czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof Pallarz: „Jak po prostu przeżeglowałem Atlantyk” — odcinek 10.


10 kwietnia, niedziela, szósty dzień na oceanie

Rozpoczyna się rytuał nowego dnia. Poranna toaleta z uwzględnieniem przestrzennego rozkładu sił, pomoc przy sporządzaniu śniadania, to już są dwa dobrze spełnione uczynki na początku dnia. Na śniadanie podaję z Yorkiem na statku upieczony chleb, z szynką i serem, do tego dwa jaja na twardo (na głowę). Rozkosz dla podniebienia!

Czuję się bardzo dobrze, zmiana dozowania prochów była właściwa. Ciągle za mało piję napojów. Muszę się poprawić! Natychmiast wypijam pół butelki wody mineralnej.

Skipper urządza następne stanowisko dla złapania ryby. Wyrzuca kolejne 100 m żyłki. Tym samym szanse złowienia wielkiej ryby wzrosły o 100%.

W piekarniku huśta się, smacznie wyglądając oraz wydając kuszące zapachy, dzieło Yorka, babka w polewie czekoladowej. Uwaga co do huśtania się piekarnika — właściwie to nie piekarnik się huśta tylko my z całą łajbą, piekarnik pozostaje, dzięki kardanowemu zamocowaniu, ciągle w pozycji horyzontalnej.

W południe od rufy dogania nas i wyprzedza po prawej burcie frachtowiec z Kostaryki. Skipper nawiązuje z nim łączność radiową, otrzymujemy aktualną prognozę pogody — obecne warunki będą się utrzymywać przez następne trzy dni. Super! Przy takiej pogodzie będzie się chętnie żeglowało dłużej, niż tylko trzy dni. Słońce świeci, niebo jest błękitne, a ocean ciemnoniebieski, wiatr wieje z rozsądnego kierunku — SE, kurs 070°. Tylko tak dalej!

Skipper upiekł chleb — wygląda jak od prawdziwego piekarza i został natychmiast przeze mnie sfilmowany. Posiada okrągłą formę, jest dobrze wyrośniety, pokryty dostatecznie spieczoną skórką, której barwa jest w tonacji od jasnego do ciemnego brązu. Dopełnieniem są trzy chlebowe nacięcia. Jest bardzo pachnący, ale jeszcze bardzo gorący.

Poza tym, to myślę coraz częściej o mojej rodzince. Co porabia moja małżonka, co tam u moich synów, Marcina i Radka? Radek z pewnością pracuje intensywnie nad swoją następną kompozycją, Marcin po trudzie całotygodniowej pracy i szkoły zapewne troche bumeluje, po to też jest niedziela. Lidia, moja żona, odpoczywa z pewnością ode mnie ?! Myślami odwiedzam też Augsburg — ciekaw jestem, kto z przyjaciół był dzisiaj na mszy świętej, co było tematem kazania.

Korzystając z uprzejmości Markusa, będę we wtorek około godz. 16:00 satelitarnie rozmawiał z domem.

Jak przystało na niedzielę, zajadamy Yorkową babkę z czekoladową polewą. York dowiódł tym samym, że jest nie tylko „czterogwiazdowym” kucharzem, ale rownież doskonałym piekarzem-cukiernikiem. Do smakowitego ciasta została podana kawa Nesca, za którą nie przepadam, ale wypiłem. To nie jest koniec niedzielnego ucztowania. Jest jeszcze czas na lunch. Pewny swoich wysokich kucharskich kwalifikacji Stefan wystartował do sporządzenia niedzielnego obiadu. Trzeba obiektywnie przyznać, że poziomu nie zaniżył. Podał ryż oraz kiełbasę w kawałkach, do tego ananas, a całość polał smakowitym sosem. Uzupełnieniem była butelka czerwonego wina. Takie to jest życie oceanicznych żeglarzy!

