czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Wioletta Grzegorzewska: „Notatnik z wyspy” — odcinek 2.


Notatnik z wyspy odc. 2

2007

10.04.2007

Życie pomiędzy światami. Życie w żywych i w umarłych. Pomiędzy wiejską pełnią i wielko­miejską pustką. W melodyjnej gwarze i w śląskim bełkocie. W głębi języka polskiego i w zarodku języ­ ka obcego. Życie nowe na moich rękach i przy pier­si. Na autonomicznej wyspie i w zjednoczonej Europie, na krawędzi.

12.09.2007

O świcie nie widać cieśniny Solent. Igiełka wieży Spinnaker przebija mgłę. Ciemna żaglówka maja­czy w wodzie, jak mucha zatopiona w mleku. Na Surbiton Grove dostrzegam jedną czerwoną plamę i dwie szare, które w słońcu staną sie samochodami. Moja pięciomiesięczna córka wygląda przez okno razem ze mną. Ile musi zebrać w sobie widoków, żeby świat był dla niej widzialny?

14.09.2007

Przywiązałam się do niektórych przedmiotów, a to znak, że się starzeję. Podczas kilkunastu przepro­wadzek nauczyłam się mijać wszystko, nie zosta­wiać śladów. Przed odlotem do Anglii spaliłam pry­ watne listy i osobiste notatki. Nie zmieściły się w walizkach, w plecaku i w głowie. A jednak, kie­ dy przypomniałam sobie ostatnie mieszkanie na poddaszu, zatęskniłam za niektórymi przedmiota­mi. Secesyjny kredens podczas deszczowych dni pachniał drzewem sandałowym. Poprzedni właści­ ciele trzymali w nim chyba kadzidła. Grafika z gałę­ziami na tle wieczornego pogmatwanego nieba pod odpowiednim kątem patrzenia przypominała posta­cie tańczące argentyńskie tango. Akwarele niezna­nych budynków w Wiedniu i wyobrażenia różnych drobiazgów wędrują razem ze mną.

Osad rzeczy — przyjemne ciążenie.

15.09.2007

— Jak łazisz angielska dupo? — zwraca się do mnie jakiś nieznajomy Polak na pchlim targu, nieświadomy, że jesteśmy ulepieni z tego samego języka.

17.09.2007

Osoba kolor, świetlista plama, która rozlała się w mojej pamięci i nigdy nie wypłowieje. W pstro­ katej sukni w kwiatki na łące. Na szyi ma wielkie wole tarczycy. Chorobliwie wytrzeszczone oczy z żółtymi białkami pragną uwolnić się z uciążliwej przestrzeni.

Nakładam warstwy czerwieni. Mieszam z odcie­niami pomarańczy i cytryn. Maluję w myślach postać kobiety w niebieskawo-turkusowej spódnicy, zanu­rzam ją w popołudniowej izbie. Siwa czarodziejka z jaskrą szuka po omacku światła. Chuda i piękna kosmitka namalowana na ciepłym tle niech wreszcie pooddycha do woli, niech przebije uciążliwą skoru­pę i zanurzy się w błogiej czerwieni.

Jej szpakowate włosy świecą jak skrzydła sroki. Dłoń z nienaturalnie poskręcanymi palcami unosi się nade mną.

— Wstawaj już siódma. Wstawaj do szkoły! — krzyczała o świcie. Zabierała nam ciepłe pierzyny. Stawiała na stole metalowe kubki ze słodzoną, luro­watą herbatą.

