czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 6.


6.

Jaś Skoczek zjawił się Zielonej Górze grubo po północy. Dowiedział się, że pociąg, którym Małgosia przyjechała, od dawna stoi na bocznicy. Poszwędał się po peronach, zapytał kolejarza przemykającego z wypchaną torbą, czy nie widział samotnej i pięknej kobiety z dużą walizką, sprawiającej wrażenie, jakby nie wiedziała, po co tu właściwie przyjechała. Zadał to pytanie kilku innym kolejarzom z wypchanymi teczkami. Przy okazji dokonał spostrzeżenia, że ze wszystkich teczek wystają termosy. Zajrzał do restauracji dworcowej. Kilkoro podróżnych drzemało przy stolikach. Pięciu bilardzistów rozgrywało partię pod nisko wiszącą lampą w blaszanej oprawie. Podszedł do zastygłego, krępego barmana o sięgających ramion, siwych włosach i twarzy koloru tytoniu. Pokazał mu polaroidowe zdjęcie sprzed kościoła.

— Widział pan tę dziewczynę?

— Tę w welonie?

— Tak.

— Co za jedna?

— Moja narzeczona.

— Poważnie?

— Tak jakby.

— Nie jesteś pewny?

— Po tym, co mi zrobiła niczego już nie jestem pewny.

Barman wykrzywił gorzko wargi, zaciągnął się, wypuścił dym płaskim, szerokim nosem.

— Nie widziałem. A bystrzak ze mnie.

— Szkoda.

Rozejrzał się po ścianach, z których wyrastały zwiędłe kinkiety rozświetlające dziką, dworcową noc chorobliwie bladymi płomykami. Spojrzał na sufit, z którego zwieszały się pająki zrobione z krztuszących się lamp neonowych. Białe tuby słały ku niemu konwulsyjne błyski elektronów umierających w argonie i helu. Ujrzał to wszystko i pokręcił głową znużony.

— Zwiała ci sprzed ołtarza? Powiedziała: „nie”, zamiast powiedzieć: „tak”?

— Skąd pan wie?

Tytoniowy gość podrapał się brązowym jak melasa paznokciem w nieogolony podbródek.

— To ich sposób. One mają taki zwyczaj, że kiedy trzeba mówić: „tak”, mówią: „nie” i na odwrót. To się nazywa, że kobiety są nieodgadnione i zmienne. Ja osobiście nic z tego nie kapuję, kolego.

— Ani ja — westchnął Jaś.

— Dzięki Bogu moje córki zawsze mówią to, co myślą.

— To wspaniale.

— Mam pięć pięknych córek. Wdały się we mnie, wykapany tata.

Jaś schował zdjęcie do kieszeni i jeszcze raz zapytał:

— Więc nie widział jej pan?

— Przykro mi, synu.

— Rozumiem. Jeśli zobaczy ją pan, niech pan powie, że szuka ją Jaś.

— Co to za jeden?

— To ja. Jan Skoczek. Ale wszyscy mówią na mnie Jaś.

Wbił wzrok w pomarszczoną twarz barmana. Usta mu zadrżały.

— Nie jestem już dzieckiem, a wszyscy mówią do mnie jak do dziecka. I traktują jak dziecko.

— Na twoim miejscu cieszyłbym się z tego.

— Jak to?

— Facet to pieszczoch. Kot na słomiance.

— Nikt się nie liczy z moim zdaniem.

— A po co ci jakieś zdanie, synu?

— Mężczyzna musi mieć zdanie. I musi go bronić.

— Po co?

— Jak to po co? Zdanie…

— Może golniesz sobie drinka, co? — przerwał mu barman. — To mój lokal, dałbyś zarobić.

— Czemu nie.

Barman rozlał kolejkę. Wielkimi paluchami wygrzebał z pudełka nowego papierosa i wsadził w usta. Przypalił zapałką, zapałkę rzucił na podłogę. Wsparł się łokciem o brudny kontuar.

— A co ty na to? — zagadnął. — Mamy tu agencję towarzyską z pięknymi dziewczętami. Może chcesz skorzystać? Pierwszorzędny towar. Najwyższa jakość usług, dziewuchy zrobią wszystko. Wiem, co mówię, bo to moje córki. Mam pięć córek, wspominałem ci o nich, i wszystkie zostały dziwkami. A najdziwniejsze — przysunął się do Jasia — że ich mężowie bardzo sobie to chwalą.

