czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 5.


5.

Inżynier Robert Zdobniak mieszkał w niewielkim lecz wygodnym i funkcjonalnym domku. Domek miał brązowe ściany, zielone okna, żółte drzwi i czerwony dach z długim, czarnym kominem i wyglądał trochę tak, jakby zbudowano go z klocków. W obszernym pokoju na dole stało obrotowe okrągłe łóżko wodne. Było tak wielkie, że przemierzenie go od krawędzi do krawędzi przy zmiennych pozycjach zajmowało dwie godziny. W takich chwilach przypominało gigantycznego kraba odwróconego brzuchem do góry i poruszającego chaotycznie dziesięcioma odnóżami, z których tylko dwa były męskie i zawsze należały do pana domu. Były w klockowym domku jeszcze inne sprzęty, do których gospodarz nie przywiązywał szczególnej wagi; jakiś stół, krzesła, fotele, kanapa, telewizor i tak dalej. Trochę zakurzonych przedmiotów kultury afrykańskiej w rodzaju tarcz, włóczni, tykw, masek rytualnych i tycich hebanowych figurek z wielkimi penisami. Poza tym biblioteczka. Tak, inżynier posiadał skromny, ze smakiem dobrany księgozbiór: powieści A. Sapkowskiego, realistyczne romanse historyczne w rodzaju: „Zgwałcona przez karła”, „Zemsta zgwałconej przez karła”, „Zgwałcona przez karła dwadzieścia lat później” i tak dalej, osiemnaście tomów, ponadto rozmaite poradniki, jak się cieszyć życiem, na czele z „Eiaculatio praecox to jeszcze nie śmierć” amerykańskiego antropologa i psychiatry Chestera Lobkowitza, który ogłosił modną swojego czasu teorię mówiącą, że masturbacja gołą dłonią przedłuża życie, ponieważ zawsze kończy się naszym sukcesem: „Nic tak dobrze nie nastraja do życia jak wiara we własne siły i sukces, w myśl zasady: «weź swoje sprawy we własne ręce»”. W przeciwieństwie do używania lateksowych przyrządów zwanych przez Lobkowitza „psychoprotezami” i stosunków płciowych przynoszących rozczarowania. Inżynier Zdobniak miał także coś dla koneserów — kilka oprawionych w welur roczników szwedzkich i niemieckich pism pornograficznych z lat sześćdziesiątych, z krótkonogimi blondynkami w tapirach i łysawymi brunetami o obfitych bakach, no i wszystko, co napisano o Flashu Milacu, ale to było zrozumiałe samo przez się. Z tych innych niż łóżko przedmiotów, które pełniły istotną rolę w życiu tego energicznego mężczyzny, na wyróżnienie zasługiwała wielka szafa mieszcząca ubrania i komoda kryjąca w szufladach jego bieliznę oraz potężny zapas niemieckich prezerwatyw „Zeitgeist”, równie solidnych i niezawodnych, a przy tym komfortowych jak niemieckie samochody. Zdobniak cenił komfort. Na przykład zimowe kalesony. Od lat stanowiły dla niego problem natury praktycznej i estetycznej. Istne utrapienie! A tymczasem niedawno przekonał się, że mogą być jednocześnie ciepłe, wygodne i twarzowe. Dokonał tego odkrycia dzięki reklamie firmy odzieżowej „Ptasznik z Tyrolu”. W jego naturze leżało eksperymentowanie. Nie chciał, by życie odsłoniło przed nim wszystkie swoje uroki w jednej chwili. Założywszy trykot „Ptasznika z Tyrolu” skonstatował, że nie pocą mu się genitalia. Na wskroś pragmatyczny i nowoczesny, o zacięciu naukowym, czytający z cięższej prasy „Newsweeka” i „Przekrój” wiedział, że przegrzewanie jąder prowadzi do impotencji. A wracając do prezerwatyw; na plenerowe okazje woził w samochodzie karton włoskich sportowych kondomów „Gumki torów wyścigowych Monza”, mniej komfortowych niż solidna niemiecka produkcja, za to bardziej „zrywnych”, jak głosił dowcipnie na rozmaitych przyjęciach organizowanych w kręgach podsekretarzy stanu i dyrektorów departamentów.

— Czy zrobić ci drinka? — zapytał Małgosię, kiedy znaleźli się w gniazdku.

— Tak.

Łóżko, dzieło włoskich stylistów z mediolańskiej szkoły designu, miało jeszcze tę zaletę, że wewnątrz znajdował się barek i w każdej chwili użytkownik mógł ręką lub nogą, albo końcem nosa, czy co tam miał w danej chwili wolnego, nacisnąć guzik, który uruchamiał sprężynę, a ta z kolei wypychała tackę podzwaniającą butelkami i szklaneczkami.

— Czego się napijesz?

— A co podajesz w t a k i c h sytuacjach?

Omiotła łóżko wymownym spojrzeniem.

— To zależy. Najpierw coś lekkiego, rozweselającego.

Spojrzał na Małgosię szeroko otwartymi oczami.

— A dalej?

Jego oczy stały się jeszcze większe.

