czwartek, 26.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
W czasie drogi Rita nie narzucała się Małgosi, nie błagała, żeby ta poszła z nią do łóżka lub pozwoliła popieścić się w samochodzie. Powiedziała tylko, że opuszcza Aquariusa. Aquarius traktuje ją gorzej niż psa.
— Co będziesz robić? — zapytała Małgosia, choć wolałaby milczeć.
Czuła wobec Rity litość, a zarazem nieufność. To ją krępowało.
— Założę nad morzem własną agencję bieliźniarską. Gdybyś nie miała nic lepszego do roboty, przyjedź. Wyglądasz cudownie w białych majteczkach. Jak Wenus w rozbryzgu morskiej piany wyniesiona w muszli ze świata głębin, którego nigdy przedtem nie widziały ludzkie oczy.
W jej głosie było tyle szczerego bólu i zachwytu, że Małgosi odechciało się odpowiedzieć jakimś żartem à propos.
— Nie byłybyśmy szczęśliwe.
— Dlaczego? — zapytała Rita z miną dziecka.
— Nie pasujemy do siebie.
— Umiem świetnie gotować, mam sporo forsy, znam się na interesach, jestem oczytana, mogłybyśmy rozmawiać na różne tematy. Aquarius jest pod tym względem kompletnym głupkiem. Poza tym jego erotyzm przestaje mi odpowiadać. Co chwila ma nowe seksualne żądania, a jest przy tym kompletnie pozbawiony wyobraźni. Dziwnie to brzmi, jeśli ma się na myśli projektanta mody, prawda? Jego projekty są jak jego seks: niefunkcjonalne, przeładowane bezsensowną ornamentyką, pseudobarokowe i pretensjonalne.
— Na pewno dobrze by się z tobą mieszkało, ale przecież tobie chodzi o coś innego. Poza tym ja mam inne plany.
— Jakie?
— Nie ma w nich miejsca dla ciebie, Rita. Oczywiście możemy zostać przyjaciółkami…
— Wypchaj się.
— Napiłabym się — powiedziała Rita, kiedy zatrzymała samochód przed furtką.
Małgosia zaprosiła ją do środka. Naprawdę lubiła tę niewydarzoną dziewczynę. Rita przysiadła na obrotowym łóżku. Nacisnęła guzik i ukryty barek, podzwaniając, ujrzał światło dzienne. Zrobiła sobie mocnego drinka i wypiła jednym haustem. Uruchomiła mechanizm i z zamkniętymi oczami i rozmarzoną miną zaczęła się wraz z łóżkiem wolno obracać. Małgosia wodziła za nią wzrokiem. Rita zdjęła kapelusz, wyciągnęła rękę:
— Usiądź koło mnie. Chciałabym ci tyle powiedzieć.
Małgosia znowu się uśmiechnęła, przynajmniej uśmiechów nie będzie Ricie oszczędzać. A miała uroczy, ufny, a zarazem pełen kruchej niepewności uśmiech jeszcze nie w pełni rozwiniętej kobiety. Słodko wykrojone wargi rozchyliły się nieco odsłaniając zdrową, mleczną biel zębów. Usiadła obok. Na Małgosię spojrzały wielkie, wilgotne krowie oczy. Wielka kobieta odrzuciła pustą szklaneczkę w kąt, krowie oczy ściemniały i z łagodnych zrobiły się drapieżnymi, namiętnymi oczami byka. Małgosia nie zdążyła wstać i zwiać, Rita przewróciła ją na łóżko i wpiła się twardymi ustami w słodkie usta.
— Rita! — Małgosia usiłowała odepchnąć dziewczynę.
Z takim samym powodzeniem mogłaby spychać z siebie ciężkiego mężczyznę. Kluska zdarła z niej bluzkę i dopadła wargami sutek, prawą dłoń wepchnęła między uda rozrywając białe majtki, o których tyle mówiła, i o których tyle, jak się okazuje, śniła. Małgosia poczuła twarde palce i równocześnie usłyszała błagalne:
— Pozwól mi, brzoskwinko!
Ten szept, prośba, marzenie, jakkolwiek by to nazwała, zupełnie ją obezwładniło.
— To nie ma sensu — odparła patrząc w sufit.
Przestała odpychać Ritę. Przestała oddychać. Twarde palce stały się nagle ciepłe, miękkie, delikatne. Język i wargi pieściły nabrzmiałe sutki, palce, niczym rozpalone słońcem jaszczurki, przesuwały się po brzuchu, uroczym wzgórku, ku pulsującej łechtaczce. Małgosię zaczęło ogarniać uczucie przyjemnego znużenia i rezygnacji.
