czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Piotr Pomsta: `Oblężenie` — fragmenty — odcinek 2.


Oblężenie

Z papierem toaletowym na ustach (na pieśń ochoty nie miałem) ruszam w stronę brzegu rzeki. Tu właśnie przyjemnie i nawet jak na te czasy kulturalnie — piwo można wypić — pod warunkiem, że je dowiozą. Tutaj też wdychając świeże nadrzeczne powietrze będę mógł opić dzisiejszy dzień, dzień, na który podświadomie tyle miesięcy czekałem – dziś bowiem przyszło mi ostatecznie porzucić wszelkie nadzieje na bliższe poznanie tej, w którą jak w obraz tyle miesięcy się wpatrywałem. (Choć torując sobie drogę przez wysoką trawę nadrzecznego bulwaru, nie mogłem przecież wiedzieć, że cezura, jaką sam sobie właśnie wyznaczałem, otwierać miała epokę nieporównywalnie burzliwszą niż poprzednia. Lecz w tej chwili nie miałem jeszcze o tym pojęcia — teraz myślałem tylko o piwie i o tym, że wszystko sobie poukładam, siedząc z chłodną butelczyną w ręku w cieniu jakiegoś drzewa liściastego).

Idę dalej, warga pali, w ustach sucho, język przypomina już podgrzane podeszwy moich półtrampek, ale oto już horyzont, a na horyzoncie majaczy drewniana buda barem zwana, gdzie — o ile tylko szczęście dopisze — ugaszę pragnienie ciała i duszy. Mimo znużenia całodziennym stresem, sierpniowym słońcem, rozpalonym chodnikiem i palącą wargą, serce zaczyna mi teraz z radości bić mocniej, jakby z tej euforii z piersi wyskoczyć chciało i samo do zielonej piwodajni dobiec.

Lecz wnet euforia szybko się ulatnia, jej miejsce zajmuje przerażenie. Wystarczy głowę za róg zielonej budy wystawić: wielka, zakręcająca kolejka najzdrowszego psychicznie wpędziłaby w depresję. Nie mówiąc już o spragnionych, jak ja. Niezdecydowany przystaję. Mam do wyboru stanąć w kolejce bez gwarancji, że gdy dotrę do jej kresu, źródełko się nie wyczerpie. Mogę też spróbować kombinować, choć zważywszy na liczbę spragnionych, zadanie to tyleż niepewne, co niebezpieczne. Przyglądam się temu olbrzymiemu ludzkiemu wężowi, grubiejącemu u głowy, cienkiemu na końcu ogona. Wytworowi ekonomii realizmu socjalistycznego, samoistnemu zjawisku społecznemu, a jeśli przyjrzeć się dobrze — miniaturze socjalistycznego społeczeństwa: ci z końca to spragniony, agresywny proletariat, nienawistny wobec „rządzących” sprzed samego okienka. I ten postępujący awans społeczny w miarę zbliżania się do żłobu. Ludzie ci sami niby, a tacy inni: z agresywnych lumpów zmieniający się w racjonalnych konsumentów. Z pogardą i pobłażaniem na koniec kolejki zerkający. Trochę jak robotnicy nad morzem, co władzę chcą teraz obalić. A gdyby do władzy doszli...

Nie czas jednak na filozoficzne rozmyślania. Najsłuszniejsza nawet teoria socjologiczna nie przełoży się w praktyce na zakup piwa w zielonej budzie. Muszę coś zdecydować, albo w ogóle zrezygnować z picia. Spróbuję obejść procedurę: w końcu po to chodzę do liceum ogólnokształcącego, a nie jakiejś budowlanki, żeby pracować głową, jakąś taktykę przyjąć. Nie bez trudu zachęcam do działania szare komórki, eliminuję pierwszą hipotezę wzbudzenia litości wśród kolejkowiczów opuchniętą wargą, bo tu co drugi ma coś obite, jeden gębę, drugi oko, trzeci jeszcze wymachuje obandażowanym nadgarstkiem. Pozostaje niepostrzeżenie wepchnąć się, korzystając z chwilowego zamieszania — choć to bardzo niebezpieczne, bo ryzykuję więcej kontuzji niż tylko opuchnięta warga. Inna możliwość to znaleźć jakąś sympatyczną twarz spośród „rządzących” i niepostrzeżenie wcisnąć banknoty w rękę, szepnąć do ucha liczbę flaszek.

