czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Janusz Gembalski: „Fatum” — odcinek 7.


Janusz Gembalski

FATUM

ROZDZIAŁ V c.d.

O tej porze było tu pusto. Wybraliśmy stolik pod oknem, a równocześnie w pobliżu bufetu. Zanim zjawił się kelner, podszedłem do grubej bufetowej i poprosiłem o jakiś wazonik na wiązankę. Dziewczyna była na tyle miła, że z zaplecza przyniosła słoik po ogórkach, w który wstawiła tulipany. Chociaż było niewiele po dwunastej, to kelner wyglądał na tak zaspanego, jakby to była północ.

Wiktor zamówił trzy setki, a ja z Zulą poprosiliśmy jeszcze o herbatę.

– Musicie doczekać do trzynastej, a na razie zamówcie jakąś zagrychę – mruknął pod nosem – przyniosę śledzia po japońsku albo tatara.

Spojrzałem do karty i zobaczyłem, że są to najdroższe zakąski, a po mojej diecie bałem się tknąć czegokolwiek w majonezie z sałatką lub nieświeżego tatara. Poprosiłem więc o śledzia w oliwie zapewniając kelnera, że zapłacimy za to tak, jak za tatara. Zula wyjaśniła mi, że teraz alkohol sprzedaje się dopiero od 13.00.

Kelner przyniósł zagrychę. Widocznie znał Wiktora, gdyż zwrócił się do niego mówiąc:

– Widzę redaktorku, że znowu ci język wisi do pasa, ale jeszcze chyba wytrzymasz te dziesięć minut. Nie mam zamiaru podpaść, a nie wiem, co to za buce siedzą tam w kącie. Bez przerwy nasyłają nam takich tajniaków ze skarbówki albo z milicji.

Punktualnie z wybiciem 13.00 podał wódkę i sześć kieliszków po pięćdziesiąt gramów. Obydwoje z Zulą nie mieliśmy ochoty na alkohol, więc zaproponowałem Wiktorowi, że może wypić nasze porcje.

– Słuchajcie, kurwa, przecież załatwiamy tu interes. Musicie, kurwa, wypić przynajmniej po jednym.

Postawił przed nami po kieliszku i nie czekając na nas, wychylił dwa pod rząd.

– No, teraz mogę pogadać o interesach, ale musimy tę kolejkę wypić wspólnie.

Nie mogłem tego tak przełknąć, więc poczekałem na herbatę. Siedzieliśmy w milczeniu z dziesięć minut czekając, aż wreszcie kelner doniesie szklanki. Następne pięć, aż herbata jako tako naciągnie i znów pięć zanim nieco przestygnie. Przez cały ten czas nie padło ani jedno słowo. Widząc jak Wiktor wpatruje się w ostatni kieliszek, wiedziałem, że cierpi. Kiedy wreszcie doczekał się na nas, czym prędzej wzniósł toast.

– No to siup w ten głupi dziób! Za interesy!

Ledwie wypiliśmy, zamówił następne trzy sety i wreszcie zaczął mówić jak nakręcony.

Wiktor skończył dziennikarstwo przed dziesięcioma laty. Najpierw studiował polonistykę, lecz po czterech latach, nie przystępując do dyplomu, przeniósł się na dziennikarstwo. Był zdolny, ale bezpartyjny, co w tym zawodzie nie było najlepiej widziane. Miał tak zwanego nosa, toteż potrafił zawsze wyniuchać jakieś historie, które niestety prawie zawsze ocierały się o afery w kręgach władz miejskich lub partyjnych. Pomimo cenzury podpadał władzom prawie każdym artykułem, więc jako wścibski i niewygodny był wywalany kolejno z każdej redakcji i bez przerwy budził również zainteresowanie milicji swoją „antypaństwową” postawą. Wyrzucano go po kolei z różnych dzienników i tygodników. Widocznie był stworzony do tego, aby podpadać, więc nawet nie zagrzał miejsca w redakcji jakiejś gazety rolniczej, w której na swoje nieszczęście opisał, jak na polach dużego PGR-u pozostawiono dwa hektary nie zebranych na zimę ziemniaków. W gazecie sportowej opisał machlojki w zarządzie klubu, gdzie przewodniczącym był miejscowy sekretarz partii, który za przyznawane klubowi dotacje wybudował sobie chałupę. Obecnie pracował w redakcji jakiegoś tygodnika jazzowego i pisał do paru gazetek studenckich, gdzie też podpadał cenzurze. Siedział już trzy razy, ale zawsze po parę tygodni, a nawet przestał już liczyć ile razy był zatrzymywany w areszcie na dwadzieścia cztery lub czterdzieści osiem godzin. Wszystkie te sprawy kończyły się zazwyczaj na kolegium i wlepianiu kar pieniężnych. Pod koniec studiów zrobił dziecko asystentce, z którą miał zajęcia i przez prawie pięć lat skutecznie wymigiwał się od ślubu. Jej rodzice wyciągnęli go jakoś z kryminału, w którym akurat przebywał, pod warunkiem, że się wreszcie ożeni. Kiedy wpadł w alkoholizm? Nawet nie pamiętał. Mieszkał cały czas z żoną, zajmując piętro w domu u teściów i w międzyczasie dorobił ślubnej jeszcze dwójkę maluchów. Ponieważ pił tylko raz w miesiącu, ale przez kilka dni, więc stworzył sobie w rodzinie takie układy, że w tym czasie nie pokazywał się w domu. Dzieciom mówiono wówczas, że tata jest w delegacji służbowej. Mając takie przerwy w życiorysie, stworzył sobie w samym centrum miasta metę na poddaszu, w której mógł spokojnie trzeźwieć i dokąd mógł się dowlec nawet na czworakach. Komórka na strychu nie była odnotowana w żadnej administracji. Dół budynku zajęty był przez sklep, na piętrze był jakiś klub czy stowarzyszenie, a na drugim mieściły się dwa mieszkania. Jedno zajmowała jego ciotka, a drugie emerytowany, prawie głuchy profesor ASP, któremu nie przeszkadzał rumor na klatce schodowej, wywoływany przez pijanego redaktorka wracającego na strych. Dozorca dostawał regularnie co tydzień pół litra i raz w miesiącu parę groszy. Prąd nie kosztował nic, gdyż dozorca podłączył go poza licznikiem do instalacji korytarzowej.