— Zawsze możesz sobie wyobrazić, że jestem tym głupkiem, twoim narzeczonym — wymruczała Rita przez nos i wepchnęła palce w wilgotniejącą pochwę Małgosi.
Długie paznokcie zranił ją boleśnie, krzyknęła gniewnie. Zacisnęła uda i przewróciła się na bok. Rita zdzieliła ją pięścią w brzuch. Małgosia zwinęła się w kłębek tracąc oddech.
— Jak będziesz się próbowała stawiać, oberwiesz jeszcze raz, lalka! — ostrzegła.
Rozebrała się pospiesznie. Małgosia była cudownie zbudowana, ale to, co nadawało jej idealne kształty, godne opiewania w pieśniach samego Owidiusza, nie było muskułami, lecz zaledwie podściółką tłuszczową i odrobiną tylko niewyrobionych mięśni. Za to Rita składała się w stu procentach z mięśni twardych jak rzemienie. A o jej szczękach krążyły wprost legendy. Nie powiedziała Małgosi całej prawdy o sobie. Tak, nazywano ją Języczkiem, a także Kaczanem, ale równie często Irygatorem, Lewatywą, Imadłem, Odkurzaczem i tak dalej.
— Czekałam wystarczająco długo. Ja nie lubię czekać — warknęła.
Małgosia stoczyła się na podłogę. Rita zatrzymała kręcące się łóżko, a następnie uniosła swoją ofiarę w pół, jak kociaka i rzuciła z powrotem na piekielny mebel.
— Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych szans — goła, nalała sobie jeszcze jednego. Roześmiała się głośno. — Oni wszyscy są głupcami. — Zacisnęła pięści. — Próżnymi durniami!
Małgosia wiedziała, kogo asystentka Aquariusa ma na myśli. Języczek rzuciła się dysząc z pożądania. Małgosia zgięła kolano. Języczek nadziała się na nie, stęknęła: „O, kurwa!”. Rozwścieczona złapała włosy swojej ofiary i szarpnęła.
— Nie stawiaj się, niunia! — syknęła. Uderzyła ją dłonią w policzek. — Cholerna królowa z królestwa Aquariusa! Możesz nią być, proszę bardzo, wbij sobie jedynie do tej ślicznej główki, że Aquarius nie ma do ciebie żadnych praw, więc nie musisz mu nadskakiwać. Wpadłaś mi w oko jak tylko Zdobniak nas poznał, też mam swoją godność i ambicję. Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakim potworem jest ta świnia. Kazał mi zażywać hormony, jak tylko się zorientował, że jestem zboczona. Żebym miała muskulaturę i mogła prezentować kolekcję przeznaczoną dla kobiet-siłaczek i bogatych damulek uprawiających z nudów fitness. Oszukiwał mnie mówiąc, że to witaminy i kazał ćwiczyć w „75”. Miałam się stać bóstwem skrajnie wyemancypowanych babsztyli z wygolonymi piczkami nienawidzących facetów i używających francuskich szczoteczek.
— Przestań pieprzyć! — krzyknęła Małgosia. — Jesteś beznadziejna! Co ty sobie wyobrażasz? Że mnie zgwałcisz? Poranisz mnie!
— Mogę obciąć paznokcie — zmiękła Rita. — Poza tym jest jeszcze seks oralny i walizka przyrządów.
— Jakich przyrządów? — znowu usiłowała się wyswobodzić z ramion prześladowczyni. Nadaremnie. Potwór wyciągnął skądś kawał sznura i związał nim dziewczynę. Z zaskakującą wprawą, którą się jednak zrozumie, jeśli się wie, jakiego rodzaju zażyłość łączyła Języczka z wymagającym Aquariusem. To doprawdy kwestia wyobraźni. Rita okryła się narzutą z łóżka i wyszła na chwilę do samochodu. Wróciła z torbą podobną do lekarskiej. Wyjęła z niej dziwne przedmioty z lateksu.
— Zrelaksuj się — poradziła. Przymocowała sobie na wysokości bioder olbrzymiego, sztucznego penisa na elastycznym pasku. — Replika interesu Milaca. Jeden do jeden, krótka, ekskluzywna seria sygnowana jego podpisem — poinformowała z dumą struchlałą Małgosię. — Jesteś taka słodka, kiedy się boisz — uśmiechnęła się do dziewczyny.
Ale zanim na dobre zabrała się do zniewolonego ciała, do pokoju wpadł wściekły Jaś. Miał wykrzywioną twarz, gorejące oczy i rozwiane włosy anioła zemsty.