Pewnej nocy, tak w połowie wojny, usłyszała na górce rumor pancernych samochodów. Przestraszyła się nie na żarty. Władek wciąż nie wracał z obozu dla jeńców wojennych i musiała teraz sama myśleć o wszystkim. Kazała dzieciom schować się w kopcu i siedzieć tam cicho jak mysz pod miotłą. Wyjrzała przez okno. Kuchnię zalało oślepiające światło. Zmrużyła oczy. Usłyszała szwabskie rozmowy w sie­ni, ofensywę wojskowych butów na drewnianej podłodze. Z całych sił starała się nie zemdleć. Zmęczony oficer przekroczył próg jej izby, rozsiadł na krześle, pokiwał wyglansowanym butem i wska­zał mauzerem świeży chleb przykryty wykrochma­loną ściereczką. W mig pojęła, o co chodzi. Podbiegła do stołu, przyłożyła bochenek do piersi tak, jak mat­ka ją nauczyła, ukroiła grube pajdy i posmarowała masłem. Nigdy w życiu jej tak ręce nie drżały. Niemiec zsunął okulary, przetarł je rąbkiem koszuli i długo się jej przyglądał. Powoli jadł chleb i dalej patrzył. Zegar tykał. Cienie ślizgały się po gumolicie. Pies miotał się na łańcuchu przy budzie. Nagle oficer wstał, zaczął kręcić się po izbie, zajrzał do glinianego dzbanka, gdzie kisił się żur. Podszedł do niej i wyszeptał coś po nie­miecku. Potem zawołał podwładnych, wydał rozkazy, skinąwszy głową na pożegnanie, szybko wyszedł z kuchni. Ku jej zdziwieniu Niemcy zabrali tylko worek mąki, trzy kaczki z chlewa i odjechali. Po kilkunastu minutach odszukała dzieci. Chciała sprawdzić, czy wszystko jest u nich w porządku. Kazała im, tak na wszelki wypadek, nocować w stodole. Sama położyła się na podłodze przy skrzynce z kurczętami i łkała całą noc. Dopiero nad ranem strach puścił i ode­tchnęła z ulgą.

Zapamiętała dokładnie krótkie, niemieckie zda­nie oficera tak, jakby wiedziała, że to ono ocaliło jej życie. Zaraz po wyzwoleniu pojechała na rowerze do gminnej biblioteki, poprosiła o słownik. Z po­mocą bibliotekarki, która znała trochę niemiecki, przetłumaczyła słowa oficera, które pochodziły z „Fausta” Goethego: „To, co wiecznie kobiece, pociąga nas wzwyż”.

18.09.2007

— Miałem dzisiaj ciekawy sen — mówi mój dzie­sięcioletni syn.

— Śniło mi się, że mieszkam na planecie, która była miękka i giętka jak piłka. Nic tam nie robiłem. Czas spędzałem na odbijaniu się od ziemi.

— I co było dalej? — pytam zaciekawiona.

— A potem ty się zjawiłaś i wypuściłaś powietrze.

19.09.2007

Nazmin zwykle budzi się z krzykiem. Jej obrzezana łechtaczka pęcznieje jak owoc drzewa bochenko­wego. W pokoju gongi gamelanu. Cyklop omiata Nizinę Bengalską.

Jej skóra pachnie żelazem i słońcem. Ona wciska rąbek koszulki w krocze, uwalnia się z powijaków.

20.09.2007

Zaprosiła mnie na kolację, a trzeba przyznać, że świetnie gotowała. Przygotowała zupę neapolitańską i spaghetti z cukinii z oliwkami i parmezanem. Wypiłyśmy chyba dwie butelki Sofii i miałyśmy już nieźle w czubie. W pewnym momencie pochyliła się nade mną, by zdjąć drobinkę czarnej oliwki, która została w kąciku moich ust.

— Masz od tych mrozów przesuszoną skórę. Chodź. Pokażę ci, jak temu zaradzić.

M. chwiejnym krokiem zaprowadziła mnie do łazienki. Zatoczyłam się na śliskiej podłodze.

— Chyba powinnam zadzwonić po taksówkę?

— A gdzie się tak śpieszysz? Dopiero jedenasta. Nie spróbowałaś jeszcze mojego truskawkowego deseru. Nazywa się panna cotta. Ładnie, prawda?

Dotknęła moich włosów i pocałowała mnie z języczkiem. Stałam oniemiała.

— Na półce stoi taka lawendowa oliwka. Wykąp się i wypróbuj ją. Trzeba posmarować na mokrą skó­rę.