Przyglądam się początkowi kolejki, ale tu nikt nie chce odwrócić twarzy, wszyscy w skupieniu wpatrzeni w okienko, w głowach zapewne starają się zgadnąć, ile piwa przyszło z dostawą, ile dotychczas sprzedano. Stoję dalej i wytężam wzrok, a nie wygląda to dobrze : nie dość, że nikogo nie rozpoznaję — na to ciężko liczyć w czasie wakacji — ale wręcz nie mogę dostrzec twarzy postaci kłębiących się na początku kolejki. Pragnienie jednak silniejsze od zdrowego rozsądku, zamykam oczy rozsądkowi i idę przed siebie wprost na czoło kolejki. Jeszcze ci z tyłu mnie nie widzą, nie wiedzą, co knuję. Żadnego protestu, żadnej kąśliwej uwagi, kiedy podchodzę do czoła kolejki i grzecznie przepraszam. Odwraca się ich dwóch. Jakbym kamyczek trącił, co wielką lawinę wywołuje. Wygląda to tak:

Pierwszy (szeptem) : Już więcej nikomu nie kupuję!

Drugi (głośniej): Nie ma mowy: mam już ze czterdzieści do kupienia!

O, i jeszcze jeden się odwraca. Jego „Na koniec kolejki” znaczy tyle, co „rien ne va plus”. Mogę zapomnieć o piwie.

Kolejkowy potwór bulgoce, dziesiątki złowrogich ślepi wzrok wpija. Zostaję namierzony, bez procesu wyklęty. Rezygnuję. Załamany międlę w suchych jak pustynny piasek ustach przekleństwa, nic nie mogę zrobić. Odwracam się w stronę bulwaru — może w następnej budzie pójdzie mi lepiej? Tam mnie jeszcze nie znają, kolejka może mniejsza, dostawa później przyszła? Przecież muszą rozwozić piwo po kolei do każdej z budek. Tak sobie filozofuję logicznie, kiedy nagle swoje imię słyszę. I to wcale nie agresywnie, raczej przyjaźnie, ktoś mnie woła. Czy to możliwe, po tylu niepowodzeniach dnia? Na próżno rozglądam się, kiedy znów słyszę:

— Tymek, tutaj, tutaj, pod drzewem! — z cienia mała postać się wyłania, leniwie krocząc w moją stronę. W jednej ręce butelka, drugą wyciąga na przywitanie. Kurdupel z krótko ostrzyżoną, płową czupryną, śmieje się do mnie szeroko, dobroduszny jak rolnik, nieprzyzwoicie szczery swoim szczęściem ze spotkania, samotne rozmyślania pod rozłożystym drzewem kończącego.

— Żorż — wołam nie mniej od niego wzruszony.

Sadza mnie pod drzewem, zimną flaszkę z wojskowego plecaka wyciąga, zębami kapsel odrywa. — Pij, bo mi źle wyglądasz ! Kto ci tak w paszczę przyłożył?

Marzenie zdrożonego wędrowca, zanim kurz z ubrania strzepie. Chłodne piwo w upalny dzień. Przechylam flaszkę najwyżej, jak mogę, w oczy słońce mi świeci. Przymykam oczy, słońce prześwituje przez brązowe szkło butelki, wlewam w siebie złocisty, chłodny płyn, wlewam długo i zachłannie i już przechodzi ból wargi, i już mija pragnienie, robię się lekki, wesoły, czas oderwać twarz od wodopoju, jeszcze jeden łyk, żołądek pęcznieje, koniec.

— Uratowałeś mnie Żorż — szepcę zdyszany.

— Nie ma sprawy, siadaj Tym, bo się przewrócisz. Gadaj, co u ciebie!

I opowiadam mu moją historię z Mercedes, całą od początku, wywalam to, co tak długo w sobie dusiłem. Żorż słucha, wiercąc się niespokojnie, i tak go podziwiam — trzeba mieć dużo cierpliwości, by takie smętne ględzenie zdzierżyć. A może on tylko udaje, że słucha, a tak naprawdę myślami błądzi już zupełnie gdzie indziej?

