czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 15.


15.

Ocknęła się w samochodzie o pierwszym brzasku. Ujrzała tył jasiowej głowy i fragment twarzy oświetlonej kolorowymi punkcikami rozsianymi na desce rozdzielczej. Spojrzała w boczną szybę.

— Gdzie mnie wieziesz? — zapytała słabym głosem.

— Jak się czujesz?

— Źle.

— Jedziemy do Doliny Zwalonych Smreków.

— Po co?

— Muszę się ukryć. Jestem potrójnym mordercą.

— Po co mnie zabierasz?

— Byłabyś świadkiem koronnym. Tylko ty jedna wiesz, kim był facet w futrze.

— Domyślą się, że to ty.

Jaś uśmiechnął się lekceważąco.

— Co mnie to może obchodzić? Nikt im nie powie, gdzie się ukryję.

— Chciałabym się przesiąść — poprosiła.

— Nie zamierzasz zwiać? Byłoby mi przykro, gdybym musiał cię sprzątnąć.

— Nie zamierzam.

Na dworze panował rześki chłód. Odetchnęła parę razy głęboko. Gwiazdy na bezchmurnym niebie z wolna blakły.

— W skrytce jest kawa i parę kanapek.

— Co zrobisz, jak cię złapią?

— Nie złapią.

— Przecież nie możesz się ukrywać całe życie.

— Nic innego mi nie pozostaje. Poza tym za jakiś czas pryśniemy z kraju. Może na południe. Bałkany to wymarzone miejsce dla takich facetów jak ja. Skazałaś mnie na los wyrzutka — dodał bez złości.

— Nieprawda.

— Bóg chcąc zniszczyć mężczyznę zsyła mu kobietę. Tylko dlaczego chce zniszczyć akurat mnie?

Złapał dziewczynę za ramię i gwałtownie przyciągnął do siebie. Czuła jego gorący oddech przesiąknięty zapachem tytoniu i kawy. To gorzki zapach. Zapadła, chuda twarz pokryta czarnym zarostem wyraźnie odcinała się od nieba jaśniejącego w krwistym brzasku. Przez te parę dni zrzucił kilka kilogramów.

— Kochałem cię, mała — zacisnął palce. — Kochałem jak wszyscy diabli — powiedział miękko.

— Co zamierzasz ze mną zrobić?

Zatrzymał samochód, oparł czoło o kierownicę.

— Nie wiem — westchnął z wysiłkiem. — Nie wiem — powtórzył. — Wszystko przepadło.

— Lepiej zawróćmy — poradziła Małgosia.

— Żebym został skazany na dożywocie za morderstwa popełnione z premedytacją? Nie mogę liczyć na żadne okoliczności łagodzące, jestem załatwiony po grób. Ukryjemy się w Dolinie Zwalonych Smreków, wyrobimy fałszywe dokumenty i uciekniemy do Serbii. Albo Chorwacji, tam mają ładne wybrzeże. Zostanę marynarzem. Będę przemycał narkotyki i Albańczyków do Włoch. Może nawet zostanę żołnierzem mafii.

— To nie ma sensu.

— Nie! — Jaś uderzył dłonią w kierownicę. — Jestem zmęczonym, przegranym facetem! Tak! Ten facet jest zmęczony! I przegrany! Uczynił swoje życie piekłem z powodu kobiety! Bo kochał kobietę! Zabił dla tej kobiety! Ten facet jest mordercą! Gliny mają rozkaz załatwić go! Nie ma takiego sądu, który by go uniewinnił! Zmęczony, samotny facet w pojedynku z gliniarzami i opinią publiczną! Jest z nim ta kobieta, ale ona go nie kocha! Życie tego faceta ułożyłoby się inaczej, gdyby nie wybrał się z tą kobietą do wrednej knajpy go-go na spotkanie z tym dyplomatycznym śmieciem!

Małgosia myślała intensywnie. Słońce pięło się w górę tracąc swoją dziką namiętność. Na pobliskiej łące pasły się krowy, jedna zrobiła kupę. Jaś spodziewał się, że jego słowa zrobią piorunujące wrażenie na niegdyś kochanej kobiecie, tymczasem ona powiedziała, że nie wierzy, że zabił Zdobniaka, Aquariusa i doktora Dziobasa.

— Załatwiłem ich na mokro — pochwalił się.

— To nie pasuje do ciebie.

— Co nie pasuje do mnie?

— Nie nadajesz się do zabijania, jesteś zbyt mało stanowczy, nie masz własnego zdania. O takich facetach mówią, że są mocni tylko w gębie.

Jaś zatrząsł się z oburzenia.

— Bzdury! Widziałaś, jak załatwiliśmy Zdobnego!

— Nic pewnego.