— Chciałabym wiedzieć, z czym będę tu miała do czynienia.

— Specialite de la maison.

Oczy mężczyzny lśniły namiętnością.

— Mimo wszystko.

— Chcesz wiedzieć, jak daleko posuwam się na drodze rozpusty?

Oczy Zdobniaka zaczęły słać intensywną i dziwnie mokrą poświatę. Do tego stopnia intensywną i mokrą, że dziewczyna musiała odwrócić głową.

— No, więc do samego końca. Dalej już nie można. Dalej to już tylko śmierć.

Zadzwonił telefon.

— Podnieść?

— Co mu powiesz?

Zdobniak przełączył na system głośnomówiący. Do cichego pokoju wtargnął wrzaskliwie dramatyczny skrzek Jasia:

— Widziałem was! Nie wypieraj się!

— Uspokój się. Odwiozłem ją na dworzec.

— Gdzie pojechała? Musiałeś widzieć, do jakiego pociągu wsiadła!

— Kazała mi spadać.

— Słuchaj, Zdobny. Mam do ciebie pretensje.

— O co?

Zdobniak puścił do Małgosi oko.

— Dobrze wiesz o co!

— Ona poczuła się urażona, stary.

— No właśnie! Poczuła się urażona, a ty to wykorzystałeś!

— To dumna dziewczyna.

— Masz rację! Ona jest bardzo dumna!

— Niedostępna. Niezłomna.

— Chcesz powiedzieć, że…

— Chcę powiedzieć, że powinieneś wybić ją sobie z głowy.

— Ale ona mnie kocha! Ja też ją kocham!

— Kocham. Jak to łatwo powiedzieć! — Zdobniak zdenerwował się. — Wszyscy wszystkich kochają, a jak przychodzi co do czego, to człowiek zostaje z palcem w dupie!

— Myślisz, że można, ot tak sobie, odejść?! I to z kościoła? Ona jest katoliczką! Tradycyjną katoliczką! Wierzy w Boga i małżeństwo!

— Widocznie można.

— Nie wierzę! Wprost nie chce mi się wierzyć!

— Weź coś na uspokojenie i zacznij jej szukać.

— Szukać?

— Wiem, dokąd pojechała.

— Mówiłeś, że…

— Spytałem.

— Kogo?

— Faceta w granatowym mundurze z blaszanymi guzikami i szamerunkiem, w czapce z daszkiem.

— Aha… Przepraszam, Zdobny, kim jest ten facet?

— Zawiadowcą.

— Chyba jesteśmy kumplami?

— Jasne. Zielona Góra.

— Jadę!

— Jak pociśniesz, zdążysz przed przyjazdem pociągu.

— Jesteś koleś. Narazka!

Zdobniak zapatrzył się na telefon.

— On uważa, że jestem koleś. Niech to.

Wzruszył ramieniem. Małgosia westchnęła:

— A więc skończone.

— To się nigdy nie kończy — odparł ponurym głosem. — Nieustanna gonitwa mężczyzn i kobiet. — Jestem zmęczona.

— Chcesz zostać sama?

— To głupie, że kazałeś mu jechać do Zielonej Góry.

— Bo ty tak chciałaś. Prawda?

Pochylił się nad Małgosią. Ależ on miał piękne oczy!

— Prawda?

— Tak — przyznała.

Uciekła wzrokiem.

— Jest jeszcze coś, co chciałbym ci powiedzieć.

— Och, nie — pokręciła głową. — Dajmy temu spokój.

— Coś bardzo dziwnego.

— Wyobrażam sobie.

— Zostawiłem już dziesiątki dziewczyn z walizkami na chodnikach — Zdobniak się nie zrażał, rezygnacja nie leżała w jego charakterze. — Dziesiątki głupich, naiwnych lub przeciwnie, aroganckich bab, bo albo ja, albo one miały na to ochotę. To zupełnie niezły sposób rozejścia się. Wszystko zostaje we wstecznym lusterku, maleje, znika, staje się nieważne… Człowiek tyle się natyra — spojrzał na obrotowe łóżko — a potem wszystkiego się odechciewa, przychodzi nuda, zwątpienie, niewielki kryzys… mam ochotę rzucić to wszystko w diabły i zostać zwykłym, banalnym facetem, na przykład hydraulikiem.

Nie miał miny, jakby chciał żartować. To wprawiło Małgosię w lekki popłoch.

— Wzbudzasz we mnie instynkt opiekuńczy — usłyszała pełne powagi słowa.

Inżynier Zdobniak posiadał umiejętność głębszego namysłu, choć dość rzadko z niej korzystał; szybkie, intensywne życie nie zostawiało mu czasu na refleksję. W takich chwilach przechodził proces samooczyszczania się. Mimo, że nie jadł cukierków, czuł na języku słodycz. To było jak palenie ziół w kadzidle, wprawianie się w mantry lub sutry, dokładnie nie wiedział, w każdym razie miało coś wspólnego z religiami redukującymi cielesność. Małgosia poruszył ustami.

— Instynkt opiekuńczy — powtórzył łagodnie, namawiając ją, żeby uwierzyła.