— Jak to możliwe? — zdumiał się Jaś.

— Ano tak.

— Jak?

— Sam nie wiem.

Wzruszył ramieniem.

— To co robią?

Pokazał brudnym kciukiem na bilardzistów.

— To chyba nie w porządku, żeby…

— Nie potępiaj ich, synu — przerwał barman Jasiowi, nie wypuszczając papierosa z ust. Położył dłoń na jego ramieniu mocno ściskając. — Nie potępiaj, albowiem niezbadane i niewytłumaczalne są ścieżki Pana. Powiem ci, że kręci nami, jak chce.

— Niezbadane. To prawda. Zdawało mi się, że rozumiem kobiety, panie…

— Mów mi ojciec Rufin.

— Ojcze Rufinie.

— Wstąp na ścieżki Pana, synu, a będziesz zbawiony. A przynajmniej będziesz miał pretensje do niego, a nie do siebie — barman rozlał następną kolejkę.

Jaś wlał w siebie alkohol. Skrzywił się z niesmakiem. Spojrzał na wiszący nad barem zegar z kukułką. Wskazywał pierwszą w nocy.

— Żyjemy złudzeniami.

— To najprawdziwsza prawda — zgodził się ojciec Rufin.

I nalał po raz trzeci. W ciszy nocy niósł się ostry stukot bil uderzających gniewnie o siebie i ponuro brzmiące przekleństwa rzucane przez zięciów ojca Rufina. Spadały na lastikową posadzkę, obok plwocin i niedopałków.

 

