niedziela, 24.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Siłownia była ogromnym, żółtym plastrem miodu podzielonym na równe sześciokąty, mające zresztą ścisły związek z mistycyzmem Aquariusa. W każdym sześciokącie stały przedziwne urządzenia lśniące niklem i chromem. W każdą z tych konstrukcji wplecione było spocone, dyszące, charczące ludzkie ciało. Wszędzie unosił się zapach świeżego potu i antyperspirantów. Małgosi zdawało się, że dostrzegła w jednej z machin Bonifacego Kożucha, ale mogła się mylić. Rita wskazała na połączenie roweru z kajakiem i wyciągiem budowlanym.
— To jest przyrząd ogólnorozwojowy — wyjaśniła. — Najpierw przejdziesz cykl siedmiu seansów na tym, a później skoncentrujemy się na poszczególnych partiach mięśni. Zyga będzie twoim osobistym instruktorem. Zwracaj się do niego krótkimi zdaniami, bo inaczej cię nie zrozumie.
Zyga nic sobie nie robił z tego gadania. Uśmiechał się do Małgosi demonstrując wilcze zęby. Wiedział, że robi wrażenie. Był czuły na punkcie swojego wyglądu. Poświęcał mu wiele czasu, każdą wolną chwilę. W zasadzie całe życie Zygi składało się z takich chwil. Nie miał na przykład nic przeciwko zagraniu w filmie.
— Czy to producent? — zapytał Rity.
— Kto? — Rita nie rozumiała.
— Facet, o którym nawijałaś. Ten Werner czy jakoś w ten deseń
— Wagner?
— No?
— Nie, Zyga. Wagner nie żyje.
Zyga nacisnął dźwignię, przyrząd ogólnorozwojowy zachrzęścił i rozsunął stalowe ramiona. Olbrzym delikatnie usadził Małgosię na skórzanej ławeczce wewnątrz przyrządu i ułożył jej dłonie na uchwytach.
— Ciągnij w dół.
Poszło jej z wielkim trudem. Tym bardziej, że poza pokonaniem oporu materii musiała przełamać własne zniechęcenie całą tą głupią, deprymującą sytuacją.
— Co ty powiesz, Kluska? Może miałbym do kolesia interes, a tu nagle nie żyje? Mówiłem? — zwrócił się do Małgosi. — Ma przez Aquariusa kontakty w branży filmowej, ale nic ci nie załatwi. Nic. — Zmniejszył ciężar na wyciągu. — No? Spróbuj teraz.
Małgosia pociągnęła. Wymieniła spojrzenia z Ritą. Rita pokiwała głową: „a nie mówiłam?”.
— A kiedy to niby kipnął? — instruktor wyprostował się na całą swoją wysokość.
Wypuścił z oczu wiązkę, przy pomocy której prześwietlił mózg Rity i poznał prawdę. Wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.
— Wczoraj — odparła Rita.
— Wczoraj — powtórzył.
W jego głosie zabrzmiał sarkazm.
— Przyleciał z Niemiec.
— Tak? Co ty powiesz. A po co?
— Żeby się zobaczyć z matką.
Zyga zastanowił się.
— Z matką — powtórzył.
— Wzruszył się i zmarł — wyjaśniła Rita.
— To pech.
— Szukał facetów do roli Władcy Skalnej Groty.
— Koleś z branży esef?
Zyga łatwo godził się z losem. Poza tym nie był aż tak naiwny, żeby wierzyć, że Wagner umarł, bo się wzruszył na widok matki.
— Bierz się do roboty, Zyga — zakomenderowała Rita. — Ona ma za miękką pupę. Zrób z tym coś.
— Jej pupa jest pełna cukierków, to widać.
— Czego?
— Słodkości — wyjaśnił Zyga. — Już ty dobrze wiesz, czego — dorzucił mściwie.
Rita zmierzyła go zimnym wzrokiem.