— To niemożliwe — szepnęła.

— Możliwe, skoro istnieje. Jestem empirykiem. To prawdziwe uczucie — pokiwał głową z jeszcze większą powagą, emanował mądrością. — Czasem mi się przytrafia. Nie wyjaśnię ci tego uczucia, wiem tylko, że popycha mnie do niezwykłych czynów. Pierwszy z brzegu przykład: w zeszłym roku pomogłem pewnemu facetowi wydostać się z rynsztoka. Jak go zobaczyłem, przestało mi być do śmiechu. Może dlatego, że przypominał mi ojca? Mężczyźni w pewnym wieku zdradzają matki i zwracają się w stronę ojców. Podziwiają ich i szanują albo współczują im, gdyż nic w życiu nie osiągnęli, choć warci byli wiele. W każdym razie czują, że kochają swoich ojców takimi, jakimi są. Już nie toczą z nimi bojów o zasady, pryncypia i tym podobne bzdury, zapominają o kłótniach, wrzaskach, czasem pięściach. Myślą z lękiem, jak to będzie, jak ojcowie umrą i zostawią synów samych, z poczuciem win i przekonaniem, że było się pyszałkowatym durniem o ten jeden dzień za długo… Taaaa — potarł dłonią czoło — są chwile dziwnych myśli. Czasami czuję się jak mały chłopiec zatopiony w koronie drzewa w pogoni za ptakami; straciłem z oczu pień, zgubiłem drogę zejścia.

Wpijając się załzawionymi oczami w oczy Małgosi czekał na jej słowa. Musiała zapytać:

— Jaki to ma związek ze mną?

— Od kiedy cię ujrzałem, noszę w sercu niezrozumiały smutek. Zrobiłem się melancholijny. W „Madrygale”, pojąłem, że najbardziej na świecie pragnę się do ciebie zbliżyć.

— Dlatego namówiłeś go, żeby mnie zdradził?

— Nie namawiałem go — zaprzeczył. — Poszedł z własnej woli.

— To była twoja propozycja.

— Zgodził się. Nie szukaj dla niego usprawiedliwień, bo ich nie znajdziesz.

— Wiem.

— Zawiódłby cię, prędzej czy później. Co za różnica?

— Masz rację.

— Nie jest ciebie wart. Będę to powtarzał do samej śmierci.

Korzystając z zasobów tacki wystającej z wodnego łóżka zrobił sobie drinka.

— Jeśli chodzi o seks, to najlepiej dogaduje się z własną ręką, a w sprawach uczuć jest jeszcze dzieckiem. Założę się, że to miłośnik gier komputerowych? Mam rację?

— Tak. Rzeczywiście.

— Obawiam się, że nigdy z tego nie wyrośnie. Współcześni faceci boją się brać odpowiedzialność za świat, uciekają w fikcję. U mnie nie zobaczysz komputera, wszystko targam na tych plecach — pokazał kciukiem.

— Cokolwiek to jest, postąpiłeś wrednie każąc mu jechać do Zielonej Góry.

— Próbuję uczynić z niego mężczyznę. Za długo pozostawał pod wpływem matki. Zresztą trudno się dziwić, kiedy się ma za ojca księgowego. Wszyscy wiemy, co księgowość robi z człowiekiem. Synowie potrzebują twardych, stanowczych ojców. Surowych, ale sprawiedliwych. Z autorytetem. Mój taki był. Krótko mnie trzymał, mówił: „Bierz sprawy w swoje ręce, synu”.

— Pozostanę u ciebie, póki nie znajdę jakiegoś zajęcia. Potem się wyniosę. Nie licz…

— Na nic nie liczę — przerwał szorstko. Wzruszył ramionami. — Facet w mojej sytuacji, z moimi upodobaniami? Mieszkaj sobie, mnie to nie przeszkadza. Nie chciałbym jednak, żebyś zrobiła jakieś głupstwo i źle trafiła. To parszywe miasto, nie zasługujesz na podły los. Wiesz, czym chcesz się zająć?

— Jeszcze nie. Problem w tym, że nie mam kwalifikacji.

— Skończyłaś jakieś studia?

— Nie — opuściła głowę. — Ale dużo czytałam.

— Może będę miał coś dla ciebie.

— Co takiego?

— Porozmawiamy wieczorem. Teraz muszę wyjść. Będziesz mieszkać na górze, pokój po lewej stronie schodów. I pamiętaj, mięciutka owieczko, że wilk może zapukać do drzwi, więc jeśli nie chcesz, żeby cię zjadł, lepiej się zamknij.

