czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Cisza kurhanów” — odcinek 3.


Cisza kurhanów — 3

Kłócono by się dalej, gdyby nie wejście starej Kalahy. Na jej widok wszyscy zamilkli i utkwili w niej pytające spojrzenia. Władna Mocą weszła na środek namiotu i rzuciła garść proszku w stronę ognia. Buchnął dym, ale zwyczajny, siwy. Mimo to, na ten widok Jansemi wzdrygnęła się, aż jej przyjaciółka pochwyciła ją za rękę.

Starucha powiodła wzrokiem po obecnych. Jansemi zdawało się, że na ułamek chwili dłużej zatrzymała się na jej osobie, ale to chyba tylko takie wrażenie.

– Zło zaczaiło się w naszej krainie.

Po tych słowach wybuchł gwar głosów. Jedni triumfowali, że mieli rację już wcześniej domyślając się tego, a inni nie chcieli uwierzyć. Kobiety w przestrachu zapytywały, co dalej. Kalaha znając temperament swych braci chwilę odczekała, pozwalając fali emocji wylać się z dziesiątek gardeł. Potem podniosła pomarszczoną dłoń uciszając zgromadzonych. Wiedzieli, że dopóki się nie uspokoją, nic nie powie. Stara Kalaha nie lubiła, gdy się jej przeszkadzało podczas mówienia.

– To zło stare, od wieków gnębiące te ziemie. Tak powiedziały mi duchy.

Ponownie chwilę panowała cisza, wszyscy czekali, że Władna Mocą coś jeszcze powie, ale ona milczała. Po chwili więc ponownie wybuchł gwar głosów.

– Czcigodna Kalaho. Skoro odwieczne, dlaczego do tej pory to… coś nas nie zaatakowało.

– Gdy byłam jeszcze bardzo mała, moja matka mówiła, że ciemne moce zaatakowały kobiety naszego plemienia. Potężnymi czarami udało się to zło odegnać, ale ono nie odeszło. Krąży w pobliżu niczym wygłodniały lew, tylko czekając okazji, by zaatakować.

– Ale przecież zaatakowano ludzi z sąsiednich plemion.

– Polujący na wołu głodny lew nie pogardzi i ptaszkiem, który wpadnie mu do paszczy.

Fala podniesionych głosów przetoczyła się po namiocie. Kalaha ruszyła do wyjścia.

– Czego ono chce od naszych kobiet?

Kalaha zatrzymała się.

– Śmierci.

– Dlaczego?

– By zmazać grzechy naszych przodkiń.

– Jakie grzechy? – szmer zdziwienia przeszedł po zgromadzonych.

– Uraziły Potężną Mirge swym nieposłuszeństwem.

– Jak pokonać zło?

– Trzeba je zabić.

– To nie nowina. Jak je zabić? – dopytywał się Banrun.

– Ja nie zdołam pokonać demona. Moje czary są zbyt słabe.

– Może przebłagać Potężną ofiarami, a odegna swój gniew i daruje życie swym dzieciom?

– Próbowano już tego w przeszłości.

Po tych słowach Kalaha tylko złowróżbnie się uśmiechnęła i wyszła. W namiocie zapanowała hałas. Radzono jak najszybciej zwinąć obóz i przenieść się w inne miejsce, zostawiając zło za sobą. Pojawiły się też głosy, by posłać do miasta po tępicieli lub zwrócić się do któregoś z wielkich magów.

Przechodząc opodal Jansemi, Kalaha ponownie na nią spojrzała tak, że dziewczynie zimny dreszcz przebiegł po plecach. Pochwyciła Sahiat za rękę i wyszły z namiotu.

– Co ci jest? – spytała ją przyjaciółka, gdy doszły do koni.

– Sama nie wiem. Czuję niepokój, jakby mnie coś prześladowało. Przeraża mnie… to… to towarzyszy mi od dziecięcych lat.

– Co?

– Mrok. Zawsze gdzieś był – narzuciła proste, pasterskie siodło na jednego z koni ojca.

Sahiat też osiodłała konia. Przyniosła też ze swego namiotu dwa łuki.

– Dokąd chcesz jechać?

– W step.

Sahiat nie pytała po co. Jej przyjaciółka musiała ukoić nerwy, a jazda konna i przestrzenie Elmoru zawsze działały na nią kojąco.