— Jak to? Nie widziałaś, jakeśmy wynosili go do łazienki?

— Owszem, to widziałam.

— Chyba słyszałaś bulgot? — Jaś zaniepokoił się.

— Słyszałam jakiś dźwięk.

— Takie: „blblblbl?”

Małgosia kiwnęła głową. Jaś roześmiał się z ulgą, poklepał dziewczynę po plecach.

— Tak. Tak się zachowuje facet, który się dusi. Otwiera usta, żeby zaczerpnąć powietrza, wtedy do płuc wlewa mu się woda z mydlinami i powstaje ten dźwięk.

— Och, Boże, Boże — Małgosia westchnęła. — Czy ty się nigdy nie zmienisz?

— Zmienisz? — Jaś wytrzeszczył czerwone ze zmęczenia oczy.

— Jesteś jak dziecko. Wszyscy jesteście dziećmi, oczekujecie od nas nieustannego podziwu. Co będzie, kiedy przestanę cię podziwiać? Znajdziesz sobie nową kobietę?

— Już się zmieniłem. Nie zauważyłaś? Byłem ubezpieczeniowcem, a stałem się mordercą i uciekinierem. Dodatkowo oskarżą mnie o porwanie! — machnął ręką. — Co tam, na niczym mi nie zależy. Skończyły się marzenia o spokojnym życiu w wygodnym domu, z kochającą żoną i gromadką dzieci. Odpłynęły. Odeszły bezpowrotnie. Człowiek jest sam na tym parszywym świecie — otarł łzę brudnym kciukiem.

— Chciałabym się wykąpać i przespać w łóżku. Zatrzymajmy się w jakimś motelu.

— Obiecujesz, że nie zwiejesz?

— Obiecuję. O Boże!

Zatrzymali się w kompleksie „Wesołe domki”, utrzymanym w stylu staropolsko-góralskim. Jaś rzucił się w ubraniu na łóżko.

— Ale jestem skonany.

— Musimy poważnie porozmawiać.

— Strasznie chce mi się spać. Jutro ruszamy w góry.

Wyciągnął rewolwer zza paska i włożył pod poduszkę.

— Zaciągnij żaluzje — poprosił. Ziewnął. — Po cholerę stary rąbnął tego doktora? — zastanowił się na głos.

Zasnął, zanim Małgosia zdołała otworzyć usta. Poszła się wykąpać. Kiedy wróciła, jej ukochany chrapał poświstując. Wyciągnęła rewolwer spod poduszki. Obejrzała go dokładnie. Pokiwała głową. Wrzuciła rewolwer do torby. Na lustrze w przedpokoju napisała szminką: „Nie musiałeś mi udowadniać, że jesteś mężczyzną przyznając się do zbrodni, których nie popełniłeś”. Potem poszła do recepcji. Zadzwoniła z automatu do domu Skoczków. Odebrała Izabela:

— Walter?

— To ja, Małgosia.

— Och! Co u ciebie? — ucieszyła się Izabela. — Jestem niespokojna. Waltera nie ma w domu. Po raz pierwszy od trzydziestu lat spał poza domem. Skąd dzwonisz?

— Nie mam pojęcia. Z jakiejś dziury. Twój syn jest ze mną.

— Zeszliście się w końcu? Szczerze mówiąc wycięłaś nam niezły numer, kochanie.

— Chciałam go ukarać.

— Rozumiem. Należało mu się. A tak w ogóle, to co u niego?

— Nic szczególnego. Właśnie popełnił trzy zbrodnie. Dwie wspólnie z Walterem. Ma na koncie trzy trupy, musi się ukrywać przed policją. Chciałam porozmawiać z Walterem na ten temat.

Recepcjonistka przerwała lekturę kolorowego magazynu.

— Zauważyłam, że Walter ma ostatnio sekrety — wyznała Izabela. — Ukrywa coś przede mną. Powiesił w gabinecie taką wielką mapę i powbijał w nią chorągiewki.

— Czy jesteś prawdziwą kobietą? — jęknęła Małgosia, niespodziewanie dla samej siebie.

— Moje biedactwo! Ty naprawdę dostałaś mocno w kość! Naturalnie, że jestem prawdziwa… a właściwie, to co masz na myśli?

— Czy patrzysz na świat z kobiecego punktu widzenia i uważasz, że jest on równorzędny z męskim punktem widzenia?

— Chodzi ci o to, czy jestem męską zabawką?

— Między innymi.

— A jak inaczej może patrzeć nowoczesna kobieta?

— Kobiety boją się patrzeć samodzielnie albo nie wiedzą, że to jest możliwe.

— Nie ja, skarbie. Mam poczucie własnej wartości. Przeważają idiotki, którym odpowiada rezygnacja z ambicji i ciągłe podstawianie tyłka, żeby facet mógł sobie ulżyć. Mają to na własne życzenie.