Oczywiście, że się zamknie. Zostawszy sama wniosła walizkę na górę. Pokój po lewej stronie schodów miał różowe drzwi ozdobione kalkomanią przedstawiającą bukiet polnych kwiatów. Cały dom wylepiony był tapetami w kwiatowy rzucik. Sentymentalny wystrój mógł dziwić. Na parapetach, żardinierach i stolikach stały doniczki i flakony z przywiędłymi kwiatami. Pachniało zwietrzałym dezodorantem do odświeżania pomieszczeń i stęchlizną przemijania. Jak w domu pogrzebowym. Szuflada białej komódki, w której chciała ułożyć bieliznę, wypełniona była prezerwatywami ułożonymi w równych rządkach: czarne, różowe, żółte, śliwkowe, pomarańczowe. Pozostałe szuflady podobnie. Zafascynowana obfitością kondomów bezwiednie zaczęła liczyć kolorowe opakowania. Zrezygnowana usiadła na pojedyńczym białym łóżku, do kompletu z komódką i białą szafą na ubrania. „Do diabła — myślała z niechęcią i zażenowaniem — przecież nie jest męską nimfą. A może jest? On chyba na nic innego nie ma czasu”. Zatrzasnęła szuflady. Odeszła pod okno przysłonięte kretonową zasłonką w kwiaty. Zastanowiła się, czy Jaś rzeczywiście ruszy na poszukiwanie swojej niedoszłej żony, a jeśli tak, to z jakich pobudek? To ogromnie ważne, jakie motywy będą nim kierować. One są najważniejsze. Nie, Małgosia nie ma powodów do optymizmu. Jest przecież Walter Skoczek. Wyłożyła ubrania z walizki na łóżko, a do walizki wrzuciła prezerwatywy. Zeszła z nimi na dół. Zabrała się do otwierania szuflad komody stojącej na wyciągnięcie ręki od wodnego łóżka. Naturalnie cała pękała od kondomów. Zadzwonił telefon. „To nie do mnie” — pomyślała. Od razu postanowiła, że nic, co będzie się działo w tym domu, nie będzie jej dotyczyć. Ona jest tylko mimowolnym świadkiem, osobą postronną, przechodniem. Nawet nie obserwatorem. Jeśli będą się tu dziać jakieś rzeczy, choćby najokropniejsze, wyuzdane, na pewno będą się dziać, ona odwróci głowę, zamknie oczy, zatka uszy… Telefon ciągle dzwonił. Nie zamierzał przestać. Na pewno Zdobniak z głupimi informacjami… i nagle przeczucie podpowiedziało jej co innego. Zadrżała. Zapragnęła usłyszeć głos Jasia, a w nim rozpacz. Rozpacz narzeczonego jest zapłatą za jej smutek i udrękę. I za rozterkę. Za świadomość bezradności. W milczeniu podniosła słuchawkę.

— No, nareszcie! Co ty, kurwa, robisz, Zdobny! Walisz konia? Nigdzie nie ma faceta w mundurze z blaszanymi guzikami! Patrzyli na mnie jak na wariata!

Rzuciła słuchawkę. Agresywny, zły, wcale nie zrozpaczony głos dźwięczał zgrzytliwie w uszach. Zamknęła drzwi wejściowe na zasuwę, opróżniła walizkę wysypując prezerwatywy na wodne łóżko i uciekła na górę.

— On tu przyjedzie — powiedziała do siebie.

Domyśli się i przybędzie w charakterze anioła zemsty. Usiadła i zaczęła nasłuchiwać. Upłynęło zaledwie kilka minut dręczącego wyczekiwania, kiedy przez uchylone okno wdarły się upiorne dźwięki towarzyszące pojawieniu się zdradzonego kochanka. Hałas narastał jak grzmot dalekiej burzy, jak jazgot głodnych psów, jak efekty specjalne we współczesnej ekranizacji „Makbeta”. Zza zakrętu wypadł żółty golf ozdobiony kolorowymi balonami symbolizującymi ubaw na sto dwa, białymi wstążkami symbolizującymi niewinność i nadzieję, przystrojony z przodu lalką w białej szydełkowej sukience, symbolizującą dziewictwo Małgosi albo też dzieci, które miały się narodzić. Izabela, montując to wszystko wczorajszego wieczora dokładnie nie wiedziała. W każdym razie ów ostro jeżdżący symbol zatrzymał się z piskiem opon przed furtką. Szalejące puszki po piwie walnęły w tylny zderzał. Jaś, ciągle w ślubnym ubraniu, choć bez rękawiczek i cylindra podbiegł do furtki. Zaczął ją szarpać krzycząc:

— Czy wierząca osoba puszcza się z drużbą?!

Widocznie sam odpowiedział sobie na pytanie, bo zaczął się wspinać na płot. Zeskakując po drugiej stronie rozdarł spodnie. Rzucił się do drzwi.

— Zdobniak!

Zabrał się do szarpania klamki.

— Wiem, że tam jesteś!

Cofnął się, obrzucił okna spojrzeniem wypełnionym wrzącą nienawiścią.

— Za chwilę wejdę siłą!

Zrobił parę niezdecydowanych kroków, zakręcił się w miejscu. Naparł ramieniem na drzwi.

