniosłe smreki tworzące ciemną, posępną ścianę spowitą u dołu gęstą pleśnią mgły. Przed Jasiem stała napoczęta butelka wódki i kieliszek. Wódka miała mu pomóc przełamać strach przed zanurzeniem się w tę mroczną mglistość. Zakurzone łby jeleni, niedźwiedzi, dzików i wilków spoglądały filozoficznymi oczami ze szkła, jakby chciały powiedzieć: „My mamy już za sobą wszystkie życiowe rozrywki. W gruncie rzeczy nie było się o co bić; przyjemności krótkie, za to całymi dniami trzeba się kręcić za żarciem i pilnować samic, żeby się nie puszczały z byle przybłędą”. Do baru wtoczył się ciężko mężczyzna przebrany za niedźwiedzia. Wraz z nim do środka wtargnął mdły odór mokrej wełny i starej krwi.

— Seta, Waluś. Dziś nie będzie interesu — rzucił barmanowi od progu falsetem jak sparciała guma.

Dostrzegł Jasia.

— Chcesz pan fotkę z misiem? Masz pan szczęście, bo dziś promocja. Dostaniesz pan długopis.

Przebieraniec położył niedźwiedzi pysk na stoliku, a z wnętrza futra wydobył plastikowy długopis w kształcie ciupagi.

— No?

Jaś obejrzał długopis, bo nie chciał się wydać niegrzecznym.

— Nie, dziękuję.

— Długopis gratis.

— Nie — powtórzył.

— Zrób pan sobie dwa zdjęcia, to trzecie za darmo.

Jaś pokręcił głową.

— To po coś pan tu przyjechał? — zapytał mężczyzna ze złością.

Spojrzał z nagłą nienawiścią na niedźwiedzi pysk.

— Szukam dziewczyny. Zwiała mi sprzed ołtarza. Puściła się z drużbą, wikarym i zakrystianem. To jej zdjęcie — Jaś puścił fotografię po stoliku. — Nie mam już forsy ani odpowiedniego ubrania. W nocy zasnąłem za kierownicą i wpadłem do rowu. Samochód do blacharza. Podobno to kara za moje grzechy — wyrzucił z siebie patrząc przez okno. — Może? — dodał. Zachowywał się jak automat. Niewiele go już łączyło z poprzednim życiem. Dużo więcej ze łbami na ścianach; oczami duszy widział swoją głowę pośród nich i przyjmował to bez zdziwienia. — Wie pan, problem w tym, że nie jestem przekonany, żebym jakoś specjalnie intensywnie grzeszył — ciągnął. — Przynajmniej nie aż tak, żeby zasłużyć na kalwarię. Owszem, kłamię, gardzę paroma osobami, odgrywam się na słabszych, lekceważę ojca, kobiety traktuję przedmiotowo. Jak każdy. A czuję się, jakbym pokutował za wszystkich facetów, a zwłaszcza za jednego takiego ściemniacza, który mówił, że jest moim kumplem. Nie wiem, czy Bóg wybrał mnie specjalnie, czy to zwykły przypadek…

— Nie spotkałem dziewuchy w ślubnej sukni — odparł mężczyzna w futrze, przyjrzawszy się zdjęciu. Spowiedź Jasia zignorował.

— Mogła ją zmienić.

— Racja. Lepszy numer z ciebie. Ale nawet jakby zmieniła kieckę, a niby po co? — zastanowił się, potarł usta brudnymi paluchami. — Znowu u bab zmienić szmatki znaczy tyle, co chłopu splunąć, nie, Waluś?

— Ano — odparł barman. — Kazdać panna po licu rumiana, ale patrzaj, być była domowa.

— Nie spotkałem lali podobnej do tej. Ani ubranej, ani gołej. Moja pała nie od tego, żeby nie wyczuła w lesie pudru.

Przebieraniec spojrzał łakomie na butelkę.

— Nie czas żałować róż, kiedy las się pali — rzekł.

— Jeszcze jeden kieliszek! — rzucił Jaś barmanowi.

— Mów mi Giewont — rzekł mężczyzna przebrany za niedźwiedzia.

— Okej, Giewont — odparł Jaś.