— Słuchaj stary — przerywa mi w końcu — machnij na to ręką, jak nie ta to inna. Przyznasz zresztą, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło. Słowem się do niej w życiu nie odezwałeś, więc o czym tu gadać? Rzuć to w diabły, łyknij piwka — stuka butelką o moją butelkę, a w górę strzela strużka pianki — a ja mam dla ciebie propozycję znacznie ciekawszą! Zajmiesz się czymś pożytecznym, może zarobisz guza, ale za to zapomnisz o tych swoich miłosnych majakach. — Patrzy na mnie z uśmiechem, jego wzrok lekko podchmielony. Ja też już jestem podchmielony, z radością przyjmę każdą propozycję.

Żorż, ten groteskowy, bezczelny prostak o wzroście pigmeja i twarzy skacowanego robola. Dla niego wszystko wydawało się proste. Kiedy inni grzęźli w błocku niezdecydowania, on wymachiwał gotową receptą. Zawsze pełen pomysłów mniej lub bardziej inteligentnych, typ błazna, z którego cała szkoła się naśmiewa, choć on sobie z tego nic nie robił — zapewne dumny z tego, że rozpoznawany jest przez wszystkich. Po cichu zresztą podziwiano go, za odwagę, z jaką stawiał czoła nauczycielom, nawet tym, których znano jako mało przyjaznych uczniom. Nie tylko potrafił im się postawić, ale — co znacznie trudniejsze — potrafił doprowadzać ich do stanu takiej bezsilności, że zamiast mścić się przy pierwszej lepszej okazji, jak to mieli w zwyczaju, nierzadko wręcz dawali za wygraną, przestawali oponować, wręcz unikali nadmiernych sprzeczek w obawie przed zaskoczeniem niewygodną uwagą. I choć Żorż wygląd miał chamowaty, chamem tak naprawdę nie był, wręcz można by powiedzieć, że jego maniery niejednokrotnie przewyższały te prezentowane przez uczniów o bardziej nobliwej powierzchowności.

— Pojedziemy nad morze, ja i ty. Ty weźmiesz swój aparat fotograficzny — mam tylko nadzieję, że go nie przehandlowałeś — będziesz robił zdjęcia, ja zrobię opis, przetłumaczymy to na jakiś język i wyślemy na Zachód, za Żelazną Kurtynę. Do jakiegoś pisma. Załapiemy się do jakiegoś zachodniego pisma, rozumiesz? Twoje zdjęcia przejdą do historii — teraz cały świat o nas pisze — a my zrobimy złoty interes, może — rozumiesz — któregoś dnia uda nam się prysnąć z tego bagna, a tam robota będzie czekać? Albo nawet jeśli nie to, przynajmniej zarobimy jakieś dolary. Czysty interes!

Żorż otwiera mi drugą flaszkę piwa, jego pomysł dodaje mu skrzydeł. Wybałusza na mnie oczy, wgapia się w oczekiwaniu na euforię z mojej strony, lecz chyba widzi w mojej twarzy wyłącznie zakłopotanie. Nie chcę tam jechać. Nie chcę dostać guza, stracić swój drogocenny aparat, a przy odrobinie szczęścia wylądować w milicyjnym areszcie. Zresztą, co ja miałbym powiedzieć w domu? Starzy oszaleliby ze strachu! Przecież dziesięć lat wcześniej — wszyscy o tym wiedzą — komuniści zaczęli strzelać do strajkujących, trup słał się gęsto, a ja, może nie mam chwilowo celu w życiu, ale też nie jest mi spieszno do kostnicy.

— Żorż — mówię po chwili — na chorobę ty tam chcesz się pchać? Zachodnie gazety mają swoich dziennikarzy na miejscu, naprawdę sądzisz, że będą szukać pomocy wśród miejscowych licealistów?