— Zdobniak! — znowu się cofnął. W głosie brzmiało błaganie. — Nie zmuszaj mnie, żebym ci demolował dom. Miej choć tyle odwagi, żeby wyjść. Porozmawiajmy jak mężczyźni. Wyjdź i stań do walki, zasrańcu! Jesteś śmierdzącym tchórzem, Zdobny! Małgosia! Zdobniak to drań! Nie musiałaś mu tak od razu wskakiwać do łóżka! Wystarczyło, że oddałaś mu się w naszej sypialni! W naszym małżeńskim łóżku! Zbrukałaś je! Czy nie ma dla ciebie nic świętego? Jak mogłaś to uczynić?! Jesteś katoliczką! Mówisz, że należysz do kościoła rzymsko-katolickiego! Chodzisz na msze! Byłem z tobą parę razy, bo ja szanuję cudze uczucia! Jestem agnostykiem, ale szanuje twoją wiarę! Powiedz, czy katoliczki tak postępują? Bo ja słyszałem, że nie! Katoliczki są posłuszne! Wy, katolicy, chwalicie się naokoło, jacy to z was porządni ludzie! Jakie dobre z was matki i żony! A ty co? Śmiechu warte! Dobra matka! Cha, cha, cha! — Jaś śmiał się chwilę. Porwał pęk kwiatów rosnących w donicy przy wejściu i cisnął nim w drzwi. Wrzasnął: — Oddałaś mu się w poświęconym łóżku, ty fałszywa katoliczko! Jak ci to przeszło przez gardło?! Może porozmawiamy o sumieniu katolika?

Rozłożył ręce i z najgłębszym niedowierzaniem kiwał głową.

— Dobra. Jak chcecie. Ja tu zaczekam.

Pokonał niezdarnie furtkę w drugą stronę i usiadł w otwartych drzwiach samochodu. Wrzucił płytę z muzyką poważną. Lubił niemiecką i włoską muzykę klasyczną, bo łatwo mu się przy niej machało palcem do taktu. Małgosia, spocona i wystraszona, słuchała kwintetu smyczkowego Boccheriniego i modliła się, żeby Zdobniak już wrócił. Tymczasem narzeczony rozłożył siedzenia i wyciągnął się na nich. W końcu może czekać na leżąco. To, że wygodnie leży, nie oznacza, że nie cierpi. Małgosia obserwowała z góry nogę wystukującą rytm. Wiedziała, że Jaś pragnął zostać dyrygentem, ale profesor Stefan Violino, ponury ekscentryk w tużurku, z „Viola Da Gamba”, renomowanej szkoły dla elity towarzyskiej, orzekł, nie stroniąc od szyderstwa, że Jasiowi brakuje refleksu, zdecydowania, apodyktyczności, umiejętności podejmowania szybkich decyzji, upodobania do ryzyka, ekscentryzmu estetycznego, lekkości ręki, solidności, pracowitości, odporności na monotonię, słuchu, no i wreszcie talentu. Poradził mu zająć się mniej wymagającą pracą. Jaś wylądował w firmie „Sprawne Rury i Czyste Kanały” W. W. Pydzińskiego, w charakterze specjalisty od promocji i zarządzania ściekami. Dostał służbowy samochód i objeżdżał prywatne posesje proponując właścicielom ekologiczne szamba, ale nie zagrzał tam długo miejsca, głównie z uwagi na zapachy towarzyszące jego pracy oraz na fakt, że Pydziński, kwadratowy neandertalczyk, był nieokrzesanym chamem chwalącym się naokoło, że zbił majątek na gównie. Co było prawdą. Ale co tym bardziej Jasia irytowało. Ostatecznie Skoczek senior, wykorzystując swoje rozliczne kontakty w biznesie, załatwił synowi pracę w towarzystwie ubezpieczeniowym „Pewniak”. Zdobniak przyjechał o zmroku w towarzystwie kobiety palącej cygaro. Kobieta walnęła dłonią w dach żółtego polo wykrzykując: „Ale bomboniera!”. Jaś przebudził się gwałtownie, wierzgnął nogami.

— Aaaa! Co się stało?!

— Słyszałam, pobożny czesiu — rzekła kobieta z cygarem rozwlekłym głosem — że jakaś niunia zwiała ci sprzed ołtarza.

Zdobniak był wściekły.

— Co tu robisz? Miałeś jechać do Zielonej Góry.

— Myślałem, że ty i ona… — Jaś urwał.

Spojrzał na dom. Kobieta przepaliła cygarem balonik.

— Idź się zbadać na głowę, mały — rzekła. — I jaja też niech ci prześwietlą. O ile je masz.

— A ty idź do diabła, Kluska! — warknął Jaś.

Zatrzasnął drzwi samochodu i odjechał z pogardliwą miną. Kobieta zwana Kluską zaśmiała się gromko wyginając ciało do tyłu.

— Co to za fenomenalny dupek! — zdumiał się Zdobniak. — W  życiu takiego nie spotkałem. — Spojrzał na dom, zamyślił się, rzekł: — Gra w rzutki z bezrękim ślepcem to nie dla mnie, Kluska. Cenię uczciwe współzawodnictwo.

Przygarnęła go ramieniem, pocałowała w czubek głowy, powiedziała:

— Mam ochotę nadziać cię na wykałaczkę i zjeść, kandyzowany daktylku.

— Chyba ci się pomyliło co do tego, kto tu kogo może nadziać.