— To powiadasz, że ta lalka ze zdjęcia ma tu być?

— Miała iść czarnym szlakiem.

— Do dupy — Giewont sam sobie nalał i szybko wypił.

— Dlaczego?

— Niebezpieczny szlak.

— Mimo wszystko muszę tam pójść. Muszę iść tam, gdzie ona. To kara za moje grzechy.

— Chyba, że Pepin. On się kręci przy czarnym — Giewont znowu wypił. Zręcznie posługiwał się butelką. Zamrugał oczami, sine żyłki na nosie poczerwieniały i zaczęły pulsować jak luminofory.

— O kim mówisz, Giewont?

— To niebezpieczne bydle.

— Jakiś góral?

— Czeski niedźwiedź. Złośliwy drań. Jak kogo złapie, to nie popuści. Mógł ją porwać. Tę twoją dziewuchę.

— Po co niedźwiedź miałby ją porywać?

— A niby po co się porywa dziewuchy? Co? — Giewont mrugnął do Jasia.

Wychylił kolejny kieliszek. Zjechał pod stolik.

— Przecież to niedźwiedź.

— Ale chłop. Jego sprawa, że ubiera się w futro. Nam nic do tego.

Szybko złapał butelkę i wypił resztę wódki, zanim Jaś zdążył zaprotestować. Wzrok Giewonta przez moment wyostrzył się, zapłonął ogniem energii i tryumfu, a następnie zmętniał jak struga pomyj i osunął się po twarzy Jasia. W zasadzie Jasiowi było wszystko jedno. I tak musiał pójść czarnym szlakiem, czy grasował tam ten Pepin, czy nie. Po prostu musiał. To był jego los. Przed losem nie ma ucieczki. Zamierzał się przedtem upić, ale skoro nie ma już wódki, to musi pójść na trzeźwo. Jezus też był trzeźwy, kiedy szedł na Golgotę.

— Sprzedam ci moje futro — wymruczał Giewont w zaciśniętą pięść, w której ściskał pustą butelkę. — Sram na te góry.

Głowa Giewonta zachwiała się, zamrugała i nagle opadła martwo na pożółkłą kudłatą pierś. W barze ponownie zapanował bezruch. Barman palił papierosa wpatrując się w Jasia bez wyraźnych intencji, jego oczy były nieruchome i szklane jak oczy zwierząt wiszących na ścianie. Z wnętrza futra dolatywało chrapanie. Zdawało się, że świat zatrzymał się do chwili, aż mgła za oknem, wsiąkając w ziemię, odsłoni pnie drzew, a wraz z nimi nieznaną mroczną czeluść czekającą na swego tragicznego odkrywcę. Drzwi baru otwarły się tego posępnego ranka po raz drugi. Do środka weszło dwóch mężczyzn, jeden, niski i gruby, miał na sobie obcisły kombinezon z gumy. Siatka cienkich czerwonych linii tworzyła na czarnej powierzchni niepokojącą arabeskę. Na plecy spływało mu coś w rodzaju wystrzyżonej peleryny. Z szyi drugiego, równie niskiego i grubego, ale odzianego normalnie, zwieszał się polaroid.

— Dwie sety, Waluś! — zaordynował ten w kostiumie.

Obaj spojrzeli na Jasia i śpiącego Giewonta.

— Zostaw pan tego burasa i zrób sobie fotę z Człowiekiem-Pająkiem — zachęcił fotograf. — Będzie piękna pamiątka z gór.

— Nie, dziękuję — odparł Jaś.

— Dziś w promocji maska Człowieka-Pająka.

W ręku fotografa pojawił się kawałek dętki rowerowej z dwiema dziurami.

— Nie chcę — powtórzył Jaś twardo.

— Nie lubisz pan gór? — zapytał fotograf.

— Nie lubię.

— To po coś pan tu przyjechał? Góry są dla miłośników gór.

— Góry są dla twardych facetów — dorzucił człowiek w kostiumie.

— A jagze — dodał barman w serdaku. — Takie delikatne pony z miasta ni majom tu cego sukać. Góry som lo łowiecek, lo baranków, lo juhasów…

— Dobra, Waluś, zaczniesz gawędę, jak ci powiem — przerwał niegrzecznie Człowiek-Pająk.