— To, co mnie ostatnio spotyka, jest okropne!

— Mnie to spotyka co dzień. Spotyka to wszystkie kobiety. Standard. Nie przejmowałabym się tak bardzo, zwłaszcza, że można powiedzieć: „nie”. Tak, jak to zrobiłaś w kościele.

Małgosia zatelefonowała pod inny numer. Po bardzo długim czasie w słuchawce rozległo się krótkie, nieuprzejme warknięcie:

— Czego tam?

— To ja, Małgosia.

— To ona! — Zdobniak zakrył dłonią słuchawkę.

Walter od dłuższego czasu chciał coś powiedzieć i za każdym razem zbierał mu się w ustach kłąb kociej sierści, który usiłował bezskutecznie wypluć, dlatego miał mokrą twarz i przód koszuli. Doktor Dziobas, po kuracji destylatem z grzybów i „Chopinem”, leżał sztywno jak cięciwa napiętego łuku, do połowy wbity pod komodę i spał.

— Mamy kawalerski wieczór — Zdobniak starał się wyraźnie wymawiać trudne słowa — i babki nie są nam potrzebne do szczęścia.

— Wszystkie trupy ożyły?

— Mam dosyć kobiet. Zapisałem się do „Klubu Patriarchów”. Bogumił to klawy facet.

Zostawiła w recepcji wiadomość dla Jasia. Wróciła do pokoju, spakowała się i poszła łapać samochody jadące na północ.

 

Po męskim wieczorku nie pozostał ślad, w porządnie wysprzątanym pokoju bawialnym panował spokój. Pan domu, blady i skruszony, w bordowej bonżurce czytał powieść o wysłannikach piekieł przebranych za pracowników agencji reklamowej. Odpowiadał mu ten rodzaj szydzenia z naiwnego społeczeństwa. Jakoś nie miał ochoty na przygody Pana Samochodzika, Nienacki wydał mu się przesadnie optymistyczny. Życie składa się w większości z tajemnic, których nie udaje się rozwiązać, póki człowiek jest młody i zdrowy, a kiedy w końcu łapie, o co chodziło, jest tak stary i zramolały, że może sobie tą wiedzą podetrzeć zwiędłą dupę. Co do A. Sapkowskiego, to po ostatnich dramatycznych przejściach uznał go za infantylnego bajkopisarza nie mającego nic do powiedzenia na temat ludzkiej natury, natomiast „Zgwałcona przez karła” niosła rozwiązania zbyt proste, by można było po nie sięgnąć w przekonaniu, że okażą się skuteczne; zorientował się już, że Małgosia nie leci na ostry, grupowy seks. Po ostatniej seksualnej katastrofie w blaszanym łóżku Zochy legł także w gruzach mit sztywnej drogi wyznaczonej przez Milaca. Na widok Małgosi był gotów składać wyjaśnienia, wykazał w tym kierunku pewną inicjatywę:

— Nie chcę, żebyś myślała, że to była zmowa. Przeciwnie. Przypadek, zupełny przypadek. I zbrodnicza premedytacja Skoczków. Spałem, kiedy Jaś napadł na mnie. Związał mnie i zniknął.

— Czy ktoś pytał o mnie? — spojrzała groźnie.

— Nikt — zaczerwienił się jak uczniak.

— Powiedz prawdę.

— Rita. Tylko Rita.

— Czego chciała?

— Niczego. Pytała, gdzie jesteś. Ta babka kocha się w tobie.

— To okropne.

— Też tak uważam. Powiedziałem, żeby spadała.

Małgosia poszła spać. Zdobniakiem wstrząsały płytkie spazmy euforii i tkliwości. Niczym krzynkę podchmielony efeb poruszał się po mieszkaniu chwiejnie i na palcach, rozłożywszy ramiona, ni to tańcząc, ni to snując się niby kadzidlany dym. Dławił się wzruszeniem, pokasływał w rękaw, a nawet podśpiewywał pod nosem. Nazajutrz rano zjawiła się policja. Niechlujni faceci w cywilu chcieli przesłuchać Małgosię na okoliczność zuchwałego napadu Jana Skoczka na Cezarego Biedronia, znanego w świecie rozrywki jako Aquarius. Małgosia wyjaśniła, że Jaś strzelał z pistoletu hukowego. Zniosła go z góry trzymając za lufę.

— Proszę, to ten. Na pewno są na nim odciski palców Jasia.