— Nie obrażaj się. Wiem, że ty dowodzisz. Ja się chętnie dostosuję.

— Mam wrażenie, że coś knujesz.

— Ja? Jestem una paloma blanka, chłopczyku.

Oboje weszli do domu. Małgosia czekała na nich przy drzwiach. Słyszała rozmowę i była przerażona.

— To Rita Kluska — oznajmił Zdobniak, nagle wzruszony widokiem buzi Małgosi — a to…to jest właśnie … zagubiona w lesie Małgosia.

Uścisk Rity zgruchotał dłoń Małgosi. Zdobniak wzruszył ramionami. Nie lubił kobiet zdecydowanych, stanowczych, męskich, zarówno z wyglądu jak charakteru. A Rita Kluska wyglądała doprawdy tak, że nie znalazłby na jej ciele skrawka godnego pieszczoty. Z całej jej postaci biła niespotykana pewność siebie, arogancka chęć dominowania nad mężczyznami. Była wysoką, skandynawską blondyną o szerokiej twarzy i sprężystym, pełnym zaskakującego wdzięku, mocnym chodzie sportsmenki. Oglądała Małgosię z taksującą, bezceremonialną uwagą.

— O co chodzi? — zapytała Małgosia nie mogąc dłużej znieść wzroku Rity, w którym było coś obleśnego.

— Ten kawał baby jest od Aquariusa — poinformował Zdobniak.

Uśmiechał się, żeby dodać wystraszonej dziewczynie otuchy. Wyobrażał sobie, że jego uśmiech można nazwać pokrzepiającym.

— Tak?

— Ona nie wie, kto to jest Aquarius! — oczy Rity promieniały. — Rzeczywiście, jest absolutnie wyjątkowa — dmuchnęła w twarz Zdobniaka dymem z cygara. — Co za to chcesz, ślepy kogucie?

— Dlaczego ślepy kogucie?

— A wolisz kuro?

— Dlaczego kuro?

— Bo trafiło ci się, farciarzu.

— Trzymaj łapy z daleka.

— Aquarius spuchnie z wrażenia.

— O kim mówicie?

Zdobniak znowu pomyślał, że Małgosia jest cudownie niezorientowana. Rita klasnęła w dłonie.

— Okej. Od początku. Facet jest najmodniejszym stylistą i kreatorem w ojczyźnie i już siedzi na walizkach, żeby przenieść się do Londynu. A ja jestem kimś w rodzaju jego sekretarza. Naganiam mu także dziewczyny. Zdobny powiedział, że nie masz zajęcia, zwiałaś Skoczkowi sprzed ołtarza, masz kłopoty i tak dalej. Mówił, że jesteś piękna. Niepowtarzalna. Jedyna w swoim rodzaju. Nie przesadził, choć ma do tego skłonności. Rzeczywiście, jesteś niezwykła, taka… bujna, stworzona do pieszczot, i zarazem niewinna.

Małgosia zarumieniła się. Może rzeczywiście była niewinna?

— Mogę cię na początek wstawić do kolekcji „Wiosła i kamizelki ratunkowe Aquariusa”. Być może Aquarius zdecyduje inaczej. Pewne jest natomiast, że spodobasz mu się.

Zawiesiła ciężkie, głodne spojrzenie na twarzy dziewczyny.

— Ty się nadajesz — dodała z przekonaniem.

— Do czego?

— Do prezentowania kreacji Aquariusa, o rany!

— Nie znam go.

Zbolałe spojrzenia Rity i Zdobniaka wyrażały cierpliwą zgodę na udzielanie wyjaśnień. Zdobniak nawet się uśmiechnął. I znowu jak przyjaciel.

— Aquarius jest uznawany za geniusza. Osobiście uważam, że to cwany tandeciarz, choć czasem ma niezrozumiałe przebłyski. W każdym razie paru wpływowych kochasiów robi mu publicity. Potrzebuje nieustannie nowego towaru, a ty masz taki ładunek seksu, że mogłabyś zatopić lotniskowiec — Rita ujęła Małgosię za ramiona i delikatnie, acz stanowczo odwróciła. — Piękna pupcia, O, Jezu, jaka piękna! Doskonałość. Perfekcyjny modelunek — przejechała dłonią po krągłościach dziewczyny. — Może odrobinę za miękka, ale te głupki to lubią.

Ostatnie słowa wypowiedziała z lekką pogardą i bez kokieterii. Jeśli kogoś tu podrywała, to na pewno nie Zdobniaka, choć mogłaby go zmusić do seksu równie łatwo, jak owinąć sobie ciesielski gwóźdź dokoła palca.

— Kilka seansów w maszynce Zygfryda pozwoli ci zrzucić zbędne kilogramy… słuchaj, Zdobny, ona ma twarz dziewicy. Czy jesteś dziewicą, skarbie?

— To moja sprawa.

— Dziewictwo kobiety nigdy nie było jej sprawą. To zawsze sprawa facetów. Zabawne, co? Nic, co dotyczy kobiet, nie jest ich sprawą. Ale zostawmy to, przynajmniej wyglądasz na dziewicę. To spory kapitał. Twojej delikatnej skóry nie zbrukały męskie łapy i jęzory. W naszej branży wszystkie mają wygląd przechodzonych dziwek i zazwyczaj takimi są.

