czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Janusz Gembalski: „Fatum” — odcinek 1.


Janusz Gembalski

FATUM

ROZDZIAŁ I

Nie wiem dlaczego rozpoczynam pisanie tych notatek, a właściwie nie wiem dla kogo to robię. Komu to potrzebne i czy kiedykolwiek ktoś będzie je czytał? Osobiście czuję jednak jakąś wewnętrzną potrzebę pisania, gdyż być może pomocne będzie mi to w jakiś sposób w uporządkowaniu własnego życia. Jestem przeciętnym człowiekiem i obywatelem nieprzystosowanym psychicznie do rzeczywistości, w której żyję. Nikomu nigdy nie zazdrościłem i nie zazdroszczę, lecz zastanawiam się nad tym, dlaczego jednym się jakoś bardziej lub mniej układa, a u mnie po każdym życiowym wzlocie następuje upadek. Nawet trudno powiedzieć tutaj o wzlotach. Należałoby to raczej tak ująć, iż po jakiejkolwiek stagnacji następuje krach.

Moim jedynym celem w życiu była praca naukowo-dydaktyczna i przekazywanie swej wiedzy studentom. Poza tym właściwie nie miałem innych zainteresowań. Chyba dlatego, że „system” pozbawił mnie możliwości dalszej kariery na uczelni i wybił mnie z normalnego dla mnie trybu życia, pomyślałem o prowadzeniu tego dziennika. Moje wpadki życiowe zaczęły się bardzo niewinnie, ale niestety niczego mnie nie nauczyły. Byłem zbyt otwarty i zawsze wypowiadałem głośno swoje myśli, a niestety nie wszystkim się to podobało.

Pierwsza wpadka życiowa nastąpiła przez jedno jedyne słowo „gówno”, wypowiedziane w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim kontekście i przy nieodpowiednich osobach.

Od kilku lat mam wiele czasu, więc z nudów sięgając pamięcią wstecz stwierdzam, że zwroty, które następowały w moim życiu, ściśle związane były z tym magicznym, acz bardzo powszechnie używanym wulgaryzmem.

* * *

W 1955 roku, gdy miałem trzynaście lat, właśnie to słowo zadecydowało po raz pierwszy o moim losie. Chodziłem do siódmej klasy i byłem wtedy jednym z najzdolniejszych uczniów w podstawówce, otrzymującym co roku wraz ze świadectwem nagrody książkowe za osiągnięcia w nauce i za zwycięstwa w konkursach recytatorskich. Do dzisiaj doskonale pamiętam tytuły tych wielkich dzieł literackich, takich jak: „Wołodia”, czyli młodość Lenina; „Krystek z Warszawy” o młodym Rokossowskim, który według autora był synem ślusarza z warszawskiego Marymontu; „O człowieku, który się kulom nie kłaniał”, czyli o bohaterskim generale Świerczewskim; „Timur i jego drużyna” oraz książkę „Soso” o małym Dżugaszwili – czyli Stalinie.

Właśnie przez moje zdolności recytatorskie, krótką pamięć i śmierć tego ostatniego skurwysyna wyleciałem po raz pierwszy ze szkoły. Od rana we wszystkich rozgłośniach radiowych i przez megafony rozwieszone w centralnych punktach miasta rozbrzmiewała muzyka poważna. I chyba zwłoki naszego wielkiego Chopina słyszące niekończące się powtórki „Marsza żałobnego” tyle razy obróciło w grobie, że mogłyby zastąpić turbinę w wielkiej elektrowni atomowej. Zewsząd głoszono, że nieśmiertelny wielki wódz nie żyje. Zapanowała żałoba i w każdej instytucji oraz urzędzie odbywały się wiece, akademie i masówki. W szkole dyrektorka kazała mi, jako „etatowemu deklamatorowi”, abym w trzy godziny nauczył się dwunastozwrotkowego wiersza, który miałem wygłosić na tej „wesołej” uroczystości. Przeważnie miałem więcej czasu na naukę tekstu i przygotowanie się do występu. Nic dziwnego, że po drugiej zwrotce wszystko mi się poplątało. Zdenerwowany stałem na środku sali przed obliczem spędu uczniów ze wszystkich klas i nie docierało do mnie to, co podpowiadała mi wychowawczyni. Miało tam być „górą sztandar ponad nami”, a ta idiotka podpowiadała mi coraz głośniej „gu, gu, gu”, zamiast powiedzieć cały werset.