Policjanci odparli, że ma to istotne znaczenie, ale tak czy tak, ten Biedroń wniósł oskarżenie o usiłowanie morderstwa. To bogaty, wpływowy facet. Prywatnie obaj uważają, że facetów jak Biedroń należy pokazywać w cyrku, ale oni są tu służbowo. Małgosia zeznała, że nie ma pojęcia, gdzie może się znajdować podejrzany. Policjanci poinformowali ją, że to nie szkodzi, bo oni wiedzą; młody Skoczek siedzi w policyjnym areszcie w Czorsztynie.

— A skąd ma pani pistolet?

— Znalazłam.

— Gdzie?

— W domu Jasia.

— Skoczek zatrzymał się w „Wesołych Domkach” z jakąś ładną, młodą kobietą.

— Tak? Nie wiedziałam.

— Z opisu recepcjonistki wynika, że to była pani.

— Ja? To ciekawe.

Policjanci spojrzeli po sobie, jeden podrapał się w czoło, drugi chrząknął. Zdobniak wbijał w Małgosię błagalny wzrok.

— Pistolet pomoże pani narzeczonemu, ale kłamstwa mogą zaszkodzić wam obojgu. Taka ślicznotka jak pani ma w pierdlu przechlapane. Wie pani, co mamy na myśli?

— Tak. Wiem.

— Zadamy pani jeszcze raz te same pytania, a pani na nie odpowie jak należy, okej?

Małgosia śpiewała jak z nut. O mało się nie popłakała. Po wyjściu policjantów Zdobniak zrobił jej awanturę.

— Zwariowałaś! Kłamać w żywe oczy gliniarzom?

— Mam tego dosyć! — wybuchła rozgoryczona i wściekła na samą siebie. — Waszych wygłupów i tego, co mnie z waszego powodu spotyka!

— O, przepraszam — Zdobniak położył dłoń na sercu. — Ze mną spotka cię tylko szczęście. Co cię spotkało ze Skoczkiem, to sama widzisz. Wiesz dobrze, że na mnie zawsze możesz liczyć. Zawsze! — podkreślił. — Ze mną nie zginiesz. Ja mam to wszystko w małym palcu.

— Co masz w małym palcu? To jakaś seksualna metafora?

— Nie, no co ty! Mówię o życiu. Jak najpoważniej, przysięgam.

Zaciągnął ją do kuchni, tam przyrządził dwa kubki gorącej czekolady.

— Pij, od razu wróci ci humor.

— Od czekolady?

— Wy lubicie słodycze.

— No, jasne. Zapomniałam.

— Sama powiedz, czy życie musi być gorzkie? Nie może być słodkie jak ta czekolada?

— Chcę być kochana, szanowana, doceniana, oczekuję wierności oraz intelektualnej i duchowej lojalności.

— Ja cię kocham. Na dodatek podziwiam twój umysł — rozłożył palce, żeby łatwiej liczyć. — Szanuję cię jako kobietę i jako człowieka…

— Wiesz, kim był Linneusz?

— Linneusz? Chyba jakiś mniej znany kompozytor. Albo malarz. — Wbił oczy w sufit — Bach, Mozart i Linneusz… nie, nie pasuje, raczej malarz. Powiedzmy ten facet, co malował gołe grubaski. Dalej… eeee… wiadomo, Picasso i ten Linneusz… nawet wiem, jak miał na imię. Archibald?

Małgosi zrobiło się głupio, nie chciała pogrążać Zdobniaka aż tak bardzo.

— Przepraszam, Robert, że sprawiłam ci kłopot. Łapię się na tym, że pojęcia, które dla mnie są oczywiste, nie są oczywiste dla innych, trudno w tej sytuacji mówić o wymianie poglądów.

— Drobiazg. To kim był ten facet?

— Taksonomem. Usystematyzował żywe organizmy.

— Tak? Ale się machnąłem.

— Chciałam ci zwrócić uwagę, że systematyzujesz mnie gatunkowo jako kobietę, a rodzajowo jako człowieka. Tymczasem jestem ludzką samicą, tak jak ty jesteś ludzkim samcem.

Zdobniak pogrążył się w rozważaniach.

— Fakt — rzekł. Wykrzyknął: — Ale i tak najważniejsze, że cię kocham!

— Och! — machnęła dłonią.

— Chyba wiem, co mówię? Wiem, kim jestem. To znaczy, kim byłem — poprawił się. — Dużo ostatnio myślałem. Wkrótce kończy mi się urlop i wracam do Afryki. Zanim to nastąpi musimy powiedzieć sobie wszystko do końca.

— Co tam będziesz robił?

— Dostałem propozycję z oenzetowskiego biura do spraw neutralizacji śmieci czy coś takiego.

— Interesujące.

— Jestem cenionym specjalistą od spraw stosunków afrykańskich.

— To już nie będziesz się zajmował głodem?

— Nie. Przejadło mi się.

— Nic nie wiem o twoim życiu zawodowym.