Uśmiechnęła się niespodziewanie ciepło i pocałowała Małgosię w policzek, jak siostra lub najzwyklejsza przyjaciółka.

— Zdobniak mówił także, że wyglądasz jak dystyngowana arystokratka. Trochę przesadził, jak to on, ale z drugiej strony na pewno nie sprawiasz wrażenie zblazowanej kurewki, która, zanim została utrzymanką bogatych facetów, marzyła o filmie, a kiedy zestarzeje się, odkryje w sobie talent do projektowania ubiorów i wnętrz. Naturalnie niekoniecznie w tej kolejności, ale to domino ma tylko trzy klocki: film, bogaci faceci i ciuchy. Powiedziałabym, że bardziej wyglądasz na świeżą, niezepsutą dziewczynę ze wsi niż na arystokratkę i dlatego bardzo się nadajesz do prezentowania ubiorów sportowych. Aquarius będzie zachwycony.

Sama miała na sobie żółtą bluzkę, czerwone bojówki i buty z pomarańczowego plastiku, na płaskim obcasie. Między obfitymi piersiami dyndał geometryczny wisior. Zdobniak zmajstrował trzy drinki, oznajmił:

— Jutro zabiorę cię do „75”.

— Po co?

— To klub kulturystyczny — Rita uśmiechnęła się zachęcająco.

— Ty też tam chodzisz?

— Posłuchaj, kochanie. Nowoczesna kobieta nie może nie chodzić do „75”. Nowoczesna kobieta nie sterczy przy garach i bachorach, ona rzeźbi ciało, gra na giełdzie, pilotuje samoloty. Jeśli postanowiłaś zrobić karierę, musisz w nią coś włożyć. Możesz wierzyć lub nie, ale zanim poznałam Aquariusa, byłam zdana na łaskę pewnego odrażającego macho. To był typ, mówię ci! Miał włosy na plecach, między palcami i nie umiał pisać, a śmierdział jak skunks. I wiesz co? Był maklerem giełdowym.

— A on? — Małgosia spojrzała na Zdobniaka, żeby ostatecznie wszystko wyjaśnić.

— Och! On jest przyjacielem kobiet. Czyż nie?

Znowu dmuchnęła mu dymem w twarz. Zdobniak uśmiechnął się skromnie. Zniknął w chmurze. Kiedy z niej wyszedł, był nadal uśmiechnięty i rozluźniony.

— Czyż nie, ozdobo kobiecego świata? — powtórzyła Rita.

— Naturalnie — zgodził się.

Rita roześmiała się odchylając głowę. Położyła dłoń na szczupłym ramieniu gospodarza domu.

— On jest cudowny. Uwielbiam ten rodzaj niewymuszonego komizmu, jaki sobą reprezentuje.

Zdobniak zerknął z dołu na Ritę.

— Że jak? — spytał.

— Jego dowcipy są tak metaforyczne. Zupełnie surrealistyczne. Na przykład to, że jest przyjacielem kobiet? Albo te gumy — wskazała cygarem prezerwatywy na wodnym łóżku. — Będzie wojna, Zdobny, że robisz zapasy?

— To moja wina… — zaczęła Małgosia.

— Wystarczy, moje panie — przerwał im. — Dość pochwał.

Uśmiechnął się do Małgosi:

— Nałóż coś na siebie, skarbie.

— Dlaczego?

— Zabiera nas do „Kociego ogona” na kolację — wyjaśniła Rita. — Czy zauważyłaś, że ten mały fiutek w ogóle nie zna się na kobietach? — spytała bełkotliwie, z cygarem w krwistoczerwonych ustach. Była trochę wulgarna. Zdobniak uniósł gęste brwi.

— Mówiąc ściślej, on ma taki niefrasobliwy stosunek do kobiet. Nie ma w nas nic, na czym by mu zależało. Przez to jest taki zabawny. Najgorzej trafić na faceta, który uważa, że się na nas zna… ta, pożal się Boże, wiedza, polega na znajomości stref. W każdym babskim piśmidle znajdziesz plan rozmieszczenia guzików rozkoszy, dziś nawet harcerz trafi bez pudła do punktu G.

— Czy jest twoim kochankiem? — spytała Małgosia dostatecznie podenerwowana, zła i zmęczona.

— Moim kochankiem? — Rita wybuchnęła śmiechem. — Skąd ci to przyszło do głowy?

Zdobniak mógłby się poczuć urażony, gdyby miał na to ochotę lub gdyby podkochiwał się w Ricie, ale przecież ta kobieta nie nadawała się do kochania; nie miała współczującej, tkliwej duszy, wewnętrznego ciepła. Stwierdzenie, że nie jest się jej kochankiem nasuwało przypuszczenie, że mężczyzna ma jakieś istotne fizyczne defekty. Wiadomo jakie. A mężczyzna z defektami zasługuje w dzisiejszych czasach na pogardę, zdany, jak twierdzi Chester Lobkowitz, w odróżnieniu od mężczyzny w pełni wartościowego, na „osiąganie rozkoszy przy pomocy gumowej psychoprotezy reklamowanej jako ciasna cipka gimnazjalistki”. Zdobniak wykazał zadziwiającą intuicję.