Barman puścił oko do Jasia.

— Zamawia pan jeszcze coś? — zagadnął.

Jaś nie zdążył odpowiedzieć. Przed bar nadjechał autobus. Człowiek-Pająk naciągnął maskę na czerwoną twarz. Rozłożył pelerynę i zamachał nią parokrotnie, jakby miał zamiar wzbić się w powietrze. Obaj z fotografem wyszli. Jaś też się ruszył. Pora na niego.

— Radzę trzymać się szlaku — rzucił za nim barman.

— Mam komórkę.

— Nie na te góry.

— Jest aż tak źle?

— Niech pan pod żadnym pozorem nie schodzi ze szlaku.

Odchodząc słyszał okrzyki dzieci: — „Człowiek-Pająk! Człowiek-Pająk!”, głos samego „Człowieka-Pająka”: — „Gdzie się wpierdalasz, gówniarzu? Jebnąć ci? Jak mi poszarpiecie pajęczynę, to wasi starzy zabulą takie odszkodowanie, że się zesracie!” i fotografa mówiącego: — "Nie pchać się. Po kolei. Zbiorowe po dwadzieścia, indywidualne po dziesięć". Pomyślał, że to ostatnie ludzkie słowa, jakie słyszy, ostatnie sygnały wysyłane przez cywilizację. Już wkrótce będzie słyszał jedynie ponure, tajemnicze, złowrogie odgłosy dzikiej przyrody.

 

— Co z tobą? Rusz się! — Zocha ponaglała kochanka do aktywności.

Oboje znajdowali się w łóżku z blachy. Łóżko z blachy znajdowało się w mieszkaniu Zochy, które było jedną wielką prowokacją estetyczną. Mieszkanie kochanki nigdy się Zdobniakowi nie podobało, choć jego lokatorka, plastyczka, twierdziła, że to wnętrze jest przemyślaną postmodernistyczną aranżacją. Teraz wydawało mu się po prostu bezładnym składowiskiem denerwujących rupieci, przeważnie z blachy.

— Coś nie mogę. Chyba to żelastwo tak na mnie działa. Jest namagnesowane?

— Wcześniej nie działało.

Leżał na dziewczynie i nie mógł się zdecydować na większą aktywność. Z początku szło mu nieźle, jak to u niego, ale teraz ledwo poruszał lędźwiami. Jedno pchnięcie co kilka sekund, nie częściej. Żółwia kopulacja, w tym tempie nigdy nie doprowadzi partnerki do orgazmu. Pomyślał, że z jakichś niejasnych powodów stracił apetyt na seks. Przypuszczał, że może to mieć związek z faktem, że nie jest w stanie uwolnić się od uporczywych myśli o ciele Małgosi. Wariował na jego punkcie. A może powodem było mistyczne widzenie, które miał przed drzwiami jej pokoju? Głowił się, co miało oznaczać. A jeżeli się oszukiwał? Oszalał i nic już w jego życiu nie będzie miało znaczenia? Ani dosłownego, ani metaforycznego. Może stanie się warzywem?

— Słabo mi.

— Tobie jest słabo? — Zocha nie wierzyła kochankowi, za dobrze go znała.

— Jak diabli.

— Nie pieprz, leniu, tylko się ruszaj!

— Nie jestem jakąś maszynką.

— Nie jesteś także elementem ożywionej przyrody czy znakiem kulturowym, żebym traciła z tobą czas na uczone dyskusje!

— Czym?

Zadzwoniła jego komórka.

— Zawsze nie w porę — poskarżył się fałszywie.

Wygiął się zamierzając zleźć z Zochy, dziewczyna przytrzymała go wbijając brutalnie pięty w jego pośladki.

— Jazda, draniu!

Nie przestając udawać, zresztą bardzo nieudolnie, że wykonuje ruchy kopulacyjne sięgnął po telefon.

— Tu Izabela Skoczek.

— Jak miło, że pani dzwoni.

Jęcząc na wpół błagalnie, na wpół namiętnie i dysząc, Zocha sama zaczęła się chaotycznie wić pod mężczyzną.