— Ty dziwko! — szarpnął wrzeszczącą Ritę za włosy odrzucając pod ścianę. — Nic ci nie jest, kochanie? — zapytał Małgosię.
Drżącymi rękami zaczął rozwiązywać sznur. Rita pozbierała się zwinnie z podłogi i rzuciła z krzykiem na Jasia. Uczepiła się kołnierza jego marynarki, z niezwykłą łatwością oderwała młodego Skoczka od narzeczonej i z całej siły, kawałem nogi, kopnęła w genitalia. Efekt był naturalnie natychmiastowy: Jaś upadł na kolana łapiąc w dłonie eksplodujące jądra. Nie mógł wykrztusić słowa, choć miał wielką ochotę krzyczeć. Przewrócił się na twarz jęcząc i walcząc z przejmującym, przeszywającym całe ciało bólem. Bólem jedynym w swoim rodzaju. Jedynym, odczuwanym przez mężczyznę bólem, który nie doczekał się opisu w literaturze pięknej. Być może dlatego, że nie sposób jest go opisać inaczej, jak używając najbardziej plugawych przekleństw. Zdobniak opowiadał mu, jak został kiedyś skopany po jądrach przez męża jednej z kochanek. Prawdziwy pech, fatalny zbieg okoliczności, on i ona w łóżku, uniesienie, ekstaza, i nagle mąż, attaché kulturalny, który wrócił nieoczekiwanie wcześniej z placówki. Schemat. Zabawny, gdyby przytrafił się komuś innemu: szafa, w której Zdobniak usiłował się ukryć i do której mąż chciał schować służbową dyplomatkę z szyfrowym zamkiem, płaszcz i frak, głupia mina Zdobniaka, przerażenie żony, wściekłość dyplomaty i straszliwy cios zadany dyplomatką, pomarszczone, obwisłe genitalia jeszcze przed chwilą prężące się w całej swej krasie, teraz jak zbryzgana krwią obrońców flaga zwieszająca się z murów zdobytej fortecy. I ciemność przed oczami, majaki, odległe głosy, białe fartuchy lekarzy, pobyt w szpitalu, cewniki, dreny, okłady z lodu i blisko trzy miesiące podwiązywania jąder opaską przepuklinową. No, a potem sąd koleżeński dyplomatycznego środowiska, surowa ocena moralna i zsyłka do Afryki. Tymczasem Rita mocniej zaciągnęła pasek. Wyglądała niczym mityczny jednorożec, groźnie, władczo, a zarazem niezwykle oryginalnie i pięknie.
— Co komu pisane, to go nie minie — rzekła.
— To nie było mi pisane — Małgosia miała łzy w oczach.
— Żartujesz? W tym mieście?
I zrobiła swoje. Zanim Jaś uniósł się na czworaki, a potem, przy pomocy mebli i ściany stanął na własnych nogach czując w spodniach pięćdziesięciokilogramowe odważniki przywiązane do jąder struną od fortepianu, było po wszystkim. Małgosia leżała zmaltretowana i nieruchoma, a Rita, syta doznań, odpinała gigantycznego członka. Ubrała się mówiąc obojgu, że właściwie nie ma się czym przejmować, w końcu Małgosia nie padła ofiarą męskiego szowinizmu, a Jaś nie powinien się czuć poniżony, bowiem niewielu jest mężczyzn potrafiących stawić Ricie czoła i resztę narządów. Odjechała powiewając długim szalem okręconym wokół byczej szyi. Ten szal nigdy nie wkręci się w koło samochodu. Nowoczesnym, przedsiębiorczym kobietom nie zdarzają się podobne romantyczno-fatalne przygody. A nawet gdyby szal wkręcił się w koło kpiąc sobie z femme-fatale, jednego z filarów kultury wielkiego kryzysu, to mięśnie krótkiej szyi Rity Kluski wytrzymałyby piorunujące szarpnięcie i dławiący ucisk, i Rita uszłaby z życiem, bo urodziła się w innej epoce, kiedy fatum nie jest już tak okrutne i nieodwołalne. No i są chirurdzy plastyczni. Jaś dowlókł się do łóżka przyciskając kolano do kolana. Nie lada sztuką jest chodzić ze złączonymi kolanami. Zwalił się obok Małgosi.
— Zagadałem się z Aquariusem i Oliwą. Poza tym Kożuch zaczął się przystawiać — wyjaśnił i tylko tyle miał na swoje usprawiedliwienie.
