czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof Pallarz: „Jak po prostu przeżeglowałem Atlantyk” — odcinek 2.


2 kwietnia, 2005. Dzień lotów

Sobota, mój młodszy syn, Marcin, zawozi mnie na lotnisko w Monachium. Zajeżdzamy pod nowy terminal Lufthansy. Terminal jest prawie pusty. Nadaję bagaż, okolo 30 kg. Pani informuje, że bagaż będzie dostarczony bezpośrednio na wyspę St. Lucia i nie żąda dodatkowej opłaty za nadbagaż. Wielka ulga, odpadają też problemy uciążliwych dodatkowych odpraw. Zapalam z Marcinem pożegnalnego papierosa. Serdeczny uścisk i Marcin wraca do Augsburga.

Odlot do Londynu dopiero o godz. 7:40, pozostaje jeszcze trochę czasu na zwiedzanie nowego terminalu. Typowy poranny obraz poczekalni i pasaży na lotnisku, parę osób śpiących na siedziskach, inni spacerują i oglądają dopiero co otwarte ekskluzywne stoiska. Ja podglądam wykonanie technicznych instalacji, zawodowe skrzywienie, duża ich część została wykonana przez moją firmę.

Odprawa przed wejściem do samolotu oraz sam lot do Londynu odbywają się bez zakłóceń oraz bez szczególnych emocji. Rośnie tylko niepokój przed ogniową próbą języka angielskiego.

 

 

 

Po jednej godzinie lądujemy na lotnisku Heathrow w Londynie. Heathrow sprawia wrażenie ogromnego lotniska, pięć terminali, tłumy pasażerów przewalają się niezliczonymi korytarzami, zjeżdżają i wjeżdżają ruchomymi schodami. Standard lotniska wyraźnie odbiega od sterylnego lotniska w Monachium. Obsługa lotniska to głównie kolorowi – widoczne dziedzictwo angielskiego kolonializmu.

Dzięki logicznemu oznakowaniu znajduję szybko stanowisko odpraw linii BWIA – West Indiens. Na podstawie biletu lotniczego otrzymuję miejscówkę pokładową na lot na wyspę Barbados. Odlot z trzeciego terminalu.

Słyszę niemiecką mowę, zagaduję. To ojciec z córką. Lecą również na Karaiby, na żeglarski rejs.

Do odlotowego terminalu dostaję się lotniskowym autobusem. Po odprawie, czas oczekiwania do godz. 11:25, spędzam z pozostałymi pasażerami w zatłoczonej, ciemnawej poczekalni. Linie lotnicze BWIA – West Indiens są mi zupełnie obce i tajemnicze.

W samolocie zajmuję miejsce w środkowym rzędzie, obok wielkiego Murzyna.

Samolotowy sąsiad, w bejsbolowej czapce, w nieświeżym odzieniu, rozsiadł się jak w pierwszej klasie – przez co mój komfort podróży został znacznie ograniczony i zredukowany do klasy pasażera bez dostępu do świeżego powietrza oraz zajmującego tylko 2/3 należnego miejsca. Ku mojemu szczęściu, intensywna samolotowa wentylacja spowodowała, że sąsiad zmuszony został do przykrycia się samolotowym kocem. Tym samym mój komfort podróży natychmiast znacznie się poprawił – dokuczliwa nieświeżość powietrza została stłumiona.

Pozostało tylko 2/3 siedzącego miejsca. Poza tym lot odbywał się w bardzo przyzwoitych warunkach. Personel tajemniczych i nieznanych linii lotniczych okazał się bardzo sympatyczny i urodziwy.

W czasie dziesięciogodzinnego lotu dużo drzemałem, a w przerwach słuchałem muzyki klasycznej.

Na Barbadosie lądujemy zgodnie z planem, o godz. 15:00. Następna przesiadka. Opuszczam samolot z nadzieją, że moja wielka, czerwona żeglarska torba zostanie przekazana do właściwego samolotu, tzn. do samolotu, którym ja również będę dalej podróżował. Bo, jak wielu z nas doświadczyło – nie jest to tak zupełnie oczywiste. Razem z pozostałymi pasażerami wchodzę do skromnego terminalu. Wpadam w panikę, ponieważ nie widzę żadnych informacyjnych tablic. Zostaję skierowany do dużej transferowej poczekalni. Rozglądam się za stanowiskiem odpraw – potrzebuję przecież miejscówkę pokładową na lot na wyspę St. Lucia. Wychodzę z poczekalni, przekraczam za okazaniem biletu lotniczego „ważny” punkt kontroli. Znajduję się w holu wyjściowym z odprawą graniczną. Wszędzie pełno umundurowanych urzędników i urzędniczek z bardzo poważnymi, czarnymi obliczami (minami), w śnieżnobiałych koszulach ze złotymi dystynkcjami.