— Nie przeszkadzam? — zapytała Izabela. — Słyszę, że jesteś zajęty.

Zdobniak zakrył komórkę dłonią.

— Zróbmy przerwę — poprosił kochankę.

— Nie ma mowy!

— Pogadam tylko chwilkę…

— Nie przestawaj, bo ci wydłubię oczy!

— Muszę porozmawiać — jęknął zlany potem.

— Mnie nie przeszkadza — wystękała Zocha. — Tylko nie mięknij, okej?

— Kto? Ja?

Dziewczyna zabrała się za stymulowanie kochanka biodrami i piętami, Zdobniak wpadł w pewien jako tako regularny rytm, a nie ma to jak regularne sztychy, i mógł powrócić do rozmowy:

— Jestem, pani Skoczek. Czym mogę służyć?

— Co się dzieje, Robert? Jasia nie ma od paru dni. Podobno gdzieś jeździ. Walter nie chce mi nic powiedzieć. Co się stało z Małgosią? Co to wszystko znaczy?

— Och! Och! Ach! Ach! — Zocha nie umiała się powstrzymać od głośnego wyrażenia aprobaty dla tego, co czuła.

— Uspokój się! Nie widzisz, że rozmawiam? — syknął Zdobniak.

— Nie mięknij, draniu!

Zaczęła wściekle bębnić piętami po jego pośladkach.

— To ja może rzeczywiście innym razem — odezwała się Izabela.

— Ja też niewiele wiem poza tym, że Jaś jeździ za Małgosią.

— Gdzie?

— Wszędzie.

— Miękniesz!

— Nie masz za grosz wyczucia sytuacji! — Zdobniak usiłował się unieść, ale silne nogi dziewczyny nie puszczały.

— Ty miękniesz! Błagam, nie teraz, postaraj się jeszcze trochę! Zaraz dojdę!

— Przepraszam, pani Skoczek, ale rzeczywiście moment nie jest najlepszy…

Wyłączył się.

— Ja mięknę? — wykonał potężne pchnięcie godne szpady D`Artagnana. — Ja nigdy nie mięknę!

— Przecież czuję, że masz flaka! Zrób coś!

— Pokaż!

— Prawie miałam! Cholera, prawie miałam!

Zrezygnowana, wściekła, poniżona, kolanem zrzuciła z siebie bezużytecznego mężczyzną. Zdobniak dwoma palcami ściągnął prezerwatywę z cienkiego penisa o chorowitym wyglądzie. Majtał mu się między udami, miał maleńką główkę i przypominał rozgotowanego szparaga.

— Jezu — wyszeptał zmartwiały. — Niemożliwe. To nie jestem ja, to ktoś inny.

— Zgadza się — Zocha potwierdziła. — Jak najbardziej.

— Nie wierzysz? Na sto procent to nie ja!

Dziewczyna zniknęła w łazience. Wróciła ze szczoteczką do zębów, rzuciła ją na brzuch kochanka.

— Pakuj się — powiedziała zimno.

— Zocha, to nie jestem ja! Ktoś zamieszkał w moim ciele!

— Jasne. Jakiś zdechlak.

— Ktoś rzucił na mnie urok!

— Kobieta nie wybacza takiego upokorzenia.

— Nie rozumiesz, kretynko, że obca siła zawładnęła moim ciałem?

— Nie czaję bajerki, ciacho.

— Nie słyszałaś o Kosmitach? Robią eksperymenty na ludziach! Właśnie zrobili na mnie!

Jaś szedł czarnym szlakiem. Odległe słońce ledwo przedzierało się przez korony potężnych jodeł i świerków. Dołem snuły się poranne mgły. Wędrowiec czuł się opuszczony. Był tu sam, wokół tylko krzaki i drzewa. I wzbudzające trwogę, tajemne odgłosy. Idąc szlakiem analizował stan swojego ducha i nie zauważył rozwidlenia. Skręcił nie tam, gdzie powinien. Całe jego życie polegało na złym skręcaniu. Miał to po ojcu. Drzewa jeszcze bardziej zgęstniały, ich cholerne, prastare pnie pamiętające stada turów zrobiły się sinozielone, porosłe brodatym mchem; ścieżka zwężała się aż do zupełnego zaniku. Las już nie brzmiał ptasimi głosami, las milczał, od czasu do czasu tylko postękując i skrzypiąc konarami niczym starymi kośćmi. Zadzierając głowę usiłował dojrzeć słońce, ale tu słońca nie było, jedynie piwniczna poświata, zzieleniały ze starości, pogrzebowy całun.