Mogłem tam mieszkać za darmo pod warunkiem, że będę raz w miesiącu znosił jego trzy- lub czterodniowe towarzystwo. Muszę tylko postarać się na ten czas o składane łóżko, a on zapewnia mnie, że nie rozrabia, tylko śpi. Chyba że czasami jak jest jeszcze niedopity, to zdarzy mu się przytargać jakąś dupę. Przeważnie są to kobiety z jego lub innej intelektualnej branży, które będąc akurat w dołku chętnie zapiją z nim mordę i dadzą sobie zerżnąć dupę. Kurew z ulicy tu nie przyprowadza, bo boi się, żeby nie zrobić z tak świętego jak jego pakamera miejsca – meliny.

Kiedy mówił o tych „kurwach z ulicy” spojrzałem na Zulę, ale nie widziałem w jej twarzy żadnego zakłopotania. Jej obecny status był o wiele wyższy. Nie plątała się po knajpach, nie była alkoholiczką, więc nie miała nic wspólnego z dziwkami. Ona była o klasę wyżej i również tak była odbierana przez swoich klientów. Ponieważ siedziałem dość długo w celi, więc pokoik na poddaszu wydał mi się luksusowym apartamentem porównywalnym do pokoi w hotelu „Francuskim”. Wiktor już zaskoczył i wszystko wskazywało na to, że jego parodniówka trwa. W pewnym momencie zapytał Zulę, czy może mu pożyczyć 3000 złotych i w ramach tej kwoty – którą zobowiązał się oddać do tygodnia – zamiast odsetek przyniesie dorobione klucze. Poza tym postara się w ramach długu wdzięczności podłączyć na dziko w komórce telefon pod numer ciotki, naturalnie za jej wiedzą. Na koniec pożyczył jeszcze od niej trochę bilonu do wiszącego w szatni automatu, bo przecież nie będzie na takie duperele jak telefon rozmieniał grubych, a musi trochę podzwonić, gdyż nie lubi pić samotnie.

Postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji, lecz ta w której byliśmy, była obskurna. Pożegnaliśmy się z Wiktorem i wolnym krokiem ruszyliśmy przez Planty. Idąc z Zulą pod rękę zauważyłem, nie bez zdziwienia, że kłania się jej mnóstwo eleganckich, zwłaszcza starszych panów. Zula uśmiechnęła się do mnie i wyjaśniła, że przejmując „kancelarię” po swej opiekunce, równocześnie przejęła klientelę, dzięki której nie musi się plątać po ulicy i może żyć w miarę dostatnio. Powoli minęliśmy uniwersytet, potem filharmonię, doszliśmy pod Wawel, a potem skręciliśmy w Grodzką, na której było sporo miłych lokali. W pewnym momencie Zula obwieściła, że skoro powoli wracam do cywilizacji, to zjemy obiad w Wierzynku. Kiedy wchodziliśmy do środka, zapadał już zmrok. Kelner kłaniając się nisko, poprowadził nas do stolika. Po tym spacerze poczułem, że trochę bolą mnie nogi. Jednak była zasadnicza różnica pomiędzy chodzeniem w kółko na spacerniaku, a prawdziwym spacerem po mieście. Czekając na jedzenie spytałem Zulę, czy nie boi się pożyczać pieniądze redaktorkowi i czy można mu wierzyć, że je odda. Uspokoiła mnie, że zna go już dosyć dawno i poza tym że pije, jest bardzo porządnym i honorowym facetem. Nigdy nie był jej klientem, ale regularnie pożycza mu pieniądze, które on oddaje w terminie. Po dwóch godzinach spędzonych przy zającu w śmietanie, deserze i kawie, wróciliśmy do domu.

cdn.