Małgosia nie obudziła się, kiedy koło trzeciej nad ranem gospodarz powrócił do domu. Starał się zachowywać cicho, udało mu się nie wpaść na żaden z mebli, nie potknąć o róg dywanu, nie ściągnąć lampy ani telefonu z nocnego stolika. Od samych drzwi trzymał prosty kierunek. Z głową wciągniętą w ramiona dotarł do wodnego łóżka, zwalił się na nie i od razu zasnął. W swoim dążeniu donikąd uruchomił bezwiednie barek. Uśmiechnął się przez sen, gdyż stukot butelek i szklaneczek wydał mu się podzwanianiem boi na torze wodnym wiodącym do mariny w Jastarnii, gdzie rok temu wypoczywał przez upojny tydzień. Przywiózł stamtąd kupę wspomnień i syfilis, którym poczęstowała go pewna siedemnastolatka. Zdobniak gotów był położyć penisa pod topór, że była czysta, niewinna, nie zdążyła jeszcze przesiąknąć całym brudem tego świata. No cóż. W każdym razie był to poczciwy syfilis. W studenckich czasach, gdzież jesteście, niegdysiejsze śniegi! przytrafiało mu się to i owo z wachlarza dolegliwości swojskich jak rzewna melodia kujawiaka. Niespodziewanie okazało się, że światu zagraża jakieś draństwo afrykańskiego pochodzenia. Wirus dziesiątkował czarnych, czym się nikt specjalnie nie ekscytował, w końcu, po co zadawali się z szympansami? ale nagle, bez ostrzeżenia, zaatakował białych mężczyzn. Biali nie mieli nic złego na myśli, wyjeżdżali do Kinszasy czy Nairobi z pokojowym nastawieniem, bez rasistowskich uprzedzeń, niejako w charakterze ambasadorów dobrej woli, żeby się zabawić z dziewuchą z buszu czy też z młodym pasterzem, wspomóc głodujących chrupkami i puszką coli. Zdobniak, dziecko wyrosłe na mitach Hellady, może to porównać jedynie z koniem trojańskim. Kobieta o imieniu Helena ściągnęła na głowy facetów z Troi greckie miecze, ale jaka to w końcu różnica? W obu wypadkach na samym początku chodziło o uciechy cielesne, a na końcu o śmierć. Przecież ludzkość zrobiła od antycznych czasów ogromny skok technologiczny i dzisiaj nie można, do jasnej cholery, umierać po stosunku! Zdobniak nie bierze odpowiedzialności za zhomogenizowany świat, który zawodzi w tak czułym punkcie. Więcej! Zdobniak uważa, że nie musi być tak szalenie lojalny wobec nielojalnego świata… Jastarnia, Jurata, klif w Rozewiu, Hel, fokarium, kaszubskie checze, kutry, szczęśliwe, beztroskie chwile. Syfilis jak rana odniesiona w walce życia z upiorami globalizmu, w zmaganiach radości, witalności, wolności, indywidualizmu, nonkonformizmu, szacunku dla odmienności światopoglądowych z finansowym korporacjonizmem. O, cudny, uleczalny syfilisie! Koszu smakowitych owoców kultury śródziemnomorskiej! Tradycjo tolerancji, korzeniu demokracji!… Zdobniak spał na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami i śnił. Miał piękny sen o księżycowej, cichej nocy na plaży i dalekim, cichym podzwanianiu boi kołyszących się leniwie na długiej, podobnej do plamy rozlanej oliwy, połyskliwej fali pachnącej solą, krwią patroszonych ryb i olejkami do opalania… Wkrótce przyszedł ból przy oddawaniu podejrzanie mętnego moczu i nieprzyjemne swędzenie genitalii. Dolegliwości, które mogły być spowodowane podrażnieniem przez poliester kąpielówek, ach, te zludzenia! to samookłamywanie się!, okazały się chorobą. Pomimo trafnej diagnozy dermatologa, Zdobniak nabrał do majtek mistycznej odrazy, niegodnej racjonalisty, wręcz wolterianisty, za jakiego się uważał. Pewnej księżycowej nocy pojechał na cmentarz, tam wyciął w kąpielówkach krzyż, następnie polał benzyną i spalił na starym, zapuszczonym grobie, wypowiadając zaklęcie: „A kysz, wiedźmo, przepadnij na wieki i nigdy nie wracaj”. Jak każdy egocentryk, przesądny i wrażliwy na punkcie swojego zdrowia, postanowił jak zarazy unikać bielizny ze sklepów sieci „Wakacyjne Zbytki”. Pozbycie się majtek nie miało racjonalnego uzasadnienia, jak również te szczeniackie zabiegi z moczeniem penisa w wodzie kolońskiej, spirytusie kosmetycznym, jodynie i nadmanganianie potasu. Po tych ostatnich zabiegach phallus wyglądał odpychająco, jak nie wiadomo, co, wprost nie chciało się go brać w palce, zwisał więc między udami niczym zepsuty kikut, szczątek, martwa tkanka. Przemawiał do niego po całych dniach. Jako praktyk pogłębiający osobiste obserwacje lekturą takich wybitnych dzieł współczesnej literatury jak choćby wspomniana wcześniej ”Zgwałcona przez karła”, nieźle orientował się w psychologicznych uwarunkowaniach życia seksualnego. Pomogły mu ostatecznie antybiotyki i maść, pozostało jednak przykre przekonanie, że nie jest na tyle silny, wspaniały, przezorny, tolerancyjny, nowoczesny, nonkonformistyczny, progresywny, antyglobalistyczny, inteligentny, szlachetny, a nade wszystko uczciwy wobec kobiet, świata i samego siebie, by uniknąć zarażenia czymś tak błahym jak syphilis, więc tym bardziej nie jest w stanie obronić się przed zarazą stulecia, a może nawet tysiąclecia. Poczuł się oszukany. Oferował światu swoje przymioty: niezaprzeczalne zalety pacyfizmu i kosmopolityzmu końca epoki, tymczasem świat okazał mu taki dowód braku zaufania i wyrozumiałości… Z wnętrza wymiętej marynarki wydobywał się dźwięk. Jakaś melodyjka. Musiał upłynąć dłuższy czas, zanim Zdobniak odnalazł właściwy punkt odniesienia dla niezwykłego dźwięku rozlegającego się na plaży w Juracie. Wyszarpał komórkę, która okazała się być tak ciężka, że śmiało mógł nazwać siebie Wyrwidębem.

— Jestem w Zielonej Górze!

— Kto mówi? Pan wie, która godzina?

— Przeszukałem cały dworzec. Nigdzie jej nie ma. Nawet jej nie widzieli. Co za gówno! Całą noc tłukę się samochodem! Poza tym niektórzy robili głupie uwagi!

Zdobniak wyciągał z lepkiego błota stukilowy wór wypełniony kamieniami. Te kamienie to były jego myśli.

— Jakie? — zapytał.

— Co jakie?

— Uwagi?