— Chyba się zgubiłem — rzekł półgłosem. Oblał się potem. — Jest tam kto?! — krzyknął.

Okrzyk, niczym ptaszek w sieci, uwiązł w krzakach dwa metry dalej.

— Pieprzona przyroda. Na co to komu?

Ruszył do tyłu. To znaczy zdawało mu się, że idzie w kierunku, z którego nadszedł. Usłyszał mocne stukanie i rzucił się ku niemu ze zbawienną myślą, że to drwale, ale zaraz uświadomił sobie, że żaden drwal nie potrafiłby tak szybko walić w pień.

— Zasrany dzięcioł! Fuck you! — wrzasnął zawiedziony, pokazał dzięciołowi wyprostowany palec. — Małgocha! Jak tu wykituję, to przez ciebie! Będziesz mnie miała na sumieniu! Już masz mnie na sumieniu, słyszysz?

Co za dużo, to niezdrowo. Miał dość. Owszem, mógł jeździć po całym kraju i tracić forsę na bezołowiową benzynę, mógł się nawet pogodzić z faktem, że jego, całkiem jeszcze nowy, samochód zamieniał się z wolna we wrak, ale numer z lasem to była przesada. Jak długo ma pokutować za grzechy? Właściwie za jeden grzech. Znowu nic takiego, zabawił się przed ślubem i to wszystko. Nie zamierzał tak postępować po ślubie. Zdobniak miał wyjechać do Afryki i walczyć z głodem, więc nie trafiłaby się już podobna okazja… Ujrzał niedźwiedzia. Wielką, kudłatą bestię. Jakoś tak nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy. Zwierzę stało kilkanaście metrów przed człowiekiem i gapiło się bursztynowymi oczkami. Człowiek zamarł w bezruchu, zwierzę też się nie ruszało. Zrobiło się nienaturalnie cicho, słychać było szelest osypujących się igieł. Najpierw pot pojawił się pod pachami; wzbierał i spływał zimnymi strużkami po bokach. Potem zaczął zalewać oczy, skronie i policzki, dotarł do czubka brody, tam złączył się w grubą kroplę i upadł na zagrzebane w liściach buty. Potem oblał całe ciało pocałunkiem śmierci i ciurkał w najlepsze. Niedźwiedź uniósł pysk, poruszył nochalem i ryknął, przerywając martwą ciszę. Noga Jasia sama zrobiła krok w tył. Niedźwiedź zrobił krok w przód. Dwa kroki Jasia i dwa kroki bestii. Doszedłszy do czterech kroków Jaś uznał, że niedźwiedź się nie odczepi i rzucił się do ucieczki. Ależ on biegł! Wpadał w dziury, potykał się o zwalone pnie, nadziewał na wystające gałęzie, ślizgał po mokrym mchu, upadał, podnosił się i biegł dalej. Wbiegł na jakieś zbocze. Nie oglądał się za siebie, gnał na złamanie karku, byle jak najszybciej, jak najdalej. Nie oglądał się za siebie, bo nie musiał. Po co miał się oglądać, skoro cały czas słyszał za plecami trzask łamanych gałęzi? Trzask, który się nieustannie przybliżał. I to potworne sapanie i porykiwanie! Zbocze pięło się nadzwyczaj stromo, musiał dla równowagi nachylić w przód całe ciało, w końcu opadł na czworaki. Jakże on w tej chwili nienawidził przyrody! Na co komu taka krzywa przyroda! Przyroda musi być prosta, równa i krótka! Żeby się po niej dobrze chodziło! Poza tym musi się gdzieś kończyć, a ta zdawała się nie mieć końca! Krzywa i bez końca! Ilekroć zadzierał rozpaloną głowę i szukał jasnego pasma nieba nad wierzchołkiem wzniesienia, tylekroć widział pnie wysmukłych smreków i niekończący się, czarnozielony mrok.