Byłem tak wkurzony na to docierające do moich uszu „GU”, że w końcu wrzasnąłem „gówno!, gówno!, gówno!” i wybiegłem z sali dostając jeszcze po drodze od dyrektorki w pysk i słysząc za sobą jej krzyk:

– Żebyś mi się przypadkiem już nigdy nie pokazał w mojej szkole! Jutro ma tu przyjść ojciec! Pójdziesz gówniarzu do szkoły specjalnej, jeżeli cię tam w ogóle przyjmą!

Wkrótce okazało się, jakie jej słowa były prorocze, gdyż z opinią jaką od niej dostałem, moja edukacja mogła się skończyć na sześciu zaliczonych klasach.

„Szkoła wyrzutków”, jak ją nazywano w mieście, nie stała może na najwyższym poziomie pod względem osiągnięć w nauce, ale była świetną szkołą przetrwania.

Kto zdołał tutaj skończyć siódmą klasę, ten później był zdolny do przeżycia nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach.

Nie uczyłem się wcale i czasami wydawało mi się, że chyba sam więcej umiem od moich nauczycieli. Bliższe zapoznanie się z moimi nowymi kolegami polegało głównie na przykładaniu kompresów z kwaśnej wody na opuchnięte części ciała, paru wizytach w przychodni chirurgicznej celem zszywania kolejnych ran i zakładania gipsu dwa razy na lewą rękę i raz na prawą nogę. Ponieważ byłem na tyle twardy, że nigdy się nie skarżyłem, a z kolei pomagałem im w nauce pisząc za nich wypracowania i produkując ściągi dla całej szkoły, wkrótce zaakceptowano mnie w tym dziwnym społeczeństwie. W przeciwieństwie do moich rodziców, ja jakoś przystosowałem się do nowej sytuacji życiowej.

Matka – była sędzina pozbawiona przez reżim uprawnień prawniczych i ojciec – były profesor wyższej uczelni również pozbawiony prawa wykonywania zawodu ze względów politycznych, boleli nad moim dalszym losem. Matka pracowała wówczas jako ekspedientka w sklepie, a ojciec były AK-owiec po sześcioletnim pobycie w więzieniu i kilkunastu ręcznych przesłuchaniach był niezdolny do pracy i dorabiał sobie w domu jako tłumacz języka rosyjskiego, niemieckiego i angielskiego.

Prawdopodobnie gdyby nie oni, zostałbym kompletnym matołem. Oboje rodzice całe swoje serce i duszę włożyli w moje prywatne domowe wykształcenie, a co najważniejsze zaszczepili mi bakcyl głodu do nauki i wiedzy. Chociaż skończyłem z wyróżnieniem podstawówkę, to jednak po szkole specjalnej nie mogłem iść do normalnego liceum, a jedyną drogą do dalszej wiedzy mogła być dla mnie szkoła zawodowa lub w najlepszym przypadku technikum dla pracujących.

Mój ojciec optował za kontynuacją nauki w technikum, gdyż według jego mniemania, przynajmniej to dawało mi jakąś szansę na przyszłą egzystencję w tym wspaniałym ustroju. Nie bardzo mi odpowiadał jakikolwiek profil techniczny, ponieważ moją wiedzę w tym zakresie określiłbym raczej jako mniej niż marną. Jak na potrzeby szkoły zawodowej byłem w tych przedmiotach „celerem”, zdając sobie jednak sprawę, że nie znam się na matematyce, fizyce czy chemii. Moją namiętnością natomiast było łykanie wszystkiego, co mi wpadło w ręce z literatury światowej i historii.