Nie powiedział ani słowa, kiedy Małgosia zaczęła się śmiać. W porządku, miała prawo się śmiać. Jasiowi nie było do śmiechu. Nawet nie starał się wyjaśnić, jak czuje się mężczyzna po ciosie w genitalia. Z czym to można porównać? Po ciosie w dolne partie mężczyzna czuje się, jakby przez jego cewkę moczową przejeżdżał autobus. Właśnie. Jaś milczał, kiedy Małgosia zaśmiewała się do łez. Wreszcie nie wytrzymał:
— Ukręcę jej łeb! — obiecał.
Małgosia nadal się śmiała.
— Zrobiła ci krzywdę! — wykrzyknął Jaś ze złością. — Mogłabyś przestać się śmiać!
Umilkła. Po godzinie wstał i odwiązał ją. Bez słowa poszła się wykąpać. Niemal klęcząc pojechał do apteki i kupił karton tabletek przeciwbólowych. Od razu zażył pół opakowania mówiąc, że bolą go zęby. Powiedział również, że sypia z otwartymi ustami, co powiększa ból zębów i przeraża jego żonę, która myśli, że umarł we śnie, zatem przydałoby mu się coś do podwiązywania szczęki. Aptekarz polecił pasy dla nieboszczyków, jeśli Jasia to nie krępuje, rzecz jasna. Jaś zrezygnował. Kupił szałwię. Wyszedł ze ściśniętymi kolanami. Dla niepoznaki nie trzymał się za jądra, tylko za szczękę. Tak właśnie wyglądało jego życie; robił nie to, co chciał robić. Po powrocie przygotował kąpiel, a potem zabrał się do studiowania jąder i członka, sinych i nabiegłych atramentową krwią.
— Moje biedactwa! — powiedział im. — Ona nie jest kobietą tylko jakąś wściekłą hermafrodytą, wybrykiem natury — dodał, jakby to miało tłumaczyć, dlaczego dał się tak okaleczyć. — Dawniej takie baby występowały w cyrku jako kobiety z brodą i podnosiły na drzwiach czterech facetów.
Wysikał się. Widok moczu zabarwionego na czerwono wstrząsnął nim do głębi. Okręcony ręcznikiem kąpielowym wszedł na górę niemiłosiernie krzywiąc się, sycząc i demonstrując zbolałe miny na wypadek, gdyby Małgosia chciała go podglądać. Założył piżamę i położył się obok, na skraju łóżka, które od biedy mogło uchodzić za małżeńskie. Nasłuchiwał chwilę równego oddechu narzeczonej. Poczuł tkliwość w sercu.
— Moje biedne jaja — wyszeptał i poszukał ich pod kocem.
Przesuwał po nich delikatnie końcami palców w nadziei, że mały masaż pobudzi krążenie, a dobre krążenie zapobiegnie powstaniu skrzepów. W nocy budził go ból i uczucie parcia na pęcherz. Kilkakrotnie wlókł się do toalety i wypuszczał z siebie parę rubinowych kropli. O świcie oblał się potem, bo przyszło mu do głowy, że powikłania mogą doprowadzić do bezpłodności. W odruchu solidarności łączącej nieszczęśników zamieszkujących ten padół zadzwonił do szpitala, żeby się dowiedzieć o zdrowie nibyojca. Wszystko było na jak najlepszej drodze. Jaś przekazał mu wiadomość, że nadal poszukuje bandytów ze stacji benzynowej, ale może lepiej będzie zostawić to policji? Małgosia ugotowała jajka na śniadanie. Na miękko. Jaś jadł na stojąco i zastanawiał się, czy fakt, że są na miękko, ma coś oznaczać? Czy to nawiązanie do wczorajszej sytuacji? Oczywiście nie miał odwagi zapytać. Wodził za nią wzrokiem. Dała mu swoje podpaski mówiąc, że nie ma żadnych pretensji. „Takie jest życie” — powiedziała, przypomniawszy sobie wuja z osady. Przeprasza za ten wczorajszy śmiech; puściły jej nerwy. W oczach dziewczyny Jaś ujrzał rezygnację. Udał, że nic nie zobaczył.
— Nie będziesz miała ze mnie jakiś czas pociechy — rzekł ze smętnym uśmiechem.
— Rozumiem.
— Właśnie.
— Twój ojciec powiedziałby, że nie należysz już do klubu.
— Jakiego klubu?
— Klubu facetów z jajami.
— Każdemu może się przytrafić. Dziewczynom też — Jaś zdobył się na ostrożny protest.
— Dziewczyny tracą dziewictwo.
— Właśnie.
— Dziewictwo, marzenia, złudzenia. Miłość.