— Ludzie! Ratunku!

Potknął się po raz kolejny, upadł na brzuch, ale nie miał już sił, żeby się podnieść. Serce biło jak oszalałe, chciało się wyrwać z piersi, oczy zalewał słony pot. Odwrócił się na bok powtarzając: „Dobry duchu tych parszywych gór spraw, żeby zniknął”. I przez pot, ostatni pot jego życia, ujrzał niedźwiedzi pysk wyłaniający się z czarnozielonego mroku tuż obok swojej głowy. Poczuł koszmarny smród wydobywający się z otwartej paszczy.

— Nie! — wrzasnął.

Nagle, najzupełniej nieoczekiwanie, w tym straszliwym mateczniku, w tym naturalnym grobie, który za chwilę pochłonie frajera z miasta, zabrzmiała aria "Usta milczą, dusza śpiewa" z "Wesołej wdówki". Niedźwiedź zatrzymał się, zaciekawiony przechylił łeb. Nie spuszczając zwierza z oczu Jaś przysunął telefon do białych ust.

— Tato, on chce mnie zabić — wyszeptał ochryple.

— Nie uwierzysz synu, ona siedzi cały czas u Zdobniaka. Są w zmowie.

— On mnie zabije, tato. Nie chcę umierać — zakwilił Jaś.

— Nie bój się. To my go załatwimy. I ją też. Są granice upokorzenia. Nie szlochaj, synu. Bądź twardy. Dzwonił jakiś Dziobas. Ginekolog. Mówił, żeby nie igrać z jajnikami. Może ona usuwała ciążę?

Niedźwiedź ruszył. Jaś wyciągnął rękę zasłaniając się przed nadciągającą śmiercią. Przez głowę przebiegały mu bezładne myśli o wszystkim. Jeżeli to prawda, co mówią, że tuż przed śmiercią człowiek widzi całe swoje życie odwijające się ze szpuli niczym taśma filmowa, to życie Jasia było kupą idiotyzmów zapisanych na rolce papieru toaletowego. Ale to go akurat nie zdziwiło.

— Nie zdziwiłbym się, gdyby zabiła twoje dziecko.

Niedźwiedź rozwarł szczęki pełne obrzydliwie żółtych zębów. Miał także obślinione, fioletowe wargi i czarny nochal.

— Wracaj do domu. Musimy się naradzić, jak go załatwić. Mam pewien pomysł, ale nie na telefon.

Niedźwiedź wydał z siebie pomruk. Jaś załkał. Skulił się, przyciągnął kolana do brzucha i zamknął oczy. Śmierdząca wilgoć niedźwiedziej paszczy pochłaniała głos Waltera przedstawiającego w ogólnym zarysie sytuację w domu i u tej świni, Zdobniaka.

 

Małgosia nie mogła mieć dzieci. Uświadomił jej to wujek Zdzisław, mąż ciotki. Wujek był listonoszem, jeździł na motorowerze „Komar”. Pewnego grudniowego wieczoru była w sklepie sama i właśnie zabierała się do zamknięcia. Usłyszała znajome pyrkotanie małego silniczka. Chwilę później wuj ukazał się w drzwiach; wysoki, ogorzały, wesoły, rubaszny, śmierdzący wódką i czosnkiem, w czerwonej czapce świętego Mikołaja na głowie, w baranim kożuchu przewiązanym parcianym paskiem i w ośnieżonych gumofilcach. Powiedział, że przyniósł kartkę z życzeniami wesołych świąt bożego narodzenia i szczęśliwego nowego roku. Powiedział także, że kocha Małgosię, jakby była jego własną córką. Następnie wepchnął ją na zaplecze, rzucił na worki z cukrem i zgwałcił. Kiedy było po wszystkim, szturchnął płaczącą dziewczynę w bok z szorstką czułością: — "Nie becz. Co można na to poradzić? Takie jest życie". Potem dosiadł „Komara” i pojechał do gospody, gdzie popił w towarzystwie kilku pracowników leśnych. Nocą wpadł z motorowerem i służbową torbą do potoku i utopił się. Hibernatusa znalazła rankiem Małgosia, przygnieciona przejmującym uczuciem samotności i zbędności. Wujowi śmiała się czerwona morda, szklił się w blasku słońca niczym wielki kryształ. Modliła się w nocy, żeby wuja trafił szlag, no i proszę! Wspomnienie koszmaru zblakło w obliczu tej promiennej zemsty, dziewczyna nabrała pewności, że nadejdzie dzień, kiedy wyjedzie z osady i nigdy już tu nie wróci. Podobały się jej słowa Jasia o dzieciach i dziecinnym pokoju. Od śmierci rodziców była sama, z ogromnym, niezaspokojonym instynktem posiadania, który rósł z każdym rokiem. Nie powiedziała Jasiowi o swoim defekcie. Tak się cieszył na myśl o dziecku! Nie potrafiłaby go rozczarować i dlatego postanowiła być dobrą żoną i poddać się leczeniu.