Wskoczyły na konie i pogalopowały. Jansemi przypomniała sobie, że poprzedniego wieczoru widziały osobę idącą w las, w kierunku, gdzie znaleziono zamordowaną. Postać była owinięta w czarne baranie futro, natomiast przy zwłokach nie było wełnianej peleryny. Zatem były to dwie różne osoby. Czyżby ktoś parał się magią ciemnej strony? Jedyną Władną Mocą była Kalaha! To jej spojrzenie wtedy, w świątyni…

Jansemi popędziła konia, jakby pęd galopu i chłoszczący po twarzy wiatr miały wygnać z jej głowy kłębiące się nieprzyjemne myśli. Chrzęst miażdżonego końskimi kopytami śniegu i chrapliwy oddech wierzchowca koiły nieco jej nerwy i uspokajały kołaczące serce. Przez długie miesiące spędzone w szkole bardzo jej tego brakowało. Teraz cieszyła się każdym krokiem rwącego w pędzie konia. Od łykania mroźnego powietrza aż zabolało ją gardło.

Wreszcie zwolniła.

– Dokąd chcesz jechać? – Spytała Sahiat równając się z nią.

– Do Sarmedirii.

– Co? To dwa dni drogi stąd. Poza tym…

– Tak, słyszałam legendy. Byłam tam jednak z ciotką Arnev i żadne demony na nas nie wyskoczyły. To zwykłe ruiny.

Sahiat była zaskoczona.

– Kiedy? Po co was tam zabrała?

Jansemi zmrużyła oczy patrząc gdzieś przed siebie w poszukiwaniu obrazów z przeszłości.

– Nie pamiętam… ciotka czegoś szukała, oglądała freski w ruinach świątyni. Ja bawiłam się z Unkuri. Potem… – Jansemi ponownie zmrużyła oczy usiłując sobie coś przypomnieć.

Po chwili pokręciła przecząco głową.

– Nie pamiętam, ale tam coś zaszło. Tam były jeszcze jakieś osoby…

Sahiat zajechała jej drogę i pochwyciła za uzdę jej konia, zatrzymując ją.

– Jazda tam to szaleństwo. Nie mamy zapasów, ciepłych ubrań i koców. A w pobliżu grasuje zabójca – spojrzała dziewczynie w oczy. – Poczekajmy do roztopów.

Jansemi wahała się.

– Tam, w naszej świątyni widziałam w oczach Kalahy zło, które już kiedyś.., gdzieś… widziałam w innych oczach.

– Chyba nie sądzisz…? – Sahiat nie chciała nawet dopuścić strasznej myśli do głowy.

– Już nie wiem, co sądzić – Jansemi opuściła głowę i ciemne, rozczochrane pędem włosy opadły jej na czoło i twarz.

Odgarnęła je ręką. Sahiat puściła wodze wierzchowca Jansemi.

– Wracajmy – zawróciła swojego konia, ucinając dyskusję o niedorzecznym pomyśle przyjaciółki. – Przygotujemy się do drogi i pojedziemy.

Pięć dni później orszak pogrzebowy ruszył w kierunku wyżyny z kurhanami, gdzie Isherzy grzebali swoich zmarłych. Cztery dni wcześniej wyruszyło tam trzech jezdnych, by przygotować miejsce pochówku. Każdego roku, zawsze przed nastaniem zimy, grzebano w ziemi dwa doły na wypadek niespodziewanej śmierci kogoś z klanu. Zwykle w ten trudny czas jedna lub dwie starsze osoby odchodziły do krainy bogów, a drążenie w zamarzniętej ziemi było niemal niemożliwe. Przy gotowych dołach wystarczyło tylko odgarnąć śnieg, by móc złożyć ciało z darami do grobu. Zimą z reguły nie prowadzono walk, dlatego zgony były tylko naturalne i niejednokrotnie doły pozostawały puste do czasów kolejnych starć między klanami. Ale teraz jeden z nich miał się zapełnić.

Smutny orszak dotarł do miejsca grzebalnego. Władna Mocą poprowadziła ceremonię. Przywiezione na saniach i odziane w najlepsze szaty ciało złożono do dołu w jego centralnej części. Pod głowę położono siodło, na ciele złożono miecz, włócznię, łuk i kołczan ze strzałami. Po lewej stronie umieszczono dzbany z ziarnem, winem, mlekiem, suszonym mięsem, skóry zwierząt, nieco biżuterii. Przez cały czas odprawiano modły i rytualne tańce mające odpędzić złe duchy i wskazać duszy zmarłej drogę do niebiańskiego pałacu bogów. Na końcu Władna Mocą podeszła do przyprowadzonego luzem konia, skropiła go mlekiem i wypowiedziała kilka modlitw. Potem zza paska wyjęła długi i cienki sztylet. Głaszcząc po czole konia przytknęła sztylet do jego skroni, po czym jednym, zdecydowanym pchnięciem wraziła go w koński łeb aż po rękojeść. Ostrze przeniknęło mózg. Śmierć była natychmiastowa. Koń podkurczył nogi i obalił się na bok. Chwilę drgał agonalnie, po czym znieruchomiał. Kilka kobiet obmyło łeb sakramentalnej ofiary z krwi. Gdy zwierzę było czyste, kilku mężczyzn włożyło pod nie drągi i podniosło. Wolno zeszli do grobu i złożyli ciało wierzchowca po prawej stronie zmarłej. Ułożyli je z podkurczonymi nogami i wyciągniętą szyją tak, by pasowało do długości dołu. Nim przykryto grób płaskimi łupkami kamieni i zasypano, Kalaha lała weń mleko i sypała zioła, prosząc duszę zmarłej, by była opieką dla klanu, a ducha końskiego, by powiózł zmarłą do pałacu bogów. Prosiła też wszystkie duchy opiekuńcze, by roztaczały łaski nad klanem i odpędzały wszelkie nieszczęścia.