Jaś spłoszony pomyślał, że wszystkie kobiety, z wyjątkiem monstrum Kluski, są takie same i ciągle to samo im w głowie. Małgosia czekała na jego słowa.
— Pospacerowałoby się po parku w świetle księżyca — zaproponował ostrożnie, rozpaczliwie starając się wczuć w nastrój dziewczyny.
— Tak?
— Posiedzielibyśmy na ławce, posłuchali słowików, wąchali kwiaty i krzewy… — podrapał się w głowę.
— To wszystko?
— No nie. Całowalibyśmy się, słuchali ptaków, oglądali księżyc, snulibyśmy plany na przyszłość, obiecywali sobie różne rzeczy, zadawali zagadki, posłuchali ptaków i szumu fontanny, puszczali kaczki na wodzie, wróżyli z koniczyny, podziwiali księżyc, odnajdywali w chmurach kształty różnych zwierząt i tak dalej — wzruszył ramieniem. — Co można robić w parku?
— Nie obroniłeś mnie.
— Jakie to ma w końcu znaczenie, czy będziemy chodzić po cholernym parku, czy nie! — zdenerwował się. — Jesteśmy dwojgiem okaleczonych fizycznie i psychicznie ludzi! Wiem, że mam sporo niedostatków, ale staram się je zwalczyć wszystkimi siłami. Jestem… dobrze, powiem to! Jestem dupą wołową!
Słowa prawdy, będące zarazem słowami rezygnacji, zabrzmiały razem z trzaskiem zamykanych drzwi wejściowych i hukiem czegoś ciężkiego spadającego na posadzkę. Zapadła cisza. Dziwna cisza. Taka martwa. Zwiastująca nieszczęście. To się wyczuwa odpowiednim zmysłem. Cisza mogła zapowiadać przybycie Traszki z jakimś kruczkiem prawnym unieważniającym umowę. W towarzystwie policjantów z kajdankami. Mógłby również przybyć półprzytomny Walter Skoczek w bandażach, ze starą strzelbą w dłoni, wciąż szukając zemsty na Małgosi, która uosabia w jego oczach wszystkie kobiety tego świata. Mógłby przybyć doktor Bogumił Dziobas, którego łączyła z Małgosią tajemnica jajników. A może pojawił się osobiście Aquarius, ogarnięty trwogą i szałem, mający do pomocy Zygfryda, pięknego jak wagnerowski Nibelung? A może to w końcu nienasycona Rita z torbą wypchaną leteksowymi protezami spopielałych uczuć? Mógł to być każdy, z kim zetknęła się ostatnio Małgosia, nawet specjaliści z „Weselnego Jadła”, przynosząc menu stypy na europejskim poziomie, w którym, podobnie jak w menu ślubnej imprezy, nie ma miejsca dla kotletów schabowych, tych smakowitych morderców. Wyjrzeli z kuchni. W hallu stał trupioblady automat wykonujący nieznaczne ruchy opuszczonymi ramionami. Przepadła gdzieś afrykańska, zdrowa opalenizna, oczy zapadłe w głąb widziały inny świat, a ta odrobina rozpaczy na dnie pełzała jak płomyk ogarka, który za chwilę zgaśnie. Na podłodze leżały walizy.
— Co się stało?! — wykrzyknęli jednocześnie, wstrząśnięci do głębi.
Bezkrwiste usta przybysza poruszyły się niemo, dopiero po chwili z jego wnętrza wydostało się dziwne skrzypienie, jakby ktoś poruszył zardzewiałymi zawiasami, i bezradny jęk:
— Wykryli.
Nagle to urocze wnętrze zamieniło się w zamknięty na głucho pokój, zasnuty pajęczynami grubymi jak powrozy wisielców, przykryty dywanem grubego na palec kurzu. W tym pokoju, wiele dziesiątków lat temu zmarł ktoś ukochany, kogo pamięć czci się do dziś. Jaś położył dłoń na ramieniu Małgosi, coś kazało im stać w miejscu, nie zbliżać się, jakieś przeczucie, niejasne, trwożliwe, paraliżujące. Zdobniak, jak Mojżesz, z którym miał nie tak dawno wątpliwą przyjemność rozmawiać, uniósł ramiona ponad głową, zacisnął pięści i rzucił w twarz całemu światu:
— Dziwkiii!