— Nudy. Całymi dniami leżę w hotelu, piję wodę mineralną i staram się nie pocić. Jestem jak marynarz, cały czas w drodze. Do domu wpadam tylko na urlop. Prawdę mówiąc Afryka jest straszliwie nudna i monotonna: piasek, brud, śmieci, upał, trędowaci, aids, ebola, wojny plemienne, zwierzęta i tak dalej. Chciałbym już wrócić do kraju, tęsknię za ziemią ojczystą.

— Więc dlaczego nie wracasz?

— Sporo zarabiam. Poza tym nie mogę. Podpadłem paru mocnym facetom.

— Polityka?

— W pewnym sensie — skrzywił się pogardliwie. — Po prostu żony tych facetów były moimi kochankami. Wiesz, jak to jest, faceci od rana do nocy umacniają demokrację, a baby się nudzą. Jeden mnie przyłapał no i muszę kontynuować karierę w Afryce. Kiedyś zapowiadałem się jako zdolny dyplomata… ech, commedia divina, szkoda gadać — machnął ręką.

Szary świt przemieniał się z wolna w bladobłękitny, ciepły dzień. Na gałązce za oknem kiwał się rudzik; stroszył piórka chcąc się przypodobać samiczce albo przestraszyć konkurenta. Zdobniak roztaczał aurę poczciwości. Kiedy sam sobie wydał się wystarczająco poczciwy, spytał:

— Chcesz, żebym wyjechał?

— Jedź.

— Nie chcesz, żebym został?

— Zrobisz, jak będziesz uważał.

— Jeśli powiesz: „jedź”, to pojadę, a jak powiesz: „nie jedź”, to nie pojadę.

— Więc mówię: „jedź”.

— Nie będzie mnie długo.

— Trudno. Jeśli pozwolisz mi tu zostać, będę ci wdzięczna.

— Tylko wdzięczna?

— Lubię cię. Jesteś zabawny. Tak trochę mimowolnie. Ale nic poza tym. Nie wysilaj się na głupią rozmowę, bo i tak nie dopniesz swego.

Zdobniak poruszył figlarnie gęstymi brwiami.

— Żal mi Skoczka — rzekł z fałszywym współczuciem. — Aquarius oskarży go o wszystko, o co się tylko da, nie odmówi sobie darmowej reklamy w mediach. Rita będzie mu pomagać, nienawidzi Skoczka, bo to twój facet. Jak się te dwa potwory zabiorą do roboty, z Jaśka zostaną do czysta obrane kości. Pomyślałem w związku z tym, że mogłabyś ze mną pojechać. Miesiąc, dwa w Afryce dobrze by ci zrobiły. Zorganizowałbym jakieś safari, nie masz pojęcia, jak piękne są tam zachody słońca, ile jest żałosnego dostojeństwa w zamierającym krajobrazie…

— Nie pojadę z tobą.

— No, więc co mam z tym wszystkim zrobić?

— Z czym?

— Z moim uczuciem do ciebie. Jak mam sobie z nim poradzić? Miałem nadzieję, że pożegnamy się czule, ale ciebie nie poruszyła wiadomość o moim wyjeździe i ciężkich warunkach pracy. Ja odjeżdżam. Daleko. Sudan to wredne miejsce. To cię nie obchodzi? Okaż trochę serca.

Pokręciła głową przecząco.

— Daj mi skosztować słodyczy swojego ciała.

— Ta rozmowa jest pozbawiona sensu.

— Idę się pakować — Zdobniak wstał. — Mam się pakować?

— Tak.

— Pójdę się pakować. Chyba, że powiesz, żebym się nie pakował.

— Pakuj się.

— Jeżeli się spakuję, to już koniec.

— Idź się pakować.

— Kiedy opadnie wieko walizki…

— Klamka zapadnie.

— Jesteś cyniczna. Jaka ty jesteś cyniczna! Pytam ostatni raz…

— Przykro mi, Robert. Naprawdę.

— No cóż… — wzruszył ramionami — nie umiem zdobywać takich kobiet jak ty, nie znam się na trudnych przypadkach.

Poszedł sobie. Słyszała szloch dobiegający z pokoju. Spoglądała w pusty kubek po czekoladzie zmieszana i zdezorientowana. „Panie Boże — myślała wstrząśnięta — jeśli już musiałeś zamienić mężczyzn i kobiety rolami w jakimś sobie tylko znanym celu, to dlaczego wybrałeś akurat mnie? Nie chcę być niczyim sumieniem poza swoim własnym, ani znakiem opamiętania i rozsądku. Nie czyń ze mnie ofiary ani wybawcy. Wciąż zamierzam poślubić normalnego mężczyznę, więc przestań przeprowadzać na mnie swoje eksperymenty. Wierzę w świat właściwych proporcji, w którym mężczyzna i kobieta pełnią swoje role przypisane im przez naturę. Z całą powagą, wielkodusznością i skromnością właściwą ich płciom”.

