piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Moja wujenka przepada za latem. Nie, nie dlatego, że lato samo w sobie jest cudownym zjawiskiem, ale dlatego, że właśnie o tej porze robi najlepszy interes.
Kiedy tylko słońce mocniej zagrzeje, a na człowieku zaczyna się lepić ubranie, wujenka wyrusza ze swojej wsi. Wypuszcza się na cały sezon. Ja oczywiście z nią. Zamyka walącą się chałupę, bierze pod pachę co trzeba i jazda. Na dworcu kupuje dwa bilety drugiej klasy, usadawia się w przedziale i spogląda na mnie.
— A co, Mańcia, lata się doczekałam?
— Doczekała się wujenka — odpowiadam, jak co roku, spoglądając w okno.
— To i dobrze. Zajedziemy do Helci — tam wszystko już na nas czeka.
— Tak, wszystko czeka — powtarzam bezmyślnie.
*
Z dworca idziemy na drugi koniec miasta. Do ciotki Helci docieramy spocone jak myszy.
— Jesteście! — wita nas ciotka Helcia, jak zawsze uśmiechnięta i pełna entuzjazmu.
Stawia przed nami półmisek pełen dymiących kartofli i podaje po kubeczku zimnego, zsiadłego mleka.
— Pożywcie się, kruszyny, pożywcie — mówi, podsuwając nam aluminiowe łyżki.
Rzucamy się na te dymiące, pachnące kartofle, bo głód żołądki nam ściska, a ciotka Helcia z zadowoleniem zaciera ręce i kiwa głową.
— A co tam słychać we wsi?
— E, niby nic ciekawego — odpowiada wujenka, popijając mleko. — Zmarło się, z początkiem zimy, staremu Koźbie.
— Nie mów? — ciotka Helcia przysiada na taborecie. — Schorował się biedaczek, czy co?
— Gdzie tam — wujenka otarła twarz wierzchem wielkiej dłoni — wcale nie chorował. Trzymał się jak byk, aż tu raz i po chłopie.
Ciotka Helcia z niedowierzaniem pokręciła głową.
— Taaak — westchnęła przeciągle wujenka. — Głupio skończył. Wracał z sąsiedniej wsi ze świniobicia. Wypił se troche. Widać sen go po drodze zmorzył, bo rano chłopy go znalazły. Jak sopel lodu był — dodała z przejęciem.
Ciotka Helcia przetarła twarz dłońmi.
— Głupio skończył. To fakt — pokiwała głową.
Po posiłku wujenka rozpakowała nasze skromne bagaże iz uśmiechem popatrzyła na ciotkę Helcię.
— Przywiozłam ci kawałeczek cielaczka od Marchewkowej — wyjęła mięso z torby. — No i trochę śmietany. Zawsze to lepsza niż ta wasza, miastowa.
— Ano, lepsza — potwierdziła ciotka Helcia. — Prawdziwsza — dodała, biorąc z rąk wujenki dwie butelki śmietany.
— No, jutro z samego rana do pracy — zakomenderowała wujenka. — A ty, Mańcia, będziesz pomagała, jak zwykle — zwraca się do mnie, a ja kiwam potakująco głową i ziewam szeroko.
— Zdrzemnij się, Mańcia — proponuje ciotka Helcia, wskazując mi wyrko stojące w kącie kuchni.
Bez namysłu zdejmuję z siebie wszystko i wsuwam się pod chłodny koc. Za oknem taki upał, a tu przyjemny chłód. Ma się rozumieć, to nie jakieś mieszkanie na piętrze, nawet nie na poddaszu, na którym upał może być nie do zniesienia — to suterena. Spoglądam raz jeszcze w górę, w okienko umieszczone pod sufitem, za którym migają przesuwające się w pośpiechu czyjeś nogi i zasypiam.
*
Skoro świt budzi mnie szarpanie ciotki Helci.
— Wstawaj, Mańcia. Już pora.
Przecieram zaspane oczy, wrzucam na siebie ciuchy i, ciągle ziewając, pochylam się nad miską lodowatej wody, przyniesionej z hydrantu, z głębi podwórka. Wujenka siedzi przy stole, kończy swój poranny posiłek i zerka na mnie z boku.