— Świńskie! Skurwysyny! Zawistnicy!

— Musisz się pogodzić z prawdą, że świat jest wredny.

— Nie mam czasu się godzić! Muszę ją znaleźć!

Zdobniak poczuł łzy w oczach. Coś go zabolało, najpierw w żołądku, za chwilę w sercu, z niejasnych powodów ogarnął go nagły żal. Jęknął:

— Niech to szlag, Jasiek.

— Co się dzieje, Zdobny? Czy ty ukrywasz coś przede mną?

— Ze wszystkim w życiu musisz się pogodzić. Prędzej czy później, ale zawsze musisz się pogodzić. A cały twój nonkonformizm…

— Jeżeli wiesz coś, czego ja nie wiem…

— Wiem, że jestem nędzną, słabą, samotną istotą, której nikt nie współczuje. Nawet Bóg mnie olał… dzwoniła do mnie.

— Kiedy?

— Przed chwilą.

— Skąd?

— Posłuchaj, Jasiek. Ta dziewczyna… — telefon jak śliska rybka wypadł mu z dłoni.

Odnalazł w ciemnościach zieloną diodę, która wydała mu się równie odległa, jak żeglarzowi odległe wydaje się światełko latarni morskiej i z nagłym wzruszeniem przysunął się do niej.

— Jedzie do Jastarni — wyszeptał łamiącym się głosem.

— Do Jastarni? Po co? — Jaś był przerażony.

— Nie mam pojęcia.

— To co ja mam teraz zrobić?!

— Jedź do niej.

— Nad morze? Jak ja ją znajdę? Jestem zmęczony! Nie spałem całą noc!

— Kimnij się, a potem pomyśl, jak ją odzyskać.

— Jak?

— Serce ci podpowie.

— Serce?

— Chyba masz serce?

— Och! Wiem, że powinienem to zrobić, ale sam powiedz, czy łatwo będzie znaleźć ją w tłumie turystów? Przecież tam jest tyle hoteli, pensjonatów…

— Zajmie ci to sporo czasu, wydasz kupę forsy, ale zakochany facet nie liczy się z kosztami.

— Wiem o tym, ale…

— Zachowaj się jak zakochany mężczyzna i jedź do niej. Ona czeka.

— Na co?

— Na to, żebyś ją odnalazł.

— Powiedziała ci?

— Dała do zrozumienia. Jest ci gotowa wybaczyć, pod warunkiem, że odbędziesz swoją kalwarię.

— Nie kapuję, Zdobniak.

— Musisz się nacierpieć, zanim osiągniesz upragniony cel. Cierpienie uszlachetnia i pozwala powrócić do krainy podstawowych wartości. Dzisiaj ludzie chcieliby mieć ciągły ubaw, a nikt nie myśli o odpowiedzialności.

— Ona ci to wszystko powiedziała?

— Myślisz, że sam wymyśliłem te podstawowe wartości?

— Powiedziała dokładniej, co ma na myśli? Lepiej, żebym był przygotowany, gdyby chciała ze mną pogadać na te tematy.

— Uczciwość, odpowiedzialność, altruizm, prawdomówność, skromność, wiara w autorytety…

Jaś zerknął na barmana. Ojciec Rufin miał wzrok zmącony licznymi drinkami, sapał przez złamany nos. Na kontuarze stały dwie butelki po czystej wódce i popielniczka wypełniona niedopałkami.

— Tak właśnie powiedziała — Zdobniak skarżył się płaczliwym głosem. — Ani słowa o seksie. Ona nigdy nie mówi o seksie. Nigdy. Wszyscy mówią, a ona ani me ani be.

— Ani słowa?

— Wyniosłe milczenie.

— To do niej podobne — Jasia opadło olśnienie. — Teraz rozumiem, dlaczego nie lubiła się kochać w samochodzie! Jest oziębła!

Oczy ojca Rufina podskoczyły.

— Od razu to sobie pomyślałem, synu. Jakeś mi tylko pokazał ślubne zdjęcie. Jaka zdrowa dziewucha ucieka wiedząc, że wyląduje z chłopem w łóżku?

— No właśnie — odparł Jaś.

— Może jest chora? — podsunął Rufin.

— Chora? — powtórzył Jaś w zamyśleniu.

Chciało mu się spać.

— Sam mówisz, że jest zimna.