Poszukała wzrokiem ptaszka za oknem; już go tam nie było. Wychodząc z domu minęła Zdobniaka śpiącego na wodnym łóżku, w otoczeniu otwartych i pustych walizek. Twarz mężczyzny pokrywały smugi po łzach.

 

Rozległa budowla posiadała bez liku strzelistych wieżyczek ozdobionych chorągiewkami oraz oryginalnego lokaja-garbusa o wielkiej głowie, odrażająco wstrętnej, pokrytej dziobami twarzy i małych ustach wypełnionych setką miniaturowych, trójkątnych ząbków, odzianego w czerwony kubrak i obcisłe pantalony w biało-czarne domino. Głównym zadaniem garbatego lokaja było usuwanie śniedzi i ptasich kupek z penisa Milaca za pomocą kawałka flaneli, pasty do polerowania i składanej drabinki. Na podjeździe stała limuzyna, przy niej zaś Edek i Zygfryd, zajęci historiozoficzną dysputą o średniowiecznych rycerzach, którzy nosili gryzącą bieliznę z lnu, a od jeżdżenia na koniach mieli krzywe nogi, spocone jądra i hemoroidy. Okropność! Wyposażony w szerokie prerogatywy, garbaty lokaj, kiwający się na piętach na ostatnim stopniu marmurowych schodów wiodących do pałacu, posłużył Małgosi za cicerone. Wiódł dziewczynę przez liczne epoki i liczne pokoje o rozmaitym wystroju, zapchane sztuką. Zanim otworzył ostatnie, tym razem modernistyczne, wrota oznajmił chrypiącym głosikiem, że jeśli Małgosia chce, to może go pogłaskać po garbie, bo głaskanie garbatego przynosi szczęście. Wbrew sobie zrobiła to. Lokaj przymknął bezrzęse oczy w krótkiej, ekstatycznej rozkoszy. Kiedy jego dzioby z ognistoczerwonych zrobiły się na powrót fioletowe zapytał, czy Małgosia umówiłaby się z nim wieczorem, to jej pokaże pewne rzeczy. Na pytanie, o jakich rzeczach mówi, odparł, że o takich, o jakich jej się nie śniło, wacek Milaca to przy nich pusty śmiech. Jak będzie grzeczna, to ją wkręci do telewizji i filmu, ma tam rozległe kontakty jako konsultant artystyczny. Małgosia odmówiła.

— Głupia cipa, słowo daję — lokaj nie mógł się nadziwić.

Wystraszona nie protestowała.

Aquarius, poważnie chory, leżał w łożu z baldachimem, z gumowym woreczkiem na głowie. Rita czytała mu horoskopy. Wróżby była na ogół pomyślne; stylista miał aż sześć planet w Byku, w sytuacji koniunkcji pomiędzy jego Merkurym i Słońcem i niemałej władzy w Dwunastym Domu, więc czuł się nieco podniesiony na duchu.

— Co to za idiotyczna afera z jakimś niedźwiedziem? — zapytała Rita. — Czemu on cię porwał?

— To Jaś. Przebrał się.

— Słyszysz? — Rita potrząsnęła kochankiem. — To nie był niedźwiedź, tylko ten palant, Skoczek!

— Kutas odpowie za swój czyn — zadeklarował Aquarius na wstępie. — Tak mnie nastraszyć. I nie ma tu żadnego znaczenia, że obaj przepadamy za Bonifacym Kożuchem. Żadnych sentymentów. Zniszczył moją najnowszą kolekcję. Dzięki Bogu, była ubezpieczona. No i chciał mnie zastrzelić! To wariat. Ześwirował. Zabroniłbym ci wiązać się z nim, gdybym wiedział. Podobno byłaś jego narzeczoną i zwiałaś mu sprzed ołtarza? Cha! Cha! Cha! Chciałbym widzieć minę tego faceta! Pewnie kręciłaś na boku z zakrystianem, co? Przyznaj się, Lulu, robiłaś Skoczka w konia z facetem od zapalania świeczek? Cha! Cha! Cha! Pierwszorzędne!… — miniaturową twarzyczkę wykrzywił elektryczny skurcz nienawiści. — Skurwysyn! — wrzasnął. — Takie nic! Zero! Zero do kwadratu! Chciał mnie zastrzelić! Mnie, wielkiego Aquariusa! Geniusza inwencji! Cybernetycznego rycerza! Jakiś tam… Janko Skoczek ulepiony z gliny, jakiś tam… muzykant, rzępoła, dławiduda, chciał zastrzelić mnie, wielkiego, największego na kuli ziemskiej kreatora mody! Takie nic pozbawiłoby świat moich projektów! Nędzny robak chciał mnie ukąsić w piętę! Na jego podstępne, terrorystyczne uderzenie Achilles odpowie straszliwym, kurwa, bezlitosnym ciosem miecza! Tytan zgniecie muchę! Powali karła, wdepcze go w błoto! Olbrzym powali karła! Jestem niezniszczalny! Jestem wszechwiedzący…

Aquarius umilkł zasłuchany we własne słowa. Zapytał ostrożnie Ritę:

— Czy to możliwe, żebym był Bogiem?