Za stanowiskami odpraw granicznych spostrzegam moją wielką, czerwoną żeglarską torbę. Obawa, strach o los bagażu wyzwala natychmiastową decyzję – muszę przedostać się przez odprawę graniczną! Ustawiam się w kolejce do budki granicznej. Wkoło słyszę tylko angielską mowę. Ten angielski brzmi zupełnie obco i niezrozumiale, a ja przecież zaliczyłem cztery semestry kursu języka angielskiego.

Stan podniecenia wzrasta! Dochodzę do budki granicznej, pani w budce jest również bardzo poważna, pokazuję paszport oraz bilet lotniczy. Próbuję wytłumaczyć cel mojej dalszej podróży oraz wyrażam troskę o moją wielką, czerwoną żeglarską torbę. Pani urzędniczka nie wykazuje zrozumienia oraz nie okazuje cienia uprzejmości. Domyślam się, że żąda białego formularza, który wypełniali, przekraczający przejście graniczne, podróżni.

Uzbrojony w słownik oraz rozmówki języka angielskiego wypełniam go starannie. Dumny, ponownie podchodzę do budki z bardzo ważną panią urzędniczką. Patrząc w jej wielkie czarne oczy oczekuję reakcji.

Pani – nerwowo gestykulując – stara się coś wytłumaczyć. Niestety, pech! Nic nie zrozumiałem. Pani, trzaskając budkowymi drzwiami, wychodzi z budki z moim paszportem, biletem lotniczym oraz białym formularzem, zaprowadza mnie do innego urzędnika.

Niestety! Nowy urzędnik, również z czarnymi wielkimi oczami, nie umie ze mną się porozumieć. Po kilku minutach zostaję przekazany następnej urzędniczce – tym razem jest to pani z niebieskimi oczami.

Jestem uspokojony, pani wydaje się być osobą, która zrozumiała moją sytuację. Po około trzydziestu minutach (trzymając w ręce mój paszport oraz bilet lotniczy z upragnioną miejscówką pokładową) pojawia się następna, bardzo młoda urzędniczka, z czarnymi wielkimi oczami. Zostaję zaprowadzony do poczekalni tranzytowej.

Do czasu odlotu na wyspę St. Lucia pozostaje jeszcze około dwóch godzin. Czas oczekiwania wypełniony jest nasłuchiwaniem komunikatów o odlotach samolotów. Komunikaty te są dla mnie nadal absolutnie niezrozumiałe.

Gdy zbliża się czas odlotu, zaczynam uważnie obserwować ustawiające się kolejki pasażerów przy wejściach na płytę lotniska.

Na tak zwanego „nosa” ustawiam się do kolejki, pokazuję bilet z miejscówką.

O.K. Trafiłem! Powtarzam: St. Lucia… St. Lucia …

Wskazują drogę. Jestem na płycie lotniska. Stoją trzy samoloty. Jest już ciemno. Wchodzę do pierwszego.

Pytam: St. Lucia, St. Lucia?

Mówią: not!

Udaję się do następnego samolotu.

Pytam: St. Lucia? O.K. Trafiłem!

Uszczęśliwiony siadam na przydzielonym miejscu. Obok młoda, sympatyczna dziewczyna, z niebieskimi oczami.

Samolot jest mały, ma około trzydzieści miejsc i około trzydzieści lat. Przy starcie, jest to dla niego bardzo wielki wysiłek, skrzypią prawie wszystkie jego części.

Spoglądam przez okno. Ciemno, nic nie widać. Przed oczami mam mapę Karaibów przestudiowaną w domu. Jestem przekonany, że St. Lucia jest najbliżej Barbadosu położoną wyspą.

Lecimy, czas lotu szacuję na około czterdzieści minut.

Stewardesa rozdaje małe żółte formularze. Myślę: powariowali z tymi formularzami! Nie wypełniam.

Po około godzinie lotu samolot ląduje.

Sprawdzam – kamera filmowa, aparat fotograficzny, torba z dokumentami – niczego nie zapomniałem.

Wysiadam. Bye! Bye!

Z kilkoma pasażerami udaję się do lotniskowego budynku, jest już bardzo ciemno. Lotnisko jest bardzo małe. Wchodzimy do budyneczku przylotów. Znowu kontrola, sprawdzanie bagażu zostało mi oszczędzone. Pozostaje kontrola paszportowa. Tym razem urzędnikiem granicznym jest pan z czarnymi wielkimi oczami.