Zdobniak po drugiej stronie usnął. Głosy Jasia i Rufina brzmiały jak odległe pomruki morza, kiedy to wydaje się, że srebrna gondola księżyca sunie miękko i bezgłośnie po falach.

— Tak bardzo chora to nie była — odparł Jaś.

— Ale nie była chętna?

— Nie. Chętna nie była. To znaczy, nie zawsze była chętna.

— Jeśli kobieta nie jest chętna i nie rwie się do łóżka, to znaczy, że nie wszystko ma w porządku.

— Co na przykład?

— Cipkę. A co innego?

— Słyszałeś, Zdobny? Rufin ma podobne zapatrywania… Zdobny?

Odpowiedziała mu cisza.

— Może twój koleś ma babkę w łóżku? — Rufin uniósł krzaczaste brwi. Poruszył nimi kilkakrotnie w górę i w dół. — Z pełnymi ustami nie można rozmawiać.

Jaś roześmiał się z przymusem.

— Chcesz, to zaczerpnę z bogatej skarbnicy moich życiowych doświadczeń.

I Rufin opowiedział kilka historii ze swojego barwnego życia oraz z nie mniej barwnego życia swoich pięciu pięknych córek, z których dwie skończyły szkołę dla fryzjerek, jedna była dyplomowaną krawcową, czwarta przez jakiś czas robiła karierę w dziale nabiałowym, póki jej nie złapali na kombinowaniu z terminami przydatności do spożycia, a piąta, najmłodsza, duma i światło radości rozjaśniające mroki życia ojca, dociągnęła do matury. Jaś słuchał z uwagą, należał do ludzi odczuwających potrzebę obcowania z autorytetami, dlatego był w przeszłości bardzo dobrym studentem, zdyscyplinowanym słuchaczem studium wojskowego, kumplem, a obecnie sumiennym pracownikiem w towarzystwie ubezpieczeniowym i posłusznym synem. Z całą pewnością byłby dobrym mężem i to, z całej gamy powodów do pretensji pod adresem Małgosi, najbardziej go bolało. Jak ona mogła nie dojrzeć w nim oczywistych zalet? Takiej choćby solidności, zrównoważenia? On potrafi dać kobiecie poczucie bezpieczeństwa i stabilności, jest solidnym mężczyzną. Po paru latach poddałby się dyktatowi Małgosi, tak jak to w końcu uczynił Walter Skoczek nie mogąc utemperować swojej żony. W rodzinie Skoczków życie mężczyzn upływało na usiłowaniach zapanowania nad kobietami, które nieodmiennie okazywały się nieugiętymi kutwami z drewnianym grzbietem i sercem z żelaza. Czy Małgosia podeptałaby godność Jasia? A może już to robiła? Ani się człowiek obejrzy. Podzielił się swoją obawą z barmanem.

— O synu — zgorzkniałym głosem rzekł Rufin nad ranem. — O, synu Rozczarowanie jest naszym udziałem.

— Dlaczego ona najpierw przyjechała tutaj, a teraz jedzie do Jastarni? Dlaczego nie pojechała tam od razu?

— Wodzi cię za nos. Dziwię się, że sam tego nie rozumiesz.

— Gdzie się podziali twoi zięciowie? — Jaś obrzucił wzrokiem stół bilardowy, plamy plwocin, puszki po piwie i niedopałki zaściełające posadzkę.

— Poszli liczyć utarg.

— Potrafią korzystać z życia, nie ma co. Każdy by tak chciał.

— A ty nie dałbyś moim córkom zarobić?

— Może innym razem. Teraz muszę się zbierać.

— Bóg wybrał dla ciebie ciernistą drogę, ale ty okaż pokorę.

— Mówisz jak jakiś ksiądz — przerwał Jaś zniecierpliwiony. — Nie wyglądasz mi na księdza, a gadasz jak oni. Taki jeden też tak gadał i z powodu tego gadania ona mi zwiała. Nic dobrego nie przychodzi z wywyższania się.

— Fakt — przyznał Rufin. — Powiedziane jest, nie wynoś się nad innych, bo będziesz strącony.

— Jak nie jesteś księżulem, to musisz być zakrystianem.

— Nie jestem zawodowcem. Raczej ambitnym amatorem. Założyłem swojego czasu Objazdowy Kościół Dymających Schizmatyków, ale córki wolały stałą pracę bliżej niemieckiej granicy. Może to i racja, bo dziś trudno o popłatne zajęcie.