— Nieważne, czy jest pełna… słodkości, czy nie, ty tryglodyto. Musi poruszać się sprężyściej, żwawiej, bardziej po męsku… Nie jesteś infantką hiszpańską, moja droga. Musisz wyglądać na nowoczesną dziewczynę, dzielną towarzyszkę mężczyzny, taką, która się zna na samochodach, umie się bić, a nie na sentymentalną piczkę, którą wszystko przeraża.
— Nie musisz jej obrażać — stwierdził Zyga obojętnie — a coś mi się widzi, że ją obrażasz.
— Jesteśmy przyjaciółkami, macho. Ja jej nigdy nie wyeksploatuję tak jak ty.
— Ani mi to w głowie — Zyga był zdziwiony.
— Ale gdybyś miał zamiar, to byś zrobił. Znam cię, potrójny facecie.
Instruktor uśmiechnął się chytrze. I z tryumfem.
— Myślisz Kluska, że uwierzyłem w te bzdety? — zapytał.
— Co ty znowu bredzisz?
— Że Wagner przyjechał szukać u nas chłopaków, jak może mieć ruskich pakerów za ćwierć ceny? Widzisz? — zwrócił się do Małgosi — nigdy nie powie prawdy. Mówiłem, że to pajęczyca, tka swoją sieć, ani się obejrzysz, jak w nią wpadniesz i wtedy cię wyssa…
— Wyssie — poprawiła Małgosia machinalnie.
— A gdzie twój piękniś? Tęsknię za nim! — obok przyrządu, jak spod ziemi, wyrósł Bonifacy Kożuch w pistacjowym trykociku z głębokim dekoltem, cały obsypany pachnącym talkiem.
— O kim mowa? — zapytał Zyga ostro.
— Nie znasz. To jej facet — Kożuch pokazał na Małgosię.
— No właśnie! — Zyga zdenerwował się. — Jakbyś mnie, marcepaniku, poznał z ciotami, co je ubierasz i rozbierasz, to dawno bym grał w filmie.
— Bój się Boga, Zyga! A kogóż to chciałbyś zagrać?
— Choćby Władcę Skalnej Groty. Nie powiesz chyba, że się nie nadaję, co?
Kożuch, ignorując atletę, spojrzał współczująco na Małgosię.
— Ciągle jesteś smutna. Co on ci takiego zrobił?
— Nic, o czym warto gadać w takim gronie — odparła za nią Rita. — Spadaj, Kożuch.
— Bestia jest zazdrosna? — krawiec roześmiał się. — Uważaj na nią, piękna — ostrzegł Małgosię. Odszedł, stawiając delikatnie stopy w zwiewnej zapowiedzi uwodzicielskiego pas.
— To pewne, że twój facet z nim nie kręci? — zainteresował się Zyga.
Małgosia zwiesiła głowę w pełnym bezradności geście. Wreszcie rzekła:
— Niczego już nie jestem pewna.
Siłacz spojrzał tęsknym wzrokiem za odpływającym krawcem, którego biodra intensywnie falowały.
— Człowiek nieba by mu przychylił, a jak cię traktuje? Jak psa. — Minotaur wyciągnął paluch wielkości bakłażana w stronę Małgosi. Z oczu wystrzelił ognisty promień. — Powiedz temu swojemu, żeby się odpieprzył od Kożucha.
— Powiem — odparła Małgosia.
— Rozszarpię mu dupsko, jak nie posłucha.
— Oczywiście.
Wygramoliła się z przyrządu i ruszyła do wyjścia.
— A spotkanie z Aquariusem? — Rita pobiegła za nią.
— Jest podobny do was?
— Do nas? Może troszkę. Odrobinę. Czemu pytasz?
— Tak myślałam.
— Przecież Zyga to ćwok. Po co się zaraz obrażać?
— Taka już jestem, że się obrażam. Zamówisz mi taksówkę?
— Sama cię odwiozę.
— Nie. Zamów taksówkę.
Po klubie „75” dom Zdobniaka wydał się jej oazą rozsądku i spokoju.
— Małgosia?
Weszła do łazienki wyłożonej błękitnymi płytkami. Ujrzała w wannie dwa plastry banana na zielonym tle.