— Jeśli oni nie będą szukać pomocy — sami im pomożemy. Będziemy jak cienie — dostaniemy się tam, gdzie zachodni dziennikarze nigdy nie wejdą. To niepowtarzalna szansa. Nie mamy prawa jej zmarnować! Widziałem twoje zdjęcia — nie powstydziłby się ich profesjonalny fotograf. Marnujesz się, stary. Czas wziąć sprawy w swoje ręce! A poza tym — zniża konfidencjonalnie głos — czy ta twoja Syrena nie pojechała przypadkiem nad morze? A jeśli wcale nie pojechała na plażę, tylko roznosi zupki robotnikom? Rusz się, człowieku! Trzeba być cały czas w ruchu, inaczej urośnie ci bebech, włożysz bambosze i będziesz siedział przed telewizorem, w końcu tak się rozleniwisz, że stara słoik ci będzie podstawiała do sikania.

Żorż chce, żebym się ruszył. Dopiero co usiadłem, a tu znowu mnie gonią. Czy koniecznie trzeba tak nagle, od razu, bez wytchnienia, bez chwili spokoju na refleksję? Z drugiej strony perspektywa sikania do słoika przed telewizorem... To oczywiście przykład skrajny, lecz jeśli rozejrzeć się wkoło, wizja wiecznej nudy niespełnienia wydaje się całkiem realna. Weźmy mojego miotającego się ojca. Spójrzmy na smutne ulice miasta, szare twarze jego mieszkańców. Albo grubasa naprzeciwko, który usiłuje usadowić się na ziemi. Najpierw oparty o drzewo plecami osuwa tłusty tułów, potem opiera jedną rękę, wreszcie drugą, w końcu powoli opuszcza tłusty tyłek, stękając przy tym i klnąc obrzydliwie. Masz rację Żorż, nie wiedziałem, co chcę w życiu robić — po nieudanej próbie poznania Mercedes, szukałem tylko wytchnienia. Jak widać trudno znaleźć je wtedy, kiedy się go pragnie najbardziej. Cały świat jest w ruchu, wszelkie przestoje są wbrew naturze. Tylko, czy tego rodzaju ważne decyzje, których skutkiem może być śmierć lub kalectwo należy podejmować w takim miejscu? Czy nie trzeba ich głębiej przemyśleć, rozważyć wszystkie za i przeciw, zorganizować wszelkie środki bezpieczeństwa? Lecz jakie znaczenie ma to gdzie i jak? W końcu geniusze doznawali oświecenia w ogrodach i toaletach, ludzie ginęli i giną zarówno w deszczu jak i w piękną, słoneczną pogodę, przy śpiewie ptaków, bzyczeniu polnych owadów... Do tego czasy się zmieniły, może władza ucywilizowała się przez te dziesięć lat: w telewizji prezentują się tak miło i sympatycznie, tacy kulturalni, dobrze wychowani panowie po czterdziestce, po pięćdziesiątce, łagodni jak baranki. Jak ktoś taki mógłby wydać rozkaz strzelania do niewinnych ludzi, którzy walczą o nic więcej niż o prawo do kiełbasy i koronę na orle?

Nic mu nie mówię, opróżniam flaszkę, patrzę na siedzących wokół pijaczków, takich samych jak my. A może szczęśliwszych od nas? Bo dla nich raj jest właśnie tu, nie muszą nigdzie gnać, ani uciekać, niczego udowadniać. Wieczornego kaca wyleczą flaszką wódki, od rana żyć będą w oczekiwaniu na nową dostawę piwa. Żorż mówi jednak, że tu zostają słabeusze, że nas stworzono do czegoś większego. Żorż podaje mi kolejną flaszkę, a ja wciąż nie mogę się zdecydować. A jeśli spotkam tam Mercedes? Zobaczy mnie w akcji, będzie podziwiać? Marzyciel ze mnie, ale kto wie, a nuż Żorż otwiera mi nowe perspektywy, a nuż czeka mnie ciekawe życie? Nie mogę się zdecydować.

