sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Przede mną trzy godziny jazdy do O. Zapadłej, puszczańskiej miejscowości, gdzie czeka mnie spotkanie z Wielkim Rygałłą. Nie waham się użyć tego określenia. Wielki Rodak! Wielki Polak nasz opuścił swe leże w mglistym Londynie i przybył do ojczyzny, aby odetchnąć ojczystym powietrzem, nasycić się ideałami i ... i spotkać się ze mną! Nie ma co ukrywać, inaczej po cóż Mazuro wzywałby mnie do leśniczówki podczas pobytu w niej Rygałły? Wojewódka ma rację. Pędzę, silnik śpiewa wesołą piosenkę o miłości, o pokoju na planecie Ziemi, o mądrości Rygałły, o jego trafnym wyborze. Wsadzam w magnetofon kasetę z operetkami Lehara i słucham zachwycającej arii chińskiego dyplomaty zakochanego w księżniczce austriackiej i jej wyznanie:
Liebe, schöne Liebe,
Ich liebe dich, main chinesisch Kronprinz!
Za oknem migają wsie, miasteczka i miasta, piękna jest ziemia nasza! Świeci słoneczko, poranna mgła zwiastuje pogodę, a ja znam się na pogodzie.
Ciekawe, dlaczego też Rygałło chce mnie zobaczyć? — zmieniam temat rozmyślań, bo zbaczam z międzynarodowej trasy i wjeżdżam w malowniczą dąbrowę z uczuciem radości i niepewności, cóż też mnie spotka?
Z daleka widzę przysadzisty budynek leśniczówki z bierwion. Na jej szczycie tkwi ogromne poroże jelenia. Obok przytulona do północnego szczytu drewutnia, płotek, kilka drzewek owocowych, mała stodółkai garaż po lewej. Niby to samo, a nie to samo — mówię do siebie. Niby byłem tu już wielekroć, a jakbym nigdy nie był. Parkuję przy otwartych drzwiach stodoły. Na kanale stoi srebrny mercedes z londyńską rejestracją. Patrzę jak urzeczony na jajowatą tabliczkę z literami GB.
Więc jednak? Więc jednak to nie sen?
Na chwiejnych nogach wychodzę z samochodu i zmierzam w stronę ganku. W drzwiach dostrzegam trzech mężczyzn. Przez mgłę przysłaniającą mi oczy widzę Czesława Mazuro, mego przyjaciela, puszczańskiego odludka, szczerego, wielkiego mężczyznę. Przy nim jakiegoś niskiego, chudego, gładko zaczesanego na bok jegomościa w okularach z drutu, trzymającego coś w rękach, no i jego — Rygałłę. Poznaję tę twarz, dumną i wyniosłą, zmęczoną, nieco przygasłą, naznaczoną jakby bólem nieustannym, z ciężkimi powiekami, lecz jakże przy tym wszystkim szlachetną! Jakże szlachetną! Nie mogę wymówić słowa. Czesław Mazuro, barczysty, krzepki, z sumiastym wąsem, w kraciastej koszuli i sztruksowych zgniłozielonych spodniach, świetnie współgrających z jesiennym krajobrazem, wyciąga do mnie rękę silną, dodając mi otuchy.
— Witaj, Władysławie! — wykrzykuje tubalnie, ściska mnie. Poznajcie się, panowie. — Usuwa się na bok, ja u dołu schodków, oni dwaj u góry. Rygałło, nieruchomy, uśmiecha się dobrotliwie i wyrozumiale. Cherlawy mężczyzna w czarnym fraku patrzy na mnie przymilnie, ale jakoś obraźliwie, jakoś z wysokości i obcokrajowości świeci tymi okularami i analizuje mnie, wyłonaca i przeistacza! Zabiera mi pewność siebie! wprawia w popłoch! Drżę cały, dyskretnie rzucam okiem na swój strój sportowy. Że też nie pomyślałem o założeniu wieczorowego garnituru. Z boku, kątem oka, spoglądam, jak ubrany jest Rygałło. Ciemne ubranie, nienagannie biała chusteczka w kieszonce i mała, czerwona główka goździka w butonierce.
— Pan Witold Rygałło! — wykrzykuje Mazuro, wskazując na Rygałłę — a, to pan Sebastian Trytek, jego sekretarz. — Uśmiecha się do nas wszystkich.
— A to jest pan Olszynka-Grochowski, jeśli się nie mylę? — pyta Rygałło cichym, głębokim i mądrym głosem.
— Tak, tak — gorliwie potwierdzam i kiwam głową. — Nie myli się pan!
— Ja się rzadko mylę — odpowiada Rygałło, wykrzywiając lekko usta, jakby poczuł na wargach krople cytrynowego soku. Przez piękną jego twarz przemyka cień ledwie dostrzegalny.
— Pan Rygałło nigdy się nie myli — eskaluje Trytek. Wstrętny szczurku, lizusie — myślę. Zapada milczenie. Mazuro wybucha śmiechem.
— No to mamy czwartego do brydża!
— Mamy — mówi cicho i spokojnie Rygałło, a brzmi to jak święta komunia, jak objawienie Tajemnicy. Dopuszczenie mnie do spółki! Wtajemniczenie! Podanie przyjacielskiej dłoni!
Rygałło zstępuje ze stopni. Bierze mnie za ramiona i mówi, patrząc w me oczy, z szacunkiem i miłośnie:
— Witam, synu podbitego narodu. Serce mi krwawi, na miedzy leży alabastrowe ciało zgwałconej kobiety. Kimże jest ona? — Rygałło unosi błyszczące oczy w górę, zstępuje na trawę, odchodzi kilka metrów i wznosi ramiona ponad głowę. — Kimże jesteś? — woła. — Jak brzmi twe imię?! Odpowiedz! Twe ciało bezczeszczone i rozrywane kopytami kozackich koni! Ach! Boli mnie serce! — Opuszcza ramiona, spogląda na mnie, zgarbiony. — Boli mnie serce — powtarza. — Liście spadają!
— Ach! — wykrzykuję.
— Pada deszcz!
— O Boże! — Kładę palec na ustach.
— Wieje wiatr!
Przygryzam wargi, odwracam się, mężczyzna nie powinien płakać i oglądać łez innego mężczyzny.
— Dodaj nam otuchy! — krzyczy znowu Rygałło.
— Dodaj! — wtórujemy mu wszyscy trzej. Spłoszone ptactwo szybuje nad naszymi zadartymi głowami. Rygałło znowu bierze mnie za ramiona i mówi: — Witam, mistrzu! Jestem pelen szacunku dla pana twórczości. A teraz idziemy do środka! — I Rygałło przerywa ten bolesny seans. Wchodzimy do leśniczówki, do dużego pokoju obwieszonego trofeami.
— Oto! ... oto! ... — Rygałło wskazuje na ściany, lecz wzruszenie tamuje mu oddech.
— Oto polski dom — wyjaśnia sekretarz Trytek. Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni fraka notes tak duży jak książka, oprawny w brązową skórę, pióro wieczne i notuje. Teraz się wyjaśnia, dlaczego będąc tak chudym miał