— Ja mam zawsze erekcję — oznajmił od niechcenia — Wszędzie i o każdej porze.

Powiedział to głosem znużonym i obojętnym, jakby przed chwilą wyniósł z płonącego budynku gromadkę dzieci i nic sobie nie robił ani z własnego bohaterstwa, ani z szalejącej wokół śmierci. Obojętność jest obliczem prawdziwego mężczyzny; skromnego, a zarazem niezwykle odważnego i zawsze gotowego wkroczyć do akcji.

— On zawsze dopnie swego — Rita zakręciła cygarem. — Ależ to zabrzmiało: „dopnie swego”, nie uważasz? O czymkolwiek się rozmawia z facetem, zawsze zejdzie na tematy seksu. Czy to nie głupie? I męczące?

— Nie mam ochoty na kolację. Jeśli pozwolisz, Robert, wrócę do siebie.

— Oczywiście. Przykro mi, że nie chcesz jechać z nami. Ekscentryzm Rity, cokolwiek wymuszony, przestaje razić przy bliższym poznaniu. Nawet staje się zabawny, jak już nie ma innych tematów do rozmowy.

— No wiesz? — duża kobieta skrzywiła się.

— Ona tylko wygląda na tupeciarę, a w rzeczywistości jest wypchana kompleksami.

Rita zamrugała oczami. Trzepnęła Zdobniaka żartobliwie w ramię.

— Mógłbyś sobie oszczędzić głupich uwag na mój temat, panie ładny — skarciła go.

Zawisła wzrokiem na twarzy Małgosi.

— Zostaję. Chcę się wykąpać i pójść spać. Jedźcie sami.

— Commedia divina — rzekł Zdobniak ruszając do wyjścia.

— Ale z niego narwany facet! — Rita gniewnie sapnęła. — Nigdy nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy mówi poważnie. Nie rezygnujesz tak łatwo z towarzystwa pięknej kobiety. Czyś ty aby nie chory?

Zatrzymał się z ręką na klamce.

— Mamy z Małgosią umowę.

— Jaką umowę? Chciałabym wiedzieć, co się tu kroi.

— Nie twoja broszka.

— Co za burak!

— Po prostu szanuję cudze uczucia.

— Od kiedy?

Rita dotknęła policzka Małgosi.

— Jeszcze jedno, kotku. Musisz koniecznie złapać trochę opalenizny, przy prezentacji ubiorów Aquariusa nie możesz być taka blada. Dawid Grynszpan prowadzi „Rydwan Heliosa”, świetny klub z opalającymi łóżkami. On stosuje naukowe metody, więc nie musisz się obawiać uczulenia i czerniaka. Umówię cię z nim w przyszłym tygodniu.

— Na pewno nie chcesz jechać? — zapytał Zdobniak od progu.

Miał coś kociego w spojrzeniu i Małgosia, po raz kolejny tego dnia, poczuła się bardzo niepewnie.

— Nie przepadam za nocnym życiem.

— Powinnaś się udzielać towarzysko — zauważyła Rita. — Jeśli myślisz poważnie o karierze — uzupełniła.

— Nie wszystko i nie za każdą cenę.

— Nie mów ciągle: „nie” do cholery! — Kluska zdenerwowała się. — W twoim życiu przyszła chwila, kiedy musisz powiedzieć: „tak”! Zamierzasz przegapić wszystkie swoje szanse?

— Nie, oczywiście…

— Nie powiesz mi chyba, że ten przerośnięty onanista miał być twoją szansą?

— Kto?

— Skoczek.

— Niestety, ona tak myśli — zauważył Zdobniak sarkastycznie.

— Wybiję jej to z tej ślicznej główki.

Rita uniosła palcem brodę Małgosi:

— Do jutra, brzoskwinko.

— Nie za każdą cenę — powtórzyła Małgosia z uporem.

Nie cofnęła głowy ani nie zdjęła oczu z twarzy Rity.

— Och! — wielka kobieta machnęła ręką lekceważąco. — Każda tak mówi. Na początku. Potem życie wprowadza korekty.

— Oni są niebezpieczni — powiedziała Małgosia do siebie, kiedy za Ritą i Zdobniakiem zamknęły się drzwi. — Powinnam jak najszybciej wyciągnąć z tego wnioski.

Była jednak porządnie zmęczona, więc odłożyła to na później. Zanim zasnęła, myślała o Jasiu jadącym bez sensu na zachód. Widziała jego twarz za szybą samochodu, dużą, szeroką, szczerą, właściwie poczciwą, jeśli się poznało kogoś takiego jak Zdobniak. Padał deszcz i twarz narzeczonego rozmywała się strugach wody mielonej wycieraczkami. Naszła ją obawa, że nie będzie to jedyna, pozbawiona sensu sytuacja, w jakiej się wkrótce znajdzie.

c.d.n.