Jako że nie posiadam tak doskonałych kucharskich kwalifikacji, próbowałem swoich sił na innym odpowiedzialnym odcinku podziału pracy. Był to odcinek zmywania statków po obiedzie. Oznajmiam, że osiagnąłem w tym zakresie również bardzo wysoki poziom, skipper udzielił mi oficjalnej pochwały i oświadczył: „wreszcie w kambuzie jest porządnie posprzątane”.

Żeglarskiej romantyki, ciągle nadal nie brakuje. Wiatr wieje ze stałą prędkością. Rausz płynięcia pod żaglami to wspaniałe uczucie. W czasie wachty nawiedzają mnie często „genialne” pomysły i skojarzenia, które natychmiast należałoby przenieść na papier. Ale kiedy minie wachta i wreszcie siadam do pisania, nie mogę ich sobie, mimo wytężonego wysiłku umysłu, przypomnieć. Koledzy z załogi widząc mnie w zapale pisania, roszczą pretensje do udziału w pisarskich tantiemach, jako bohaterowie opisywanej historii. Ciągle domagają się tłumaczenia tekstu na język niemiecki, drąży ich wielka ciekawość — co też tam jest o nich pisane?

Etmale, dobowe przebiegi, są wykonywane głównie w nocy, kiedy wiatr jest silniejszy a fale są jakby mniejsze. Przy sterze trzeba się mocno napracować. Dzisiaj w nocy żeglujemy po raz pierwszy półwiatrem.

Prędkość od 7,0 do 8,1 węzła, dziób jachtu gładko tnie ocean i otchłań ciemności, a my mamy nadzieję, że przy tym cięciu nie napotkamy czegoś bardzo twardego.

Moja nocna wachta, od 03:00 do 05:00, trwa jeszcze w ciemnościach, stąd wschodu słońca nie miałem jeszcze okazji podziwiać. Ale jestem pewien, że za parę dni, słońce zacznie się wynurzać również na mojej wachcie. Płyniemy, przecież, na wschód.

Cierpliwości… cierpliwości…!!

W polityce i w żeglarstwie — brak cierpliwości jest wielką wadą, a może nawet to choroba? Kiedy tak sobie steruję albo pełnię pasywną wachtę, przelatują przez moją głowę, w przyspieszonym tempie, myśli z obrazami z minionych lat, w zupełnie nieuporzadkowanej kolejności czasowej i niezależnie od hierarchii ważności, aż przywołana zostaje stop-klatka. Wtedy obraz ożywia się oraz wracają zaskakująco szczegółowe wspomnienia.

I tak tym razem obrazy zatrzymały się na Marcinie-żeglarzu, moim młodszym synu. Kiedy to po raz kolejny ujawniły się dobitnie jego żeglarskie umiejętności. Był rok 2000, Marcin był już 17-letnim, dojrzałym młodzieńcem. Na przełomie miesiąca sierpnia i września zaplanowaliśmy z Lucyną i Krzysztofem Tybel, przyjaciółmi z Monachium, wspólny rejs na Korsykę oraz Sardynię. Tyblowie ze znajomymi wypływali z Porto Ercole, leżącym na toskańskim półwyspie Argentario. Ponieważ urocze Porto Ercole było nam już znane z rejsu w 1995, jako wyjściowy port wybraliśmy, położoną o około 8 mil na północ od półwyspu Argentario, naturalną marinę Talamone. Przy zaokrętowaniu, nasz zupełnie nowy slup „Fabila”, typu Bavaria 34, z jego wyposażeniem wywarł na nas bardzo korzystne wrażenie. W południe 27 sierpnia wypłynęliśmy w bardzo dobrych humorach i przy bardzo spokojnym morzu z zamiarem dotarcia do Porto Veccio, na wschodnim wybrzeżu Korsyki. Krótko po wypłynięciu staramy się nawiązać radiowy kontakt z Tyblami, którzy powinni również już wystartować na jachcie pod gwieździstą nazwą „Aldebaran”. Przed zmierzchem ponawiamy starania uzyskania połączenia radiowego z „Aldebaranem”, niestety ponownie bezowocnie. Tymczasem „Fabila” trzyma kurs 230°, bezchmurne niebo umożliwia nam obserwowanie wspaniałego zachodu słońca za widocznymi już zarysami szczytów Korsyki. Barwy tego zachodu słońca to wszystkie odcienie słonecznikowej żółci i pomarańczu.