Ja zrobił pół kroku w przód zasłaniając Małgosię ciałem, na wypadek, gdyby Zdobny chciał zaatakować jego ukochaną. W końcu mówiąc „dziwki”, gospodarz tego domu miał na myśli kobiety jako takie. Straszny krzyk obijał się długo o ściany. Przygnieciony niewidocznym ciężarem Zdobniak osunął się na kolana w geście dobrze znanym z opowieści o Chrystusie, krzyżu, cierniowej koronie i wierzchołku Golgoty.
— Dlaczego ja?
Pytanie było ledwo wyczuwalnym powiewem, który nie potrafi wzniecić obłoku pyłu na kamienistej drodze wiodącej ku biblijnej górze o imieniu Czaszka.
— Dlaczego ja? — powtórzył. — Boże, co ci każe właśnie mnie wyznaczyć na ofiarę?
Z cichego szeptu przeszedł nagle w wypełniony pretensją wrzask:
— Dlaczego właśnie ja stałem się ofiarą twojego gniewu? Czym zawiniłem? Zawsze stosowałem środki ochronne! Czytałem publikacje! Pilnowałem się, zgodnie z poradnikami i nawet opłacałem dobrowolne składki na chorych pedałów! To jakaś pomyłka! Pomieszały się wam szpargały! Chodzi o kogoś innego! Mogę podać nazwiska facetów, którzy wywijają kutasami bez żadnej odpowiedzialności! Prymitywne buraki! W życiu nie przeczytali żadnej książki! Paru z nich w ogóle nie umie czytać! Ale oni są zdrowi, a ja, przykład świadomego stosunku do seksu, mam umierać?! Gdzie tu sprawiedliwość?! Nie uprawiałem pederastii — zapewniał gorliwie — choć nie mogłem się opędzić od propozycji! I to z najwyższych kręgów przemysłu rozrywkowego i władzy! — uderzył pięścią w posadzkę. — Gdybym przeleciał paru mocnych facetów, mógłbym wrócić do kraju! Mimo to odmówiłem! Dlaczego? Bo jestem wierny swoim zasadom i naturze! Honor ponad wszystko! Stosowałem prezerwatywy! W Afryce nawet podwójnie, mimo, iż powszechnie wiadomo, że odbierają połowę przyjemności! — uderzył pięścią po raz wtóry. — Nie uprawiałem seksu oralnego z Murzynkami, choć wiadomo, że ich śluz lubrykacyjny ma niepowtarzalny aromat! Pozwalałem im na oral ze mną, ale zawsze miałem na sobie zalecane przez WHO kondomy „Operacja Orzeł Wolności”! Do użytku w skrajnie niekorzystnych warunkach! Skrajnie niekorzystnych! Chcę to podkreślić! Od minus trzydziestu do plus pięćdziesięciu stopni! Najnowsza zdobycz nauki! Rewelacyjny współczynnik ścieralności! Można w nich przelecieć dziurę po sęku bez obawy przed drzazgami! Czyż mogłem się lepiej zabezpieczyć? Jak to tylko było możliwe, żądałem zaświadczeń lekarskich o ujemnych wynikach! Musisz jednak zrozumieć, jak trudno jest się doprosić zaświadczenia w Afryce! Tamtejsza opieka zdrowotna jest na bardzo niskim poziomie! Jeśli uprawiałem miłość analną, a nie wypieram się, uprawiałem, bo lubiłem, tak, bo lubiłem, mam odwagę to powiedzieć, to zawsze, mimo prezerwatyw, stosowałem niezawodną, zalecaną przez WHO, maść aseptyczną „Afrykańskie Braterstwo”. Przysięgam, Panie Boże! Zawsze i wszędzie: w zakurzonych samochodach terenowych, w szałasach, namiotach, lepiankach, na baobabach, w dziuplach, jeziorach, nad rzekami, na pustyni i sawannie stosowałem się do wszystkich zaleceń medycznych! Nigdy nie byłem świadomym siewcą zarazy! Zaklinam się na wszystkie świętości, że z mojego łóżka żadna nie wyszła zarażona czymkolwiek! Mam orzeczenie lekarskie o zaleczonym syfilisie i certyfikaty międzynarodowych towarzystw medycznych, łącznie z Międzynarodowym Stowarzyszeniem Lekarzy Pracujących Absolutnie Za Darmo, uznającym mnie za w pełni zdrowego i bezpiecznego partnera seksualnego! Nie mam na sumieniu niczyjego zdrowia, a tym bardziej życia! Nie jestem nosicielem-mordercą! — unosił mokrą od łez twarz do sufitu. — Więc dlaczego? Dlaczego? Widzisz, że jestem niewinny, a mimo to zabierasz mnie? Gdzie tu sprawiedliwość? Tylu łajdaków cieszy się dobrym zdrowiem, a porządni ludzie muszą umierać?