Uśmiechnęła się i wyszła z łazienki. Bezwiednie zdjęłam ubranie i rzuciłam je na pralkę. Weszłam pija­na do wanny, a właściwie wpadłam do wody. Kręciło mi się w głowie. Kaczki przyklejone do brązowych płytek zmieniły się w żółte gnomy i wyciągnęły do mnie ohydne, pokryte kurzajkami łapy.

— Chyba zaraz zwymiotuję.

— Wołałaś mnie? — usłyszałam przez drzwi łazienki.

— Czy mogę do ciebie dołączyć? Zimno się zrobiło w mieszkaniu.

Nie odpowiedziałam. Po chwili siedziała razem ze mną naga w wannie. Czułam na pośladku jej nieogolone łono. Jej szczupłe i nieproporcjonalne ciało z bordowymi, małymi sutkami przypominało w wodzie chrząszcza, o wydłużonym ciele, którego widziałam przy brze­gu stawu. Miał na pokrywach dwa czerwone punk­ty.

21.09.2007

Powoli uczę się ulic w Ryde na pamięć. Zakamarki tego wiktoriańskiego miasta wchodzą pod moją skó­rę i w tęczówki. Czasami budzę się o świcie. Wydaje mi się, że słyszę polskie głosy dobiegające z ulicy.

22.09.2007

Nie jestem obieżyświatem, nie marzyłam o podró­ żach. Nie chciałam się włóczyć po świecie, a tymcza­ sem splot „wydarzeń i słów” goni mnie bezlitośnie i czuję, że to nie koniec. Wyspa Wight jest dla mnie za ciasna. Dusi mnie zapach zgniłych korzeni, wodo­rostów i mchu. W tutejszych teatrze grają farsy kry­minalne. Przy High Street bezdomny skrzypek wygry­ wa koncerty z bumboksa. Ludzie bawią się na festiwalach czosnku i pomidorów. Chińska tandeta wysypuje się ze sklepów na ulice. Wczoraj pytałam o pracę dla pewnej Polki w jadalni Long John. Kiedy stałam przy bufecie i czekałam na rozmowę z szefem kuchni, spostrzegłam starszą Angielkę, która uśmie­ chała się do swego odbicia w zupie.

30.09.2007

Podglądam go przez okno, kiedy wraca ze szkoły. Mój Polish boy w granatowym mundurku, przygar­biony, samotny przecina Alexandra Road. Wchodzi do przedpokoju jak kot. Rzuca krawat z tarczą Bishop Lovett School. Milczy. Odkłada ten czas na później. Podchodzi do stołu. Uruchamia przekład­nię języka.

1.10.2007

Zajrzałam do niego na chwilę, żeby odebrać pocz­tę. Szykował w kuchni kanapki z truskawkami i drobniutko posiekaną dymką. Nagle komputer się zawiesił i poprosiłam o pomoc. Stanął za mną, przylgnął do fotela.

Wstrzymaliśmy oddech, czekając, aż świat też się zawiesi i w tej nieobliczalnej brei będziemy się kochać aż do utraty. Nic się nie wydarzyło.

Wybiegłam na ulicę, zostawiając otwartą skrzynkę.

3.10.2007

Jadę wieczorem z koleżanką do klubu fitness. In­struktorka tańca w dresie moro skacze jak wujek na weselu w Lgocie. Obok w auli bal. Z limuzyn wy­siadają jednodniowe „rozważne i romantyczne”. Walkmany transmitują klubowy koncert. W saunie orchidea z wielkimi piersiami. Rozpuszczalność życia jest zadziwiająca w tym klimacie. W szatni zapach trampek. W foliowych workach uduszone kostiu­my. Starsi panowie popierdując, spiskują przeciw Partii Pracy. Obok w siłowni angielskie rozmowy. Ja nigdy nie zatańczę w tym języku.