Ceremonia trwała cały dzień. Pod wieczór zakryto mogiłę i zasypano ziemią z wykopu. Na wierzchu ułożono kamienie, by drapieżniki nie mogły rozgrzebać grobu i wywlec zwłok. Rankiem miano wracać do zimowego obozowiska, a na wieczór rozbito kilka namiotów w pewnym oddaleniu od kurhanów. Nie chciano zmarłym zakłócać spokoju. Przy świeżym grobie pozostało jedynie kilkoro najbliższych osób zmarłej, które miały przez kolejne trzy dni modlić się i składać ofiary z mleka, zbóż i suszonego mięsa. Wiosną, gdy ziemia będzie miękka, parę osób z rodziny powróci, by ponownie odprawić pogrzebowe rytuały i usypać kopiec będący symbolicznym wzniesieniem, z którego dusza będzie łatwiej mogła sięgnąć podnóży niebiańskiego pałacu. W miejscu przy głowie pogrzebanej stanie okrągły obelisk wysokości rosłego mężczyzny, pokryty płaskorzeźbą przedstawiającą życie zmarłej, jej rodziny i legendy o Palimirze.

Gdy namiot, w którym miała spać z ojcem i kilkom innymi osobami, był już gotowy. Jansemi wybrała się ku królewskim kopcom kurhanów. Kierowała się ku jednemu z nich, imponującemu rozmiarami. Usypano go kilka pokoleń temu. Skrywał siedem wyłożonych kamieniami komnat, a strop wspierał się na kamiennych kolumnach i potężnych, drewnianych belach cedru sprowadzanego z dalekiego zachodu. Był rodzinnym grobowcem rodziny dziewczyny, w którym chowano jej dziadów, ich żony i dzieci. Leżała tam też jej matka. Jej śmierć do obecnego dnia pozostawała zagadką. Udała się w dalekie góry Omrag, wraz z ciotką Arnev, swą siostrą. Miały tam oddać się medytacjom i modłom. Gdy wracały, koń Valair poślizgnął się na wąskiej ścieżce i jej matka spadła w dół w lodowatą, rwącą rzekę. Tak powiedziała Arnev. Nie było powodu, by jej nie wierzyć, gdyż obie kobiety bardzo się kochały i przyjaźniły. Arnev bardzo przeżyła śmierć swej siostry. Zginęła rok później. Rozszarpał ją smok, gdy udała się w step na medytacje. Obydwie kobiety spoczęły w tym królewskim kurhanie obok swych mężów i kilku najważniejszych krewnych. Tu też spocznie ojciec Jansemi i kiedyś ona sama. Później prawdopodobnie wznosić trzeba będzie kolejny kurhan, gdyż w tym już nie będzie miejsca na kolejnych wodzów i liderki klanu Isher.

Wolno obchodziła kopiec, idąc w kierunku zawalonego głazami i ziemią wejścia. Znajdowało się ono na wschodniej stronie kopca. W ten sposób wschodzące słońce witało dusze nowych zmarłych w ich kolejnej wędrówce do pałacu bogów, oświetlając drogę Indusowi, przewodnikowi zmarłych. Stanęła przed wejściem. Nie widziała kamiennych wrót, gdyż zakrywała je ziemia i kamienie, ale wiedziała, że tutaj są. Za nią była aleja z dużo mniejszych kurhanów, gdzie pochowano innych znacznych klanu, zarówno mężczyzn jak i kobiety. Powiadano, że w dniu zimowego przesilenia dostrzec można było dusze przodków idące aleją do swego ziemskiego miejsca spoczynku, by cieszyć się dobrami, jakie złożyły tu ich rodziny i wysłuchiwać modłów i próśb. Wówczas dusze z alei kurhanów kłaniały się swym wodzom i dołączały do nich, by radzić w sprawach, jakie w modłach zanosili do nich ich krewni następnych pokoleń.