— Niemożliwe. I ciesz się z tego.

— Dlaczego? Chcę być Bogiem.

— Miałbyś kupę spraw na głowie, a masz łebek nie większy od brukselki.

— I one by pospadały, Rita?

— Oczywiście, dziecinko.

Poklepała go w policzek.

— I co by się stało?

— Świat by się skończył. Wszyscy byśmy znikli.

— Ja też?

— Ty nie. Ale znikliby twoi klienci. Oni najprędzej.

— Nie chcę, żeby tak było!

Aquarius rozpłakał się. Rita musiała go przytulić.

— Zaraz mu minie — wyjaśniła.

Czekały niedługo. Płacz ustał tak nagle, jak się pojawił.

— Znowu miałem ten zasrany atak debilizmu, widziałaś? — zwrócił się do Rity.

— Oliwa cię wyleczy, jest świetnym fachowcem.

— Chciałam cię prosić — wtrąciła Małgosia — żebyś wycofał oskarżenie przeciwko Jasiowi i pomógł mi wyciągnąć go z więzienia.

Aquarius zdumiał się.

— Przecież on mnie mało nie zabił! Jak możesz o to prosić?

— Nie chciał cię zabić. Chciał cię tylko nastraszyć. Strzelał z pistoletu hukowego.

— To morderca!

— Nie — upierała się Małgosia. — Jaś jest mężczyzną o urażonej dumie. A teraz siedzi w więzieniu.

— Trafił do pierdla, bo zasłużył sobie.

— Zgadzam się. Mimo to proszę, żebyś wycofał oskarżenie o napad i tak dalej. On cierpi.

— Znakomicie — Aquarius uniósł się, oparł o szczyt łóżka i założył ręce na piersi.

Małgosia miała wielką ochotę powiedzieć mu, że w kanarkowej piżamie z czarnym kołnierzem i rdzawymi mankietami, zapinanej na czerwone guziki wielkości plastra cytryny wygląda jak błazen.

— Okaż mu łaskę. Tak postępują szlachetni władcy.

— Opamiętaj się. Namawiasz mnie, żebym wybaczył swemu mordercy?

— Przecież on cię nie zabił.

— To dlaczego czuję się, jakbym nie żył?

— Nie można się tak czuć z powodu głupiego incydentu.

— Duma mi nie pozwala. Dumny mężczyzna jest nieugięty.

— Mężczyzna, który potrafi zapomnieć o dumie, aby ratować innego człowieka, zasługuje na miano wielkodusznego.

— A kogo tu ratować? — wtrąciła Rita. — Skoczek to głupek Wyobraź sobie — zwróciła się do Aquariusa — że ten facet jeździł do Zakopca i szukał Małgochy, a ona tymczasem kręciła z tobą i Zdobniakiem. Jak u Moliera. Ale tylko u niego, bo na Racine‘a to jest jednak zbyt śmieszne.

— Nie zostawię go w więzieniu — oznajmiła Małgosia twardo.

— Sama go tam wpakowałaś, durna — odparła Rita ze złośliwym uśmiechem.

— Każdy mężczyzna ma swoją dumę — powtórzył Aquarius. — No wiecie? — zdumiał się i umilkł.

Spojrzały na niego.

— Ma takie chwilowe ataki — wyjaśniła Rita zatroskana.

Broda stylisty zaczęła niebezpiecznie drżeć. Niewidzącymi oczyma gapił się przed siebie. Bez makijażu wyglądał dużo starzej. Można było garściami zdzierać z twarzy obwisłą skórę. Widok stylisty przegranego, chorego był przygnębiający i nieprzyzwoity. Wziąwszy pod uwagę pieniądze, jakie się płaci za możliwość oglądania i noszenia tych wszystkich wspaniałości, które rodziły się w jego głowie. Widok nieszczęścia Aquariusa mógł uradować jedynie jego konkurencję. Gdyby nie fakt, że wszystko było utrzymywane w tajemnicy.

Rita przytuliła jego głowę do piersi.

— Już dobrze, złotko, mama Rita jest przy tobie — uspokajała Aquariusa poklepując zapadły policzek pokryty nędznym zarostem.