9.10.2007

Kiedy jestem zdenerwowana oglądam obrazy Hieronima Boscha. Wczoraj, podczas setnego przeglądania tej opasłej, magicznej księgi, zatrzy­małam wzrok na fragmencie przedstawiającym kulę i pomyślałam o poezji Romana Honeta. Za­intrygowana tym „błyskiem”, postanowiłam prze­ czytać jeszcze raz wszystkie jego wiersze. Ponieważ jestem uparta jak pleśń w mojej łazience, wyszpe­ rałam natychmiast jego tomiki Pójdziesz synu do piekła, wydany w 1998 roku i Serce wydany w 2002 (oba w Krakowie) i znalazłam „kuliste” frazy: Gdzie sier­pień był zamrożoną kulą; miejsce, przez które idę do cie­bie, jest kulą; tego wieczoru niebo zebrało się w kulę; o nas siostry i bracia w ostrych wnętrzach kul.

12.10.2007

Znalazłam w mojej bibliotece pierwsze wydanie książki Juliana Ejsmonda Żywoty drzew, nakład Gebethnera i Wolffa wydrukowany w 1929 roku w Warszawie przy ulicy Ciasnej 5. Na pierwszej stro­nie fioletowy znak Państwowej Fabryki Wyrobów Tytoniowych, niżej niebieska pieczęć wypożyczalni 17 książek Stefana Kamińskiego w Krakowie. Wcześ­niej śmieszył mnie ckliwy liryzm książki Ejsmonda, ale dzisiaj rano czytałam te drzewne legendy inaczej, jak symboliczne, poetyckie portrety ludzi:

Miała czasem jasne chwile. Raz siadł na jej wierzchołku z grzmiącym łopotem skrzydeł czarnopióry trubadur msza­ru, czerwonobrewny kogut cietrzew i począł śpiewać gorącą, namiętną pieśń ku chwale słońca. Był świt. Mszarne rojsty, zalane wstającą z ziemi mgłą, milczały jak zaczarowane. I tylko ta jedna pieśń — w tej ciszy… We mgle białego tumanu cały świat zdawał się widmowy.

Zobaczyłam moją babcię. Słońce obudziło ją w izbie zalanej jaskrawym światłem. Kiedy serce ucichło, czarnopióry trubadur przysłonił jej oczy.

3.11.2007

Murarz z zawodu, wilk morski z wyboru, który całe życie kleił papierowe modele statków, aby bez żalu wrzucać je do Mediny, prowadzi mnie na plażę w Ryde. Spogląda przez chwilę w kierunku angiel­skiego Portsmouth i mówi:

— Ale dzisiaj mgła, nawet Francji nie widać.

5.11.2007

Wypisy z różnych książek wiszą na pulpicie kom­ putera jak bielinki w ogrodach Semiramidy. Dzisiaj w powieści Człowiek epoki Ireneusza Iredyńskiego z 1983 roku, wydanej przez Wydawnictwo Literackie zaciekawił mnie opis przemiany młodych ludzi w wampiry:

W tym właśnie momencie ciała niedorostków poczęły się zmieniać, skóra ich stała się srebrzysta, nad głowami ukazały się tęczowe aureole, u pięknych wysmukłych dłoni wyrosły spiżowe pazury, a z ich ust wydobył się śpiew ultradźwiękowy… Tak po słowach Heniowych młodzież zmieniała się w platynowce, o których Traszko z Trzcińca w swej Potworologii pisze: „nie masz u nich uczuć wyż­ szych, jest chućwa, pląsawa…” Ha, czy nie tak wyglądają współcześni młodzi w dys­kotece?

10.11.2007

Mój ulubiony żart, który przypominam sobie w deszczowe noce:

— Spójrz! Po ulicy spaceruje pies z rozłożonym parasolem!

— I co w tym dziwnego? Przecież pada deszcz.

26.11.2007

W osiedlowym sklepie u Lankijczyków znalazłam na półkach ocet z naklejką Polish special. Jeden z kloszar­dów pod sklepem z dziwnie podpuchniętymi ocza­mi uśmiechnął się do mnie i mrugnął, kiedy wzięłam jedną butelkę. Potem zagadnął mnie po angielsku:

— Wiem, wiem o twoim winegarowym, polskim trunku. Skosztowałem w sobotę i do dzisiaj próbu­ ję wrócić do siebie.