Ze schowaniem się słońca, wiatr ożywia się, falowanie morza wzrasta. Przed północą wiatr przybiera jeszcze bardziej na sile, zmienia rownież kierunek. Wieje dokładnie z kierunku, w którym zamierzamy żeglować. Zmieniamy kurs na 190°, refujemy żagle, płyniemy ostro do wiatru. Po północy jest to już bardzo silny wiatr przechodzący do siły sztormu, 7-9°B. Zakładamy następny ref. Marcin i ja, na przemian, przejmujemy sterowanie jachtem. Bryzgi wody lecą na wysokości salingu i zalewają dużą część pokładu. Reszta załogi w sztormowym odzieniu przyjęła półleżące pozycje w kokpicie i znajduje się w stanie półobojętności. Jest bardzo ciemno i bardzo mokro. Staramy się płynąć kursem, przy którym wstrząsy jachtu są mniejsze oraz przez pokład przewalają się mniejsze ilości wody. Wymaga to dużego wyczucia w operowaniu kołem sterowym. Sternik, mój syn, stoi pewnie za tym właśnie kołem, we właściwym i stabilnym rozkroku, systematycznie obserwuje wimpel wiatromierza na topie masztu, przekłada płynnie szprychy koła sterowego w rytmie odpowiadającym przewalającym się falom. Jego twarz w słabym swietle kompasowym to skupione i spokojne oblicze. Ten, dający gwarancję bezpieczeństwa obraz sternika, pozwala tobie, skipperowi, uciąć spokojnie godzinną regenerującą drzemkę. Tak to przetrwaliśmy całą noc.

O sztormowym świcie, kiedy reszta załogi doszła do siebie, przedysku­to­waliśmy cel naszego, dalszego żeglowania. Zrezygnowano z Korsyki i Sardynii. Płyniemy w kierunku stałego włoskiego wybrzeża i zawijamy do Riva di Traiano, a stamtąd do Fiumicino, przedsionka Rzymu. W Rzymie zaopatrujemy się w mapy morskie Morza Tyrreńskiego aż do Neapolu. Odwiedzamy San Felice Cicero, Ischię, Capri, Neapol, Pompeję, Formię, Nettuno, Porto Ercole.

Był to już ósmy z rzędu rok żeglowania Marcina po Morzu Śródziemnym. Był to czas praktycznej, a nie teoretycznej szkoły. Efekty tej edukacji dają pewnego partnera w przyszłych żeglarskich eskapadach i pozwalają ci pękać z dumy ze swojego syna, że połknął tak zwanego bakcyla i na dodatek twojego.

Brak komunikacji radiowej z Tyblami wyjaśniliśmy, telefonując przy pomocy komórek, ze stałego włoskiego lądu. Przyczyną braku radiowej łączności było rozładowanie się akumulatorów z powodu ich wadliwych połączeń, co zmusiło załogę do powrotu do wyjściowego portu. Po naprawie „Aldebaran” zrealizował zamierzoną trasę rejsu, odwiedził Korsykę i Sardynię. Spotkały ich jednak, jeszcze inne przygody, które z pewnością są doskonałym materiałem dla interesującej opowieści żeglarskiej.

Zaniechany rejs na Korsykę i Sardynię nadrobiliśmy w następnym roku, niestety bez Marcina.

Ciekaw jestem, czy Marcin chociaż trochę się przygotowuje do końcowych egzaminów. Obiecał, że nie będzie żadnych problemów. Ma już 22 lata, w tym roku kończy zawodową szkołę i rozpocznie, prawdopodobnie, dorosłe, zawodowe życie.

 

Etmal: 156 Mm, pozycja: 23°49’ N, 057°27’ W.

cdn.