Oczywiście! Bez żółtego małego formularza nie ma odprawy paszportowej. Tym razem formularz zostaje przeze mnie znacznie szybciej wypełniony. Następne podejście do granicznika, oddaję wypełniony formularz i oczekuję jego reakcji.

Niestety! Czegoś znowu brakuje! Zadaje pytania – nic nie rozumiem.

Wiecej się domyślam. Ostatecznie, otrzymuję stempel w paszporcie. Przechodzę dalej. Mózg pracuje! Jedno pytanie brzmi ciągle jeszcze – How long will you stay in St. Vincent?

Oh! Oh! Stop! Jaki St. Vincent?

Czyżby to było miasto na St. Lucia?

Rozglądam się wokoło, na ścianie spostrzegam napis: ST. VINCENZ.

Błysk! To przecież jest wyspa St. Vincent!

Łapię w pośpiechu kamerę filmową, aparat fotograficzny oraz torbę z dokumentami. Przeskakuję barierkę. Wbiegam na płytę lotniska.

Widzę – samolot jeszcze stoi, ale szykuje się już do startu. Biegnę dalej. Dystans do pokonania nie jest wielki. Wołam – Stop! Stop! Wpadam do samolotu. Jestem zupełnie mokry i zadyszany. Pytam:

– St. Lucia? St. Lucia?

Stewardesa odpowiada: – yes, yes!

Siadam na pierwszym lepszym miejscu, ocieram pot. Pasażerowie spoglądają na mnie i dobrotliwie się do mnie uśmiechają.

Następny szczęśliwie zakończony epizod jest zaliczony. W duchu myślę – o Boże! Miej opiekę nad niedouczonymi w języku angielskim!

Ostudzony z emocji, rozważam sytuacyjny wariant – moja wielka, czerwona żeglarska torba ląduje na St. Lucia - ja, pozostaję na St. Vincent i próbuję w języku angielskim wytłumaczyć urzędnikom, z dużymi czarnymi oczami, moją sytuację.

Z jednogodzinnym opóźnieniem lądujemy na St. Lucia w Castries. Jest godzina 21:20.

Niepokoję się – czy Birgid czeka jeszcze na mnie?

Tymczasem ponownie muszę przejść znany mi już ceremoniał – kontrola bagażu, mały formularz i odprawa paszportowa.

W budynku lotniska mnóstwo (spacerujących) urzędników w białych koszulach ze złotymi dystynkcjami i dużymi czarnymi oczami. Wychodzę. Rozglądam się. Parę czekających osób, a między nimi młoda osóbka z kartką – Christoph Pallarz.

Wielka ulga. Birgid nie zawiodła. Wsiadamy do samochodu, jedziemy do portu żeglarskiego Rodney Bay, położonego w północnej części wyspy St. Lucia. Jazda odbywa się, oczywiście, lewą stroną, co powodowało parokrotne wstrzymanie przeze mnie oddechu przy zbliżających się pojazdach z przeciwka.

Birgid uskarża się na opóźnienie oraz brak rzetelnej informacji linii lotniczych o czasie przylotu samolotu. Jest ona bardzo młodą oraz bardzo miłą osobą, żyjącą na wyspie od półtora roku.

Dojeżdżamy do portu, płacę uzgodnione 20 amerykańskich dolarów i zostaję poinformowany o miejscu postoju jachtu. Jest to nabrzeże A, miejsce 33. Dziękuję za szczęśliwe dowiezienie. Birgid poleca się na przyszłość. Bye!, Bye!

Jest już bardzo ciemno. Maszeruję do jachtu włócząc moją wielką żeglarską torbę.

Jest godzina 22:00. Załoga jest w komplecie. Przybyłem jako ostatni.

Wzajemne przedstawianie się, Christoph – skipper, Stefan, Karl-Heinz, Markus, York oraz Rolf. Wszyscy robią dobre wrażenie.

Siadamy wspólnie na pokładzie, popijamy puszkowe piwo. Przedstawiam mój żeglarski życiorys. Wstępnie omawiamy program dnia jutrzejszego.

Skipper przydziela mnie i Markusa do rufowej kabiny na lewej burcie oraz obligatoryjnie wprowadza w tajniki używania jachtowej toalety.

Rozmawiam telefonicznie z Lidią, moją żoną. Lidia świętuje w Augsburgu z całą bandą znajomych urodziny Grzegorza Hamery. Wszyscy mnie serdecznie pozdrawiają.

Trochę zmęczony przeżyciami dnia udaję się o godz. 24:00 spać.