Na całe nieszczęście znajdowałem się na czarnej liście kuratorium, jako niepewny politycznie o zwichniętym pochodzeniu inteligencko-akowskim. W związku z tym, jedyną moją szansę na dalszą edukację widziałem w zawodówce i to nie dziennej, lecz wieczorowej.

Aby się dostać do tej wspaniałej szkoły musiałem iść do pracy. Tylko dzięki starym znajomościom i koneksjom mojej mamy otrzymałem etat gońca w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, a moją wybraną szkołą stał się popularnie zwany „gastronomik”.

Wkrótce w tymże prezydium co poniektórzy poznali się na mnie na tyle, że moim głównym zajęciem nie było gonienie od wydziału do wydziału, tylko pisanie pism i sprawozdań dla różnych partyjnych matołów zajmujących kierownicze stanowiska. Wieść o moich zdolnościach pisania na każdy dowolnie zadany temat wkrótce dotarła także do przewodniczącego, czyli najwyższego po pierwszym sekretarzu władcy miasta. Wzywał mnie do gabinetu mówiąc o priorytetach i tłumacząc się brakiem czasu zlecał mi na przykład pisanie referatu na temat „Propaganda wizualna na terenie miasta i powiatu”, który miał wygłosić na spotkaniu w urzędzie wojewódzkim. Dla mnie był to temat rzeka, gdyż mogłem się wreszcie wykazać nie tylko fantazją godną Lema, ale jeszcze elokwencją partyjno-komunistycznych sformułowań, tak że referat na półtorej godziny pieprzenia od rzeczy wypadał wspaniale oraz był na tyle mądry i po tak zwanej linii, że cała sala oraz jego wojewódzcy zwierzchnicy – bojąc się przyznać, że nic z tego nie kumali – bili mu ochoczo brawa.

Przypuszczam, że pośrednio dzięki moim referatom i przemówieniom, ni z tego, ni z owego „wielki lokalny władca” został gdzieś wyżej zauważony i przygotowywał się do objęcia jakiegoś  stanowiska we władzach centralnych.

W związku z mającą nastąpić niedługo przeprowadzką do stolicy, towarzysz przewodniczący sprzedał swoją chałupę pod miastem – wybudowaną zresztą w ramach materiałów i kosztów osiedla mieszkaniowego – aby mieć pieniądze na zakup w Warszawie domku lub mieszkania. Jako priorytetowe zadanie miałem mu napisać przemówienie, które miał wygłosić przed pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego, podczas uroczystego obejmowania nowego stanowiska. Podobno w nagrodę za to miałem otrzymać możliwość kupienia za psie pieniądze działki na wieczystą dzierżawę w atrakcyjnej dzielnicy miasta.

Przyznaję się bez bicia, że było to jedno z najwybitniejszych moich arcydzieł literackich typu science fiction, które napisałem w moim życiu i nad którym pracowałem prawie przez tydzień. W karkołomnych zwrotach partyjnego języka umieściłem takie brednie, że przeciętnie drzemiący towarzysz nie powinien ich wyłapać. Naturalnie całość przygotowałem na ostatnią chwilę, tak aby mój szef nie zdążył się zaznajomić z tekstem. Byłem przekonany, że ten matoł mechanicznie czytając nie kapnie się, jakie pierdoły zawarte są w jego półgodzinnej przemowie.

Ceremonia w Komitecie Centralnym odbyła się zgodnie z moimi przewidywaniami, lecz naprawdę zdziwiłem się, że dopiero pod koniec referatu ktoś się zorientował, że ten facet z prowincji robi wała z siebie i ze słuchających go towarzyszy. Podobno sam „pierwszy” przebudził się z drzemki na słowa: „gówniane idee faszyzującego komunizmu deflorują umysły naszych dzieci, pozostawiając dożywotnią i nieodwracalną skazę na ich psychice”.

Prawdopodobnie znów zaważyło słowo „gówniane”, które wśród mętliku pozostałych frazesów było jednym z niewielu zrozumiałych dla wszystkich.