Małgosia poruszyła się, Zdobniak oderwał wzrok od sufitu.
— Nie dotykaj mnie, jestem trędowaty — rzekł, z bezdenną rozpaczą w pięknych oczach. — O Jezu! — znów uniósł twarz. — Bywałem na tak wielu przyjęciach dyplomatycznych, ale nigdy, nigdy nie zapomniałem się z panem domu lub z jego kolegami, a tam co drugi facet to regularny pedzio…
— Przyjęciach? — powtórzył Jaś. — Mówiłeś, że oni tam mają dobre gumki…
— Co?
— W agencji twojego kolesia. Do której mnie zaciągnąłeś.
— A co?
— Jak to, co? Mogłem się zarazić. Tak się schlałem…
— Nie bój się, mój koleś jest fanatykiem higieny. To doktor nauk politycznych, w wolnych chwilach pisze refleksyjne wiersze.
— Co mi z tego! — wrzasnął Jaś. — Ty też jesteś fanatykiem higieny!
— Ja też — przyznał Zdobniak. — O Boże! Tak się pilnowałem, tyle sobie odmawiałem, bo kto lubi seks w gumie? Chyba idiota!
Poderwał się z kolan. Gwałtownymi, wściekłymi kopniakami otwarł walizy i wysypał z nich prezerwatywy.
— Wierzyłem w was! Wierzyłem jak… jak matce! Przecież trzeba w coś wierzyć! Życie bez wiary byłoby puste! Człowiek nie może żyć bez wiary! Cóż byłoby warte nasze życie, gdybyśmy nie mieli czegoś, na czym możemy się wesprzeć w trudnych chwilach! Ale teraz krzyknę całemu światu w twarz, że gumy są nic nie warte! Nie można się na nich wesprzeć! Jaki ja byłem naiwny! Jaki naiwny! Oszustwo! Wielkie oszustwo! Manipulacja!
— No to koniec ze mną — szepnął Jaś.
— Wierzyłem w osiągnięcia nauki i nawet kupiłem parę akcji „Polskiej Gumy”! I po co? Po co? — Zdobniak umilkł zamyśliwszy się głęboko. — No, właśnie? Po cholerę kupiłem te akcje? Owszem, trochę zarobiłem…
— Musimy mu pomóc — szepnęła Małgosia.
— Jemu już nie można pomóc.
— Jest twoim przyjacielem.
— Nigdy nie był moim przyjacielem. Ja nie miałem przyjaciół. W szkole i na studiach byłem pośmiewiskiem. Nienawidzę go za to, że zabrał mnie na dziwki. Wiem, że mogłem się nie zgodzić, że poszedłem tam z własnej woli, a mimo to nienawidzę go. Ja też używałem prezerwatywy, ale urżnąłem się i nie wiem, czy mi się nie zsunęła w którymś momencie. Nie mówię, że właśnie tam on to złapał, gdyby jednak tak było, wówczas ty i ja mamy przed sobą krótkie życie w piekle. Nie umiem się w tym połapać, to jest chaos, moje życie jest chaosem, to jest gorsze niż góra cuchnących śmieci do przebrania, w której muszę odszukać nasze ślubne obrączki… wyjeżdżamy stąd! Ale najpierw zrobimy badania! Jezu, umieram ze strachu!
— Idźcie już — poprosił Zdobniak, któremu wrócił rozum.
— Co będziesz robił? — zapytała Małgosia czując, jak idiotycznie to brzmi.
— Uchleję się.
— A… — nie potrafiła zapytać, co Zdobniak zrobi później, jutro, pojutrze, za miesiąc, za rok, jeżeli przeżyje, ale to pytanie krążyło w powietrzu jak sęp w poszukiwaniu padliny.
— Nie mam specjalnego wyboru.
— Musisz pójść do jakiegoś dobrego lekarza.
— Tak, oczywiście.
— Obiecaj, że to zrobisz.
— Dla ciebie wszystko, aniołku. Nawet życie — uśmiechnął się nagle. W tym uśmiechu była tkliwość i miłość. — Idźcie już — poprosił.
Oczy mężczyzny wypełniły czyste łzy i spłynęły po policzkach. Małgosia nie potrafiła się powstrzymać i starła je dłonią.