7.12.2007

Spaceruję po supermarkecie, a za mną jakiś Anglik. Myślę sobie: „Nie jest dobrze. Znowu jakiś psycho­pata za mną łazi”. Skręcam do kasy, a on za mną. Tuż przy wyjściu zatrzymuje mnie:

— Przepraszam! — zagaja, a ja rozglądam się przestraszona za jakimś ochroniarzem.

— Od dwudziestu minut za tobą chodzę, bo bar­dzo mnie intryguje, co tam masz, takie czarne, pozwijane w koszyku?

— To są suszone śliwki.

— Do czego?

— Do jedzenia.

10.12.2007

— Rosjanie w mojej szklarni — opowiada znajomy — zarabiają sto dwadzieścia funtów na tydzień. W piątek biorą wypłatę, w sobotę piją, w ponie­działek piją, we wtorek piją, w środę i w czwartek też, w piątek… hm, w piątek biorą wypłatę.

— A w niedzielę co, też piją? — pytam.

— Nie, no co ty? W niedzielę to jedzą.


12.12.2007

Po południu ucięłam sobie drzemkę razem z ośmio­ miesięczną córką. We śnie znalazłam się w starej wiosce, ale gdzie nie zajrzałam pojawiał się napis: „Trzymaj mnie!”.

Wrzuciłam kamyk do studni, a fale:

— Trzymaj nas!

Zajrzałam do stodoły, a belka skrzypi:

— Trzymaj mnie!

Spotkałam staruszkę, a ta nic tylko:

— Trzymaj mnie!

Mówię wam, prawdziwa męczarnia. W końcu obudziłam się zmęczona, a córka siedziała na skra­ ju wysokiego łóżka i uśmiechała się do mnie. W ostat­ niej chwili ją złapałam.

24.12.2007

Moja matka cierpiała na brontofobię. Kiedy zaczy­ nało grzmieć, żegnała się, zbierała pranie ze sznur­ków rozwieszonych między dwiema starymi jabłonkami. Zamykała wszystkie okna, drzwi na zasuwę, wyciągała z gniazdek kontakty, chowała do komody metalowe przedmioty, nakrywała pralkę grubym kocem, żeby nie ściągnęła pioruna. W koń­cu siadała na łóżku, przykrywała się pierzyną oraz kapą i wołała nas do siebie:

— Przyznać mi się tu zaraz, kto zabił pająka? Wiecie przecież, że to ściąga burzę z piorunami.

— A dlaczego? — pytałam.

— Pająki to święte stworzenia i nie wolno ich zabi­jać. Ocaliły Matkę Boską przed żołnierzami Heroda. Kiedy święta rodzina uciekała z Jerozolimy, pająki uplotły wokół gęstą sieć, tak aby nie mogły przebić jej miecze żołnierzy Heroda.


I tak opowiadała i opowiadała, a to, że Jezus ożywił w dzieciństwie gliniane ptaszki, a to powie­sił dzban z wodą na promieniu słonecznym. W koń­ cu zasypiała przykryta pierzyną po same uszy, w lewej dłoni ściskając poświęcony medalik. W ciem­nościach nie było co robić, więc wchodziłam pod stół i bawiłam się „w domek”.

W sierpniowej duchocie mieszały się różne zapa­chy: podgniłej słomy z siennika, krochmalu, stęch­lizny, kocich sików. Lep na muchy kiwał się hipno­tycznie pod żyrandolem. W pewnym momencie wlazła do mnie pod stół moja sąsiadka. Objęła mnie pulchnym ramieniem. Zadrżałam z obrzydzenia, ale ona chyba inaczej to zinterpretowała. Wywaliła na wierzch ogromne cycki i wsunęła sobie rękę do bawełnianych majtek. Na szczęście burza się skoń­ czyła. Ktoś zapukał do drzwi i matka zapaliła światło. Uciekłam spod stołu, krzycząc:

— Mamo, mamo, pod naszym stołem są pająki Jerozolimy!