Zgodnie z przewidywaniami, mój były szef po długim, wnikliwym śledztwie partyjnym i po wyjaśnieniu całej sprawy został wysłany do jakiejś dziury w koszalińskim na zastępcę dyrektora PGR-u. Ja zaś zarobiłem trzyletni wyrok, z czego odsiedziałem półtora roku i doczekałem się amnestii. Jako „polityczny” mogłem tylko raz w miesiącu dostawać cenzurowane listy od rodziny. Listy nie mogły przekraczać jednej strony kartki z zeszytu, lecz po cenzurze wykreślano przynajmniej jedną trzecią tekstu, więc taki list brzmiał mniej więcej tak:

Kochany synu!

Jesteśmy x xxxxxx xxxxx i czujemy się dobrze. Ojciec jednak choruje, ale xx xxxxxxxx xxxx xxxxxx-xxxxx dawnymi jego xxxxxxxxxxx. Itd.

Po wyjściu z więzienia okazało się, że ojciec od pół roku nie żyje, a mnie o tym nawet nie zawiadomiono, gdyż miałem zakaz widzeń, a z listów dokładnie wszystko wykreślano.

Miałem raczej marne rokowania na przyszłość, a jedyną pracę, którą wreszcie otrzymałem, to robota w kopalni. Jako górnik dołowy zdałem zaocznie maturę i o dziwo dostałem się na UJ. Przypuszczam, że ktoś na uczelni – widocznie zauroczony tym, że górnik chce studiować polonistykę – niezbyt dokładnie przeczytał resztę z mojego świetlanego życiorysu. A jednak stało się! Po celującym zaliczeniu drugiego roku jakiś czynnik partyjny na uniwersytecie dogrzebał się wreszcie moich czarnych plam i wywalili mnie z uczelni. Przerwałem mój pobyt w Krakowie i przeniosłem się do Lublina na KUL, bo prócz seminarium duchownego, do którego nie miałem powołania, była to jedyna uczelnia, gdzie jako „polityczny” mogłem studiować.

Po trzecim roku zapisałem się dodatkowo na wydział filozofii, kontynuując równocześnie studia polonistyczne.

Tak więc po uzyskaniu dyplomu z wynikiem celującym na obu wydziałach, pozostałem na uczelni i rozpocząłem karierę pracownika naukowego. Po paru latach pracy naukowo-dydaktycznej, napisaniu dwóch doktoratów i kilkunastu publikacji, mając nadzieję że trochę uspokoiło się wokół mojej osoby, przeprowadziłem się do stolicy.

Uniwersytet Warszawski przyjął mnie na tyle gościnnie, że dosyć szybko dochrapałem się tytułu docenta i miałem nadzieję na to, że wkrótce zostanę profesorem. Matka była ze mnie dumna. Niestety długo nie cieszyła się moimi sukcesami, gdyż w rok później zmarła na raka. Spieniężywszy resztki, które zostały po niej w spadku, większość pieniędzy wydałem na pogrzeb i skromny nagrobek dla obojga rodziców, a sam zamieszkałem w skromnym wynajętym pokoju, czekając na przydział mieszkania spółdzielczego w nowo budowanym osiedlu na Sadybie. Mając mnóstwo pracy nie interesowałem się ani dobrami materialnymi, ani kobietami, gdyż nie miałem czasu na takie drobiazgi. Na moje nieszczęście byłem dosyć przystojny i chociaż nie zwracałem uwagi na ubiór, wyróżniałem się jakoś na tle innych pracowników naukowych. Pewnie to było przyczyną, że zawsze wokół mnie skupiało się pełno kobiet próbujących zwrócić na siebie moją uwagę. Tym bardziej, że olewałem je dokładnie. Właściwie do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak się ich bałem. Być może były to jakieś błędy wychowawcze popełnione przez moją matkę lub niewiasty w rodzinie, z którymi zetknąłem się w młodości.

cdn.