— Pozdrów je ode mnie.

Jaś zsunął się z wysokiego barowego stołka. Nogi mu zdrętwiały. Wsadził rękę w spodnie i poprawił genitalia. Chrząknął i zapytał:

— Czy są szczęśliwe?

— Bardzo — Rufin pokiwał głową. — Lubią swoją pracę. Zarabiają kupę forsy i nie muszą odpalać działki obcym alfonsom, bo żyją ze swoimi mężami w miłości, zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Harmonia w małżeństwie jest bardzo ważna, synu. Pamiętaj o tym. Dobra praca, perspektywy i szczęście osobiste to wszystko, czego człowiek może chcieć od życia. Moje córki spokojnie patrzą w przyszłość. Jeśli spotkasz swoją narzeczoną, nie rób jej wyrzutów, nawet jeśli się puściła z tym czy owym. A mogła się puścić, bo piękna z niej sztuka… gdyby szukała dobrej pracy, przywieź ją.

Jaś wyszedł na zewnątrz. Słońce oślepiło go. Przetarł zmęczone, piekące oczy. Zapowiadał się piękny dzień. Przed nim długa droga. „Jak to Zdobny powiedział: Kalwaria?”. Na karoserii samochodu ktoś wydrapał napis: „Polska dla Polaków”. Jaś przeczytał komunikat bezgłośnie poruszając ustami. Przeciągnął po nim palcem, jakby nie dowierzając oczom. Potem przeczytał napis wolno i głośno. Zgadzało się, na jego samochodzie ktoś wydrapał: „Polska dla Polaków”. Odwrócił się rzucając wściekłe spojrzenia na nielicznych podróżnych spieszących na poranne pociągi.

— Przecież jestem Polakiem! — uderzył się kciukiem w pierś. — Dobrym Polakiem! Patriotą! Kocham swój kraj! Nie widzicie, skurwysyny, że mam polską rejestrację?! — wrzasnął.

Jakiś bury kundel przebiegający nieopodal odpowiedział mu szczeknięciem. Jaś splunął. Pies zawył. Wiatr uniósł kolorową płachtę gazety ze zdjęciem aktora, który grał niegdyś wielkie role dramatyczne, a teraz był serialowym kretynem, i rzucił kawałek dalej, w brudną wodę kałuży, tam, gdzie upadł okrzyk Jasia, odarty z wszelkiej nadziei na sensowną odpowiedź. A potem wędrowiec miłości ruszył w długą drogę na północ. Przemierzał szeroki i długi kraj, który kochał, mijając bezkresne rozlewiska kartoflanej naci, seledynowe i modre kapuściska ginące hen, gdzieś na horyzoncie, zwarte czworoboki wyniosłej kukurydzy, drzewa czereśniowe, jarzębinę, wreszcie nieskończone łany zbóż rozkołysane w rozpalonych podmuchach wiatru. Mijał krowy na wyskubanych pastwiskach, domki, zagrody i czerstwych, ogorzałych wieśniaków sposobiących się leniwo do wyruszenia na żółte oceany w nawach grzechoczących kosiarek i transatlantykach kombajnów. Mijał głupie kury wygrzebujące suchymi nogami z suchego piachu równie suche robaki, psy szczekające na cień, półnagie dzieci w brudnych majtkach grzebiące patykami we wszystkim i nie wiadomo, po co. Mijał jednego z drugim zgrzybiałego dziadka osypującego się na drewnianej ławce pod krzywym płotkiem i tęgie babki zbite w grupki nad kępką łopianu. Mijał sklepiki rzucające cień, a w tym cieniu leżące rowery i polegujących młodzieńców, wspartych na łokciu, ze źdźbłem trawy w zębach.

— Lenie. Myślicie, że żyjecie w jakiejś arkadii? — mruczał z przekąsem. — Jakbyście przyjechali do miasta, to byście zobaczyli, co to jest twarde życie z zegarkiem w ręku. Z poczuciem odpowiedzialności i cholerną świadomością, że w każdej chwili może was wydymać jakiś cwaniak. Albo i najlepszy kumpel wbije wam nóż w plecy! Co wy tam wiecie o życiu, wiejskie ćwoki!

c.d.n.