Doktor Bogumił Dziobas, czterdziestopięcioletni, mocno wytarty narkoman o wiecznie głodnej twarzy prezentował Małgosi zdjęcia endoskopowe z miną cierpiętnika.

— Jak pani widzi, nie udało mi się ich pobudzić — rzekł rwącym się ze wzruszenia głosem.

Długotrwała kuracja przyniosła żałosne rezultaty, i to zarówno, jeśli chodzi o stronę medyczną, jak prywatne zainteresowania doktora. Kiedy pojawiła się pierwszy raz, Bogumił Dziobas, doświadczony praktyk klinicysta od razu postawił trafną diagnozę: Małgosia nie ma owulacji. Należy pobudzić działanie jajników.

„Mógłbym zaprosić panią na kolację” — zagadnął manipulując wziernikiem.

„Nie”.

„Rozumiem. Przepraszam, ale te jajniki nie wyglądają najlepiej. Przepiszę pani leki hormonalne, jednakże jako lekarz muszę uprzedzić, że nie są bezpieczne. Czasem zwykły masaż potrafi zdziałać cuda. Prawdziwe cuda. Jeśli ma się zręczne palce i głowę na karku”.

No i teraz, w kilka tygodni później, doktor Dziobas stwierdził, że poniósł klęskę. Jako lekarz, jako człowiek, jako mężczyzna. Wreszcie jako prezes lokalnego koła „Klubu Patriarchów”.

— Jeśli mógłbym się zrewanżować kolacją?

— Chyba już za późno na cokolwiek — odparła Małgosia w zamyśleniu.

Wstała. Doktor Dziobas sięgnął pospiesznie po terminarz.

— Następna wizyta jutro?

— Nie mam już dla kogo.

Doktor poderwał się z fotela, wybiegł zza biurka, ujął obie dłonie Małgosi w swoje zręczne palce:

— Pani nie może tak po prostu zrezygnować. Ja wiem, że umiałbym je pobudzić, wskrzesić, niech mi pani da szansę.

— Nie, doktorze. Dziękuję za pańskie dotychczasowe starania i zaangażowanie, ale… ale to już nie ma znaczenia. I proszę, aby się pan więcej nie kontaktował z domem mojego narzeczonego… byłego narzeczonego. W tej chwili nie mam pieniędzy, żeby uregulować rachunek, proszę o cierpliwość. Obecnie mieszkam u pana Roberta Zdobniaka…

— Czy to jest pani… — słowo „kochanek” nie mogło przejść doktorowi przez gardło.

— Nie, pan Zdobniak nie jest moim kochankiem. To pan miał na myśli? Po prostu mieszkam u niego.

— Zapomnijmy o rachunkach.

— Wolałabym jednak zapłacić. Odezwę się, jak tylko zdobędę pieniądze.

— Plujmy na te cholerne pieniądze! — doktor Dziobas nie umiał się powstrzymać i przyciągnął Małgosię do siebie. — Forsa dzieli ludzi!

— Doktorze Dziobas, jestem… byłam pańską pacjentką i nikim więcej nie mam zamiaru być.

— Ależ! Co? Tak! Ach! Jak pani powiedziała?