— Czuję się fatalnie — rozległo się od spodu. — Mam jakąś niestrawność. Dobry Boże, ostatnio nawalają mi jelita. A co u ciebie?
— Rita to wariatka.
Bananowe krążki poruszyły się.
— Zapomniałem cię uprzedzić, że ona jest zboczona. Przepraszam. Miałem taką ciężką noc, jestem zmęczony, rozbity, chory…
— Nie wiem, co mam robić.
— Zrób sobie coś do picia.
— Dzwonił?
— Jest w Jastarni.
— I co tam robi?
— Jak go znam, to jest prywatnym detektywem.
— Prywatnym detektywem?
— To taka zabawa. W jego stylu. Chodzi po pensjonatach z twoim zdjęciem. Mówi: „Szukam tej dziewczyny”. „A kim pan jest?”. „Prywatnym detektywem”. „Zwiała facetowi sprzed ołtarza?”. „Zgadza się”. „Pewnie zgarnęła rodzinną biżuterię?” „Prawie”. „Nie jest pan gadatliwy”. „Już mi to mówiono”. „I co?”. „Prywatne oko dużo nie gada.” „Ma pan rację. Lepiej trzymać język za zębami.” „Więc powiadasz pan, że nie było tu takiej?”. „W ślubnej sukni? Od razu bym zauważył”. „Mogła zmienić kieckę.” „Faktycznie. Spryciarz z pana”. „Mieszkam w pensjonacie „Kotwica”. Jakbyś pan coś widział, to wiesz pan, gdzie mnie szukać”. „A jak pana nazwisko?” „Nie mam nazwiska. Jestem facet, co dużo nie gada, więcej słucha, a najwięcej widzi. Powiedzmy, że Noname. To po angielsku. Znaczy: bez nazwiska . Gdyby pytali o mnie dwaj grubi faceci, to powiedz pan, że mnie tu nigdy nie było. Ci dwaj to ludzie mafii. Lepiej dla pana, żebyś pan siedział cicho”. „Jasne, panie Noname. Lepszy z pana gość, panie bez nazwiska”.
Małgosia zastanowiła się. Właściwie to chciała zaprotestować, ale w głębi ducha przyznała, że scenka namalowana przez Zdobniaka bardzo do Jasia pasuje. Może nawet bardziej, niż cokolwiek innego. Zrobiło się jej nieswojo i trochę wstyd za narzeczonego.
— Ile czasu mu to zajmie? — spytała.
— Nie mam pojęcia — dobyło się spod zielonej maski.
— Co zrobi, kiedy stwierdzi, że nie ma mnie w Jastarnii?
— Skontaktuje się ze mną. Jemu zawsze brakowało pomysłów.
— Powiedz mu prawdę.
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Nie chcę, żeby do ciebie wrócił. To jasne.
Wyznanie było dość niespodziewane, choć nie do końca.
— Fascynujesz mnie — ciągnął Zdobniak. — Jest w tobie jakaś mroczna, pierwotna siła kobiecości. Zarazem abstrakt i esencja płci. A może to twoja duma i niezależność? — zdjął banany z oczu. Miał w nich pytanie i przekrwione białka.
— Bzdura. Właśnie leczysz się po wczorajszej hulance. Kochasz wszystkie ładne kobiety.
Zdobniak usunął z twarzy część papki, żeby Małgosia mogła ujrzeć jego tajemniczą minę. Widać było, że zamierza sprawić jej nielichą niespodziankę.
— Nienawidzę kobiet — wyznał.
— W to nie uwierzę — pokręciła głową.
— Zadaję im ból, jeśli tylko mam okazję.
Zapatrzył się na żółtą mydelniczkę.
— Lola. Tak. Lola była moją przyrodnią siostrą — podjął. — Wstrętną, cyniczną, rozpuszczoną dziewczynką o złośliwej twarzyczce usianej piegami. Znęcała się nade mną długie lata. Może teraz jest najlepsza pora, żeby ci to powiedzieć… — zakrył twarz dłońmi. — Nie chcę, żebyś widziała moje wzruszenie — wymówił z trudem. — Każde z nas miało trudne przejścia, życie nikogo nie oszczędza. I ja miałem chwile, o których chciałbym zapomnieć, wymazać z pamięci, wyrzucić… czasem budzę się w nocy zlany potem i zbiera mi się na wymioty z obrzydzenia.