— Wyrosłaś nam, Mańcia. Oj wyrosłaś. Dziewucha z ciebie jak ta lala. I piersi ci tak jakby podeszły trochę — ręką trzymająca kromkę chleba zatacza w powietrzu duży łuk. — A i siedzenie masz spore — lustruje uważnie moje biodra. — No, no — kiwa znacząco głową — jeszcze trochę i za mąż trzeba będzie cię wydać, co?
Wujenka uśmiecha się pod nosem, poprawia spódnicę.
— Mańcia, śniadanie i wychodzimy — rzuca w moją stronę.
— Tak, wujenko — odpowiadam posłusznie i siadam do stołu.
*
Przy drzwiach czekają na nas wiaderka przykryte szarym papierem. Wujenka bierze dwa, ja dwa i wychodzimy. Ciotka Helcia idzie za nami, niesie dwa taborety. Wychodzimy przed bramę, siadamy. Słońce już świeci. Zapowiada się upał.
— Opalisz się, Mańcia — śmieje się wujenka.
— Opalę się — powtarzam za nią, patrząc przed siebie.
Jest na co popatrzeć. Przed oczami mam klasztor. Błyszczy w promieniach słońca. Lubię tak patrzeć.
— O, już idą. To i na mnie już pora — odzywa się ciotka Helcia stojąca w cieniu bramy.
Otwiera torbę, wyjmuje z niej kilka cienkich łańcuszków i podąża wolnym krokiem w stronę idącej pielgrzymki.
— Ona ma dobra rękę — z dumą w głosie stwierdza wujenka. — Szczęśliwą — dodaje, poprawiając spadającą na oczy chustkę.
Pielgrzymi przechodzą obok nas. Kilkoro zatrzymuje się. Są spoceni, zmęczeni i spragnieni.
— Po czemu te ogórki? — babina w kraciastej spódnicy pochyla się nad wujenką.
— Po piątce, moja droga, po piątce…
Babina wysupłuje monetę z woreczka wiszącego na piersi, podaje wujence, bierze dużego ogórka.
— A do picia coś macie? — jakiś chłopak zagląda do wiaderka.
— A mamy. Jest woda z ogórków — uśmiecha się wujenka.
— Da pani tej wody…
Wujenka podaje mu szklankę wypełnioną wodą i wyciąga przed siebie dużą, opaloną rękę.
— Dwa złocisze się należy — mówi, patrząc na chłopaka.
— Dwa? — chłopak jest zdziwiony. — Dwa złote za wodę z ogórków?
— A co, przecie też kosztuje.
Chłopak ociąga się, ale płaci i odchodzi. Następni już nie wybrzydzają. Biorą bez słowa, bez słowa płacą.
— Mańcia, skocz ino popłukać szklanki — odzywa się wujenka. — Ja popilnuję wiaderek.
*
Wieczorem siadamy do kolacji. Ciotka Helcia odmawia głośno pacierz. Niedbałym ruchem dłoni czyni znak krzyża, po czym wyciąga butelkę czystej wódki. Rozlewa do szklanek. Po równo.
— Po dobrym dniu trzeba — podaje mi prawie pełną szklankę. — Pij, Mańcia, i tak zaraz pójdziesz spać.
Obracam szklankę w dłoni, oglądam ją.
— No, co ty? Pij!
Wypijam. Otrząsam się, robi mi się ciepło. Cieplej niż na słońcu, które wciąż czuję na skórze. Po chwili wstaję od stołu, robię kilka kroków i zataczam się.
— Słaba jeszcze — śmieje się wujenka. — Nie przywykła — dodaje.
Padam na wyrko. Patrzę jeszcze w okienko, za którym zaczyna szarzeć dzień. Spoglądam na ciotkę Helcię, na wujenkę. Siedzą za stołem. Liczą brzęczące monety, szepcą cicho. Czuję, że moja głowa odrywa się od reszty ciała i ucieka, ucieka… Spada w przepaść, a z tej przepaści dobiega do mnie, jak z dna głębokiej studni, nawołujący głos wujenki: — Woda, woda, woda z ogórków…
czerwiec 1986