— Proszę nie liczyć na to, że będę mówiła do pana „Bogumił”.

— Bogumił — powtórzył lekarz nieprzytomny, częściowo z pożądania, a częściowo z faktu, że nie wypił jeszcze tego ranka naparu z grzybków moon. — Ależ to moje imię! — wykrzyknął.

Wydawało się, że wizyta u lekarza, ostatnia już, była pogrzebaniem nadziei związanych z Jasiem Skoczkiem. Pozostaną jej tylko wspomnienia. Jak to z ich spotkania na dworcu, kiedy przyjechała do miasta. Jaś długo tulił ją do piersi i pytał, czy go kocha. Zapewniał, że on kocha ją bardzo. Bardzo. Tak bardzo, że nie umie wyrazić tego słowami. Kiedy powiedziała mu ostrożnie, że wydaje się jej, że ona też go kocha, odparł, że postara się zrobić wszystko, żeby uwierzyła w swoją miłość do niego. A potem obejrzał ją dokładnie i rzekł, że kupi jej modne ubranie, bo w tym, w czym przyjechała, nie wygląda najlepiej. Wsadził Małgosię do samochodu i zawiózł do wielkiego domu handlowego. Wybrał ciuchy, począwszy od butów, a na czapce skończywszy, po czym kazał się Małgosi przebrać w samochodzie. Jej stare ubranie wyrzucił do kosza. Wieczorem pojechali do jego domu, na spotkanie z rodzicami. Poznała Waltera, zgorzkniałego, łysiejącego eks-księgowego z brzuszkiem i energiczną, farbowaną brunetkę o nieco egzotycznej urodzie. Jaś powiedział w kilka dni później, że jego ojciec ożenił się z Izabelą dla jej ognistego temperamentu i tego imienia, przywodzącego Walterowi na myśl filmy o piratach i egzotycznych wyspach. Walter wiązał z tym imieniem pragnienia, jakie mógłby mieć, gdyby jakimś cudem znalazł się w nadmorskiej tawernie w Porto, nazywał się Enrigue, był kapitanem i za chwilę miał wejść na pokład żaglowca płynącego na Antyle. Czasem pragnienia są tak idiotyczne, że przesłonią rzeczywistość.

„Więc jesteś ze wsi” — rzekł Walter podczas kolacji.

„Tak”.

„Jaś wspominał, że nie masz rodziców” — zauważyła Izabela.

„Nie żyją”.

„Wypadek?”.

„W pewnym sensie”.

„Lubię, jak ludzie wyrażają się precyzyjnie” — Walter zmarszczył krzaczaste brwi.

„Zginęli w pożarze lasu”.

„Ciekawe — zauważył Walter. — A co tam robili? Byli na grzybach?”.

„Gasili pożar. Mój ojciec był leśnikiem”.

„Kobiety nie powinny zajmować się czymś takim” — stwierdziła Izabela.

„Moja matka nie zostawiłaby ojca samego”.

„Rozumiem, kochanie, ale to był jednak pożar”.

„Bardzo go kochała”.

„To musi być dla ciebie bolesne wspomnienie”.

„Ciągle widzę ich splecione ciała”.

„Splecione?” — Izabela była zaintrygowana.

„Tak. Byli przytuleni do siebie”.

„To straszne” — Izabela zrobiła przerażoną minę.

„Nie — zaprotestowała Małgosia. — Jeśli się kochali i razem umarli?”.

Oczy Izabeli zwilgotniały, spytała ściszonym głosem:

„Chcesz powiedzieć, że nawet śmierć ich nie rozdzieliła?”.

„Tak”.

Walter poruszył się na krześle.

„Karygodny brak odpowiedzialności za los dziecka” — oznajmił sucho.

„No i co? — Jaś uśmiechnął się z zadowoleniem. — Czyż ona nie jest wyjątkowa? — Pocałował Małgosię w policzek. — Ja też bym skoczył za tobą w ogień”.

„Wzruszające” — Izabela otarła łzę.

„Mogłaby mieć przynajmniej matkę, a tak nie ma nikogo. Kiepski życiowy bilans w tak młodym wieku” — oznajmił Walter.

c.d.n.