— Spotkała cię rodzinna tragedia?
— Tak.
— Nie wierzę.
Małgosia wyszła z łazienki. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że opowieść o złej siostrze nie była interesująca. Co się mogło wydarzyć tak odrażającego, że na samą myśl o siostrze Zdobniak ma ochotę zwymiotować? Naturalnie należy wziąć poprawkę na to, że wszyscy mężczyźni to mitomani. Bez wyjątku. Uniosła otwartą książkę leżącą na stoliku pod oknem. „Pan Samochodzik i templariusze”. Poczuła rozczarowanie. Właściwie bez powodu, nie mogła się przecież spodziewać, że Zdobniak czyta Franza Kafkę, jednakże po tym, co usłyszała o Loli, jakoś machinalnie założyła, że sięgał po książki napisane przez człowieka, który tak dogłębnie poznał cierpienie. Co do jednego była pewna: wydobył tę książkę na światło dzienne, żeby sprawiać wrażenie mężczyzny o wnętrzu głębszym niż się powszechnie sądzi, a jednocześnie o prostodusznej naturze chłopca. Pan domu pojawił się w kusym czarnym szlafroczku trzy czwarte z pluszowymi klapami w kolorze srebra, przewiązanym purpurową szarfą hidalga. Owłosione uda, owłosiona pierś i bujna czupryna błyszczały od żelu, ciało pod szlafrokiem parowało wydzielając bardzo przyjemną woń. Małgosia zauważyła, że Zdobniak ma ładne stopy.
— Czytasz takie rzeczy? — zapytała.
— Owszem — odparł od niechcenia. — Literatura przynosi mi ukojenie. Myślałaś, że czytam wyłącznie kolorowe periodyki? To dobre dla debili. Drinka?
Nie czekając na odpowiedź nacisnął nogą guzik i z wodnego łóżka wyskoczyła tacka. Nacisnął jakiś inny guzik, tym razem na ścianie, i na okna opadły zewnętrzne żaluzje. W pokoju zrobiło się mroczno. Zapalił gazowy kominek, następnie nalał do dwóch szklaneczek, zamieszał palcem i pociągnął Małgosię na jeden ze stojących obok kominka foteli. Podał jej drinka, po czym usiadł naprzeciwko, nieco skosem, z nogą założoną na nogę, demonstrując mocne udo w kolorze mahoniu.
— Przyjemnie? — zapytał. — Romantycznie?
— O co ci chodzi?
— O nic. Chcę porozmawiać.
— O czym?
— O cierpieniu.
— Wątpię, żebyś miał pojęcia, czym jest cierpienie.
— Nie bądź uszczypliwa. Nie żądam, żebyś patrzyła we mnie jak w słońce, ale odrobina lojalności chyba mi się należy? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?
— A co takiego dla mnie zrobiłeś?
Przybrał urażoną minę. Rozgoryczony powiedział:
— Przecież nie jesteś małostkowa.
— Nie jestem.
— Kobiety są wścibskie, minoderyjne, nudne, małostkowe, głupawe, pieprzą trzy po trzy… — westchnął, przewrócił oczami ilustrując beznadziejność sytuacji. — Nawet nie chce mi się dalej wymieniać, wszyscy wiemy, jakie są kobiety.
— Naturalnie.
— Posłuchaj — nachylił się w jej stronę, wysunął twarz, aby mogła w płomieniach gazowego kominka widzieć malującą się na niej szczerość — to nie jest moja zła wola, uprzedzenia, jakaś, nie poparta faktami, teoria mizogina. Wierz mi, znałem wiele złych i podstępnych kobiet. Istnych czarownic, słowo daję. Wiele razy byłem w potrzasku jak uciekający lis. Gdyby za każdym razem dopadli mnie faceci od tych babek, to już bym nie żył ze dwadzieścia razy. Na szczęście jestem sprytniejszy od nich wszystkich, nie tracę głowy, wymknę się każdej obławie.