II

„Od czternastego roku życia zajmuję się fotografią amatorską, ale wizjer mojej lustrzanki nigdy nie oglądał czegoś podobnego. Jesteśmy z Żorżem na dziedzińcu gigantycznej fabryki, jak z filmów grozy, ceglane obdrapane ściany hal, demoniczne schlapane olejem maszyny pokryte odłażącą zielonkawą farbą, metalowe wózki i przenośniki, wszędzie pełno blachy i drutów, w oddali dźwigi portowe i kadłuby budowanych statków. Wszystko jakieś surrealistyczne, zdecydowanie brak tu ducha humanizmu, jak tu można w ogóle pracować, skoro tu strach wejść. Tłum wąsaczy, długobrodych i wygolonych, prawie sami mężczyźni, wszyscy zaaferowani, w jakimś uniesieniu, stoją i wpatrują się gdzieś hen daleko. Powiedzmy: spokojny, zamyślony, opanowany tłum. Poznaliśmy jednak tłum inny: bezładny, nieobliczalny, niebezpieczny. Tłum wąsatych, brodatych i wygolonych miotany jakąś irracjonalną siłą inercji, przelewające się cielsko kosmicznego monstrum pozbawione kontroli i sensu, którego atomy walczą o przetrwanie przy pomocy łokci, nóg, gdzie resztkami sił próbujemy utrzymać równowagę. Tłum ciska nami bezwładnie we wszystkie strony i choć kurczowo trzymam Żorża za plecak i tak prędzej czy później będę musiał puścić, polecę gdzieś w otchłań i zostanę zupełnie sam, bez mamy, taty, Żorża, wśród obcych, przepoconych, prostych mężczyzn, ich upadających transparentów i progastronomicznych haseł. Tak się też stało : poleciałem, ale nie zapominaj, że ten lot skończył się cudownie, bo choć tłum gniótł mnie i poniewierał, kazał szorować kolanami po betonie, deptał stopy i dłonie, ta droga przez mękę okazała się mieć sens, niewidzialna ręka przeprowadziła mnie przez labirynt przypadkowości w to właśnie miejsce — jedyne i ulotne – gdzie byłaś ty. Stałaś nade mną, a raczej miotałaś się jak ja, bezwładnie wymachując rękami, ktoś cię popchnął na kolana, a ja cię wtedy chwyciłem, poznajesz mnie? Chodzimy do tej samej budy! Chyba jednak mnie poznajesz, nieraz przecież ocieraliśmy się o siebie podczas przerwy, nawet raz biegnąc w górę po schodach potknąłem się, może to sobie przypomnisz, ty szłaś wtedy w dół, a ja przewróciłem się i miałem twarz na wysokości skraju twojej beżowej spódnicy z wełny. Ty możesz naturalnie tego nie pamiętać, ale mnie jeszcze kilka tygodni później śnił się ciąg dalszy, wyobrażałem sobie na przykład, że wstając z żałosnej pozycji leżącej na schodach niechcący zahaczam głową o rąbek twojej zimowej spódnicy i zamiast wyprostować się, otrzepać, udać że się nic nie stało i pójść dalej, nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, zupełnie jakbym zimową czapkę nasunął na twarz, w ciemności zamiast na kontakt elektryczny trafiam głową na twoje łono, muskam włosami otulone rajstopami uda, rozkosz szoku, to cudowne nieporozumienie. A wtedy ty zamiast się oburzyć, spłonić i przegonić intruza, wręcz przeciwnie, zaczynasz dzielić moją rozkosz, uznając ten incydent za dość oryginalny sposób nawiązywania znajomości. Ale wróćmy do fabryki, bo właśnie klęczymy naprzeciwko siebie, uśmiechasz się do mnie, nagle robi się cicho, nie słychać wrzasków, nie czuć kuksańców, tak jak w filmach wojennych cichnie muzyka, gdy jeden z bohaterów umiera, ale — wiadomo — my przeżyjemy, a chwila nie trwa więcej niż ułamek sekundy. Trzeba się podnieść bo nas zdepczą, łapię cię oburącz za łokcie i wypycham do góry, udało się, teraz ty wyciągasz jeszcze do mnie rękę, ale co z tego, kiedy żywioł wciąga cię równie łatwo, jak wypuścił i tyle cię widzę, znowu wrzeszczę chwytam się jakiejś włochatej dłoni, jej właściciel nie odmawia szczęśliwie pomocy i ciągnie moje zbolałe ciało do góry. ‚Dzięki’, sapię, do wąsacza, który co najmniej uratował integralność moich kości, ‚Dzięki za pomoc, bez pana nie dałbym rady’. Ale on na to przykłada palec do ust, ciiii, tłum zaczyna się uspokajać, ze wszystkich stron słychać ciiicho, spokój, przewodniczący, nie tłoczyć się.”

Ale wszystko po kolei...

c.d.n.