Zamieszkali w motelu „Słoneczne Poranki”. Kupili dwie butelki czystej wódki i oboje po prostu upili się. Z całą determinacją, o jaką nie było im trudno. W ciągu trzech dni kilkakrotnie, za namową Małgosi dzwonili do Zdobniaka. Nikt nie odbierał. Wybrali się do niego. Bez kwiatów, nie chcieli, aby wyglądało jakby składali mu kondolencje, lub, co gorsza, powinszowania. W każdym razie jako znajomi winni mu byli takie drobne, niezobowiązujące gesty. Zamiast kwiatów kupili butelkę dobrego wina. Zastali dom zamknięty na głucho. Ogród zupełnie zmarniał. Pozostawili butelkę na wycieraczce pod drzwiami mając wrażenie, jakby ją składali na płycie grobowca.
— Co za świat — westchnął Jaś w zastępstwie modlitwy. — W sumie szkoda chłopa, nie był najgorszy.
— Mówisz o nim, jakby już nie żył — Małgosia miała pretensję do Jasia.
Z motelu zadzwoniła do Izabeli pytając, czy Zdobniak nie zostawił jakiejś wiadomości. Izabela nic nie wiedziała. Natomiast jeśli chodzi o Waltera, to polepszyło mu się, jest już w domu, może chodzić. Mimo osłabienia wybiera się na kongres do Szczawnicy. Przygotowuje odrębny referat na temat konieczności utworzenia getta dla młodocianych bandytów, którzy ulegają moralnemu rozkładowi i nie rokują nadziei na przyszłość. Walter miał problem z ich zakwalifikowaniem, z pewnością, ku jego wielkiemu żalowi, nie byli kobietami, to by cholernie uprościło sprawę, ale też Walter nie zgadzał się, żeby ich zaliczyć do kategorii mężczyzn, do której zaliczał się on sam. Po wielogodzinnym roztrząsaniu zagadnienia uznał, że armia młodocianych bandytów jest odpowiednikiem średniowiecznych szczurów roznoszących zarazki cholery i dżumy. W ich przypadku miał na myśli zarazki bezmyślnej agresji skierowanej przeciwko starszym mężczyznom, którym należy się szacunek. W każdym razie czyta ostatnio książkę pod tytułem „Dżuma”, faceta, który nazywa się tak samo jak jeden francuski koniak i wybiera z niej cytaty. To Bogumił Dziobas polecił mu ją. Walter chciałby się zobaczyć z Jasiem. Małgosia podała Izabeli numer telefonu motelu. Następnie, przełamując się, zadzwoniła do Aquariusa, choć mało prawdopodobne, by stylista był zorientowany. Odebrała Rita. Nic nie wiedziała o Zdobniaku ani o jego przedwczesnym powrocie z Afryki, ani tym bardziej o jego nieuleczalnej chorobie. Przyjęła wieść o tragedii raczej obojętnie.
— Ciężki frajer. Zupełnie nie znał umiaru — stwierdziła. — Miał słabość na punkcie czarnych, niedomytych dzikusek. Był największym macho jakiego znałam. W najgorszym i najlepszym znaczeniu tego słowa. Wolałabym, żeby się to przytrafiło paru innym facetom. No cóż, pan Bóg strzela, człowiek kule nosi. A jak ty się czujesz?
— Źle.
— Było słodko.
— Z ciebie też jest macho.
— Wiem — odparła Rita po prostu. — Nie jestem z tego dumna. Nawet zadowolona. Czy wiesz, że to może być powodem osobistej tragedii? Najczęściej nad ranem. Wiesz, jak w oczach neurotyczki i socjopatki wygląda świat o czwartej rano? Jak szara, ociekająca krwią ściana, w którą tłuczesz łbem. Ohydne uczucie, którego można się pozbyć na różne sposoby, ale to jest zawsze zabijanie samego siebie. Kiedyś za to zapłacę. A właściwie płacę już teraz. Samotnością. Dlatego tak bardzo lubię wesoło spędzać czas. Kto tego nie lubi?
Małgosia chciała powiedzieć, że ona nie będzie się śmiać za każdą cenę. Może jest taka wyjątkowa? Może powinna się była urodzić w innych czasach? Tak się mówi w bardzo starych domach wśród bardzo starych ludzi. Małgosia od dłuższego czasu czuła się staro. Rita na odwrót, coraz młodziej, dotrzymując kroku światu. Nie wspominając o Aquariusie. Stylista po powrocie do równowagi psychicznej poczuł się jak ten facet, Herkules czy Heraklit, który, jako dziecko, udusił żmiję w labiryncie. Zatrudnił na godziny młodego, zdolnego literata i zabrał się za pisanie autobiografii noszącej roboczy tytuł: „ Złote nożyczki”.
— Ty i tak w to wszystko nie wierzysz — powiedziała Rita i odłożyła słuchawkę.
c.d.n.