— Miałeś mi opowiedzieć o swojej siostrze.
— To bolesne sprawy.
Zapatrzył się w szklaneczkę z drinkiem. Zakłopotany upił trochę.
— Chciałabym odnaleźć w tobie coś bardziej ludzkiego, słabego, co mogłabym polubić. Ja zawsze żyłam cierpieniem, miałam pragnienia, które nigdy się nie spełniały.
— Jak ja to znam — westchnął.
Poprawił róg szlafroka odsłaniając większą partię uda.
— Ty?
— Robert Zdobniak zna cierpienie jak mało kto.
— Widzisz, ja wierzę, że człowiek doświadczony cierpieniem staje się lepszy.
— O, z pewnością. Tak. Cierpienie… długo mógłbym o nim mówić.
Wydobył papierosa ze srebrnej szkatułki i zapalił. Podkręcił gaz; polana z dętej blachy zapłonęły wesoło. Małgosia położyła głowę na oparciu fotela.
— Tak — potrząsnął głową.
Średnio długie, ciemne włosy połyskiwały w migotliwym świetle. Twarz mężczyzny wydała się Małgosi blada i delikatna, szerokie, ciemne oczy miały w sobie ujmującą miękkość. Dostrzegła tu i ówdzie niewielkie zmarszczki. Dodawały mu uroku. Należał do tych męskich wybrańców Apollina, którzy po kolejnej metamorfozie życia stają się jeszcze bardziej pociągający.
— Moja przyrodnia siostra wyrządziła mi krzywdę. Okaleczyła mnie psychicznie na całe życie. Okrutny los skazał mnie na cierpienie dopóty, dopóki nie natrafię na kobietę, której nie będę się bał. Zupełnie jak w jakiejś bajce — chwilę pił, w ponurym milczeniu spoglądając na płomienie. — Wiele mnie kosztuje to wyznanie — znowu zajrzał do szklaneczki. — Żadnej kobiecie tego nie mówiłem, bo też żadna nie oczekiwała ode mnie podobnych wyznań. Błogosławiły moje boskie lędźwie, a o zbolałej duszy nie chciały słyszeć. Są próżne, zajmuje je bez reszty własny wygląd. To jedyna treść ich egzystencji, innej nie ma… żeby się tylko wypindrzyć i wykłuwać nam oczy tym waszym straszliwym pięknem. Jak każdy prawdziwy mężczyzna w głębi duszy pogardzam kobietami. Sądzę, że właśnie ty potrafisz wniknąć dostatecznie głęboko w problem, żeby zrozumieć mężczyzn. One zrzeszają się, żeby zapanować nad nami. Wiedzą doskonale, że trzymają facetów na pasku seksu. Chodzimy za wami w psich obrożach skamląc o pieszczotę. Przeklęty atawizm nie pozwala uwolnić się. Gdyby udało się zabić w sobie instynkt płci, bylibyśmy nareszcie wolni. Osobiście nie boję się was, ale to i tak nic nie zmienia w moim położeniu. Czuję się przez was zniewolony, jesteśmy niewolnikami własnej płci, naszej seksualności, waszych ciał… nawet nie musimy was widzieć, wystarczy, że wyobraźnia podsunie nam obrazy waszych ust, tyłeczków, ud, bioder… a jednocześnie jak wzburzone morze uderzam w nadbrzeżne skały krusząc je na piach. Oto pozorny tryumf morza i równie pozorna uległość skały, oto, czym jest życie mężczyzn i kobiet. Cholera, zawsze wyjdzie na wasze. Co nam zostaje? Jaką mamy broń przeciwko wam? Pogardę.
— Czy mną też pogardzasz?
— Nie.
— Nie lękasz się mnie?
— Nie, ponieważ nie uczyniłaś ze swojego ciała narzędzia ekspansji, nie zmusiłaś morza do wiecznej, daremnej walki ze skałami. Wydaje mi się, że możesz być przyjacielem mężczyzny.