Jansemi spoglądała na miejsce, gdzie przed wieloma laty złożono do grobowca ciało jej matki. Mimo że wówczas była małą dziewczynką, doskonale pamiętała tamten dzień. Na ceremonię przybył cały klan i kilka sąsiednich. Tak żegnano wielką królową, wspaniałą kobietę, mądrą w piśmie i mocy. Valair zasiadała w Wielkiej Radzie Plemion, która zbierała się raz na trzy lata, by radzić o sytuacji wszystkich klanów, modlić się, wróżyć na przyszłość, odczytywać znaki na ceremoniach i ustalać daty najważniejszych świąt. Valair była cenioną członkinią rady. Jej osądy były trafne i miała dar przewidywania. Była przy tym piękną kobietą, świetną wojowniczką i łowczynią. Jansemi bardzo brakowało matki, choć od jej śmierci upłynęło tyle lat. Ciotka Roshun otoczyła ją troskliwą opieką, ale w jej oczach nie było tyle czułości, co w matczynych.

Spojrzenie Jansemi padło na jeden ze słusznych głazów leżących u podnóża kopca. Trzy kręgi z takich głazów otaczały cały kurhan. Jednak dziewczynę zaciekawił strząśnięty śnieg na wierzchu kamienia. Wyglądało, jakby ktoś na niego wszedł i zwalił śnieg. Były na nim nawet ślady butów. Takich, jakie nosili Isherzy. W pamięci szukała, czy ktoś z jej plemienia szedł w kierunku królewskiego kopca, ale nie przypominała sobie. Zresztą jedyne ślady, jakie widniały na śniegu, należały do niej. Nikt inny tu przed nią nie przyszedł. Jednak w pobliżu wejścia dostrzegła inne ślady, częściowo zawiane dołki prowadzące od grobowca i skręcające z alei dalej na północ. Wyglądało, jakby ktoś wyszedł z wnętrza kurhanu, podszedł do jednego z głazów, wszedł na niego, by się rozejrzeć, a następnie powędrował w kierunku północnym. Jansemi poszła za śladami, ale po kilku krokach znikły zawiane śniegiem.

Chłodne uczucie wniknęło w serce dziewczyny. Jakieś wspomnienie przebiegło przez jej głowę. Zamknęła oczy. Ponownie była pięcioletnią dziewczynką, idącą w orszaku pogrzebowym za noszami, na których leżało zawinięte w kosztowne tkaniny ciało jej matki. Szła obok ojca, mijała kolejnych płaczących ludzi, bądź nucących smutne pieśni. Za nią podążali dostojnicy z plemienia i Wielkiej Rady. Prowadzono dziesięć koni i niesiono bogate dary grobowe. Między postaciami dostrzegła Roshun. Stała przy jednym z głazów i trzymała za rękę małą Unkuri. Jej kuzynka uśmiechała się do niej i machała rączką matce, ciotce Arnev, która szła za Jansemi. Ale Jansemi dostrzegła coś jeszcze. Jakiś cień, który stał za Roshun i Unkuri. Coś złego czaiło się w pobliżu. Krążyło niczym drapieżnik czekający sposobności, by dopaść kolejnej ofiary.

Gwałtownie otworzyła oczy czując czyjąś obecność. Zmrok zapadał bardzo szybko. Dobrze, że śnieg odbijał światło księżyca, rozjaśniając krajobraz i rozpraszając ciemność nadchodzącej nocy. Rozejrzała się, ale nikogo nie dostrzegła. Mimo tego mogłaby przysiąc, że ktoś był w pobliżu. Szybko zawróciła i podążyła własnymi śladami do obozu.

– Na bogów, gdzie byłaś? – spytała ją zaniepokojona Sahiat, gdy tylko pojawiła się w blasku ogniska.

– Przy królewskim kurhanie.

– Rankiem mamy złożyć tam ofiary – Kalaha popatrzyła na nią uważnie.

– Chciałam pomodlić się przy grobie matki – tłumaczyła Jansemi.

– Nie oddalaj się od obozowiska. To niebezpieczne – przestrzegała Kalaha.

Potakująco skinęła głową. Nie chciała dyskutować, zbyt zajęta własnymi myślami.

Rankiem miano złożyć ofiarę przodkom z kurhanu. Nie czyniono tego w dniu pogrzebu, gdyż byłoby to obrazą dla ducha chowanej osoby. Dopiero następnego dnia można było uczcić pamięć przodków obiatą.

cdn.