— Przekonaj go, żeby wycofał oskarżenie.

Małgosia liczyła na kobiecą solidarność.

— Wyrządziłaś nam wiele krzywdy.

Rita ubrana była w prostą, ciemną sukienkę z białym kołnierzem. Skromna dziewczyna z ambicjami i pragnieniami, których powinna się wstydzić. Poznał się na nich jeden Aquarius, zresztą multizboczek. I garbaty lokaj, jeszcze większy wariat niż Aquarius, zakochany bez pamięci w Ricie. W ciemnościach nocy oddający się marzeniom o dniu, w którym zrzuci z siebie znienawidzone pantalony i kubraczek żabiego króla, a jego plecy staną się proste, zaś twarz gładka.

— Wszystkie przyjaźnie są nic nie warte — ciągnęła smętnie. — Przyjaciele oszukują cię lub okradają, w nic nie można już wierzyć, nie ma ideałów, autorytetów, co za podły świat.

— Podły — przyznał Aquarius niespodziewanie. I dodał: — nic mi się nie chce. Nie mam nowych pomysłów. Nie przychodzą mi do głowy. Łączyłem już wszystko ze wszystkim, spodnie, których jedna nogawka była krótka, a druga długa z sukienką, która z jednej strony była długa, a z drugiej w ogóle jej nie było, fosforyzujące męskie stringi wyposażone w plastikowe kieszenie do kolan z damskim sztucznym futrem z tylnym dekoltem i sztuczne futrzane slipy bez tyłu z damską fosforyzującą pelerynką z aluminium, rozkloszowane płaszczyki trzy czwarte z plastiku z rozkloszowanymi spodniami z plastiku, ale na jedwabnym podbiciu. Nie mam pojęcia, co jeszcze można z sobą połączyć, a czego ja bym nie połączył?

Spoglądał przed siebie. Jeszcze przez jakiś czas będzie bezradnym, zagubionym dzieckiem, którym Rita będzie się mogła opiekować w tej imitacji rodzinnego ogniska.

— Wpadniesz na jakiś pomysł, jest jeszcze tyle rzeczy do połączenia. Na przykład guma, pomyśl, jakim wdzięcznym tworzywem jest guma. Nieraz zadziwisz świat swoją intuicją i wyobraźnią…

— Na przykład, co? — zaskrzeczał Aquarius przez nos.

Miał ochotę awanturować się.

— No… — Rita zastanowiła się — co powiesz na gumowe kapelusze przeciwdeszczowe?.

— Co w tym nowatorskiego? Bzdety! Utraciłem wiarę w swój geniusz! — wrzasnął Aquarius wytrzeszczając oczy.

— Porozmawiaj z nim — znów poprosiła Małgosia.

— A co będę z tego miała?

— Nie mam nowych pomysłów! Jestem skończony!

— Moją przyjaźń — odparła Małgosia.

— Przyjaźń jest gówno warta. Już ci mówiłam — Rita skrzywiła się.

— Wielki Aquarius umiera! Płacz, ty wredny świecie!

Stylista zaczął się miotać w łóżku pokrzykując: „Mam to w dupie!”.

Rita zdzieliła go w twarz. Małgosia powiedziała im: „no to na razie” i wyszła. Edek i Zygfryd wciąż rozmawiali, tym razem na tylnym siedzeniu limuzyny. Tematem dyskusji była estetyka i etyka w ujęciu praktycznym. Na przykład Zygfryd, bardzo czuły na punkcie wyglądu, postawił kwestię, czy legendarny penis Milaca nie jest aby kantem, bo coś mu się nie wydaje, żeby facet miał tak wielkiego? Edek, który w każdym związku cenił pierwiastek duchowy odparł, że jeśli chodzi o niego, to facet może mieć całkiem przeciętnego grzdyla, byle tylko mył nogi i poświęcał wystarczająco dużo czasu grze wstępnej. Garbaty lokaj stał na ostatnim stopniu schodów, kołysał się na kaczych stópkach, pogwizdywał jakąś powtarzającą się melodyjkę i uśmiechał się do własnych myśli. Myśli te nie miały nic wspólnego z osobą Aquariusa, którym pogardzał, ani z przystojnym Edkiem i pięknym Zygfrydem, których najchętniej raz dziennie, po śniadaniu, gwałciłby, a później rozwalał z karabinu maszynowego. Tym bardziej nie dotyczyły pogody, która była idealna, ani aktualnej sytuacji politycznej kraju i świata, którą miał w małej wypukłej dupie. To były myśli o niczym. Dopiero, kiedy ujrzał Małgosię zbiegającą niczym Kopciuszek po stopniach pałacu, pomyślał z tęsknotą i żalem o swojej kolekcji rysunkowych filmów pornograficznych.

c.d.n.