— A ta Lola?
— Lola — Zdobniak westchnął, głęboko i ciężko. — Lola. Pojawiła się w naszym domu, kiedy miałem pięć lat. Chuda i wysoka, bez odrobiny seksu, płaska jak decha, przesiąknięta złem. Zmuszała mnie do poniżających zabaw.
— Jakich? Ile miała lat?
— Dwanaście. Ale nie była już dzieckiem. Psychicznie była dojrzałą kobietą konsekwentnie realizującą swój nikczemny plan. Na przykład wpychała mi pod sweterek poduszkę z kanapy zmuszając do odgrywania roli potwornego garbusa. Nazywała mnie Quasimodo i kazała skakać jak małpa po sprzętach. Zmuszała mnie do kłamania, satanistycznych modlitw, obnażania się. Była wstrętną mistrzynią podłych robótek i kamuflażu. Miała opinię bardzo miłej, grzecznej i rozgarniętej dziewczynki. Wprost nie do wiary! — zatrząsł się przeżywając wspomnienie. — Miałem słabość do kożuchów z mleka — wyznał po chwili. — W ogóle lubiłem mleko i ona wykorzystywała to z całą cyniczną, podstępną bezwzględnością. W tym jednym, jedynym wypadku nie lekceważyła moich daremnych próśb, w tym jednym wypadku sama pilnowała, kiedy w garnku robił się kożuch i przynosiła mi go na łyżeczce, podawała z uśmiechem pytając, czy smakowało. Boże, co za przewrotność u dwunastoletniej dziewczynki! Na rany Chrystusa! Nigdy, nigdy nie powziąłem podejrzenia, że ona pakuje mi do środka… do środka… — zerwał się z fotela z wyrazem prawdziwej odrazy.
— Co? — zapytała Małgosia wstrząśnięta.
— Muchy!
— Muchy?
— W kożuchy z mleka zawijała muchy! Ohydne, tłuste, niebiesko-zielone muchy! One… one trzeszczały mi w zębach! — oczy wyszły mu z orbit, zacisnął palce na papierosie i szklaneczce, zatrząsł się, skurczył, przez zaciśnięte gardło przedostawał się jakiś syk. Zdobniak walczył z brakiem tlenu i torsjami, wreszcie wydusił z siebie wargami, z których odpłynęła cała krew: — Mówiła, że cukier tak trzeszczy! Mała dziwka mówiła, że dodaje do kożucha ćwiartkę kostki cukru, żeby mi bardziej smakowało!
Nagle zachichotał z rozpaczą.
— I naprawdę mi smakowało. Dziękowałem małej suce i domagałem się więcej, czasem przynosiła jeszcze jednego omlecika, tak to nazywała, i uśmiechając się wsuwała mi go do mojej rozdziawionej buzi. Łaskotała mnie pod brodą i pytała, czy smakuje. Odpowiadałem, że mi cholernie smakuje i żeby dawała więcej cukru! Na to ona, że następnym razem doda więcej cukru! A ja cieszyłem się, że ona tak łatwo się godzi i nawet ją w takich chwilach zaczynałem lubić! Podkładałem się jak ostatni dureń, łasiłem się, prosiłem o muchy! O więcej much! To trwało trzy lata, póki nie poszedłem do szkoły. Trzy długie lata. Przyłapałem ją na pierwszych wakacjach, przypadkiem, jak ugniatała omlecik w kuchni. Miała przy sobie zapas much w pudełku po landrynkach. Chodziła je łapać do miejskiej rzeźni… — szybko wychylił zawartość szklaneczki. Zrobił sobie jeszcze jednego drinka i od razu wypił. — Są noce, kiedy budzę się z uczuciem, że mam tu, w ustach, pod językiem, między zębami, w całym gardle niebieskie muchy, czuję smród śmietnika i smak gnijącego mięsa… nie wybaczyłem sobie, że dałem się tak podejść, że byłem takim ufnym dzieckiem. Noszę w sobie piętno winowajcy i ofiary. To straszne. Straszne.
Umilkł, kompletnie wyczerpany. Opowieść o muchach była rzeczywiście niesamowita, no i niesmaczna, co tu dużo mówić, jednak ona czekała na bardziej dramatyczne wydarzenia.
— Psychika paroletniego chłopca jest niezwykle delikatna — uzupełnił Zdobniak widząc niezdecydowanie na twarzy Małgosi. — To misterny mechanizm podatny na manipulacje matek, babek, niań, różnych ciotek i starszych sióstr. Wszystkie kobiety w rodzinie uważają za obowiązek ugniatać chłopczyka na swój babski sposób, a ojcowie, ci otumanieni nieszczęśnicy oddający prawa do syna kobietom aprobują każde bezeceństwo, jakie się wyrabia z ich potomkami. A jak dzieciak podrośnie, nagle stary stwierdza, że chłopak jest zafajdanym maminsynkiem i kandydatem na pedała. Jaka przyszłość czeka takiego faceta? Nigdy nie spełnione ambicje, żona kutwa i puszczalska i dzieciaki, które nie mają dla niego za grosz szacunku. Komu on to wszystko zawdzięcza? Cholernym babom. Tak to wygląda — odwrócił się ponownie do kominka i splunął na drewno z blachy. Plwocina zaskwierczała gwałtownie i wyparowała. Małgosia wzdrygnęła się. — Więc widzisz, że ja również cierpię — zakończył wstrząsające wyznanie.
Zapalił nowego papierosa, bo poprzedni połamał. Małgosi nie chciało się wierzyć w jego cierpienie. Mimo wszystko.
— Nie wierzysz mi?
— Nie. To znaczy… wierzę, że jadłeś te muchy, ale nie wierzę w całą resztę o maltretowanej psychice małego chłopca i nienawiści dojrzałego mężczyzny.
— Po tym, co ci powiedziałem o sobie? Dokonałem poniżającego aktu ekshibicjonistycznego! O, jak bezgranicznie egoistyczne potrafią być kobiety! Myślałem, że jesteś inna niż wszystkie, miałem nadzieję, że będziesz prawdziwym przyjacielem mężczyzny nie przestając być kobietą! Moim przyjacielem! Widocznie to niemożliwe, by kobieta była kobietą i przyjacielem mężczyzny! Widocznie tylko mężczyzna może być przyjacielem mężczyzny! Mężczyzna może być także przyjacielem kobiety, właśnie ja chciałem ci ofiarować szczerą, niczym nie zmąconą przyjaźń, ale ty jej nie przyjęłaś! — Za każdym wypowiadanym słowem kciuk i papieros grzęzły coraz bardziej w fałdach czarnego szlafroka ze srebrnymi klapami. — Od piątego roku życia byłem oszukiwany przez kobiety i któregoś dnia powiedziałem: „Finito! To się musi skończyć! Żadnych uczuć, najmniejszego szacunku! Tylko seks, zimny jak nagi sztylet!”.
Przez twarz przebiegł mu przedziwny grymas litości i pogardy. Litości dla siebie i pogardy dla wiadomo kogo. Małgosia ziewnęła. Zakryła usta dłonią i wymamrotała słowa przeprosin. Robert Zdobniak zamienił się w słup soli. Zostawiła go pośrodku pokoju z uczuciem, że nazajutrz rano zastanie go w tym samym miejscu, będzie musiała zadzwonić po ślusarza, żeby odpiłował nieszczęśnika od podłogi elektryczną piłą. Tak wielkie było jego zdumienie.
— Tak świetnym jesteś aktorem — dodała idąc na górę.
Dlaczego dotąd nie uległa jego niewątpliwemu, lekko szalonemu urokowi? Słyszała go, tłukącego się wściekle na dole, wykrzykującego: „Nie jesteś inna, niż wszystkie! Jesteś taka sama jak wszystkie!”, potem trzasnęły drzwi, zaryczał silnik samochodu i zapiszczały opony. Leżąc na plecach, z rękami pod głową, myślała o Jasiu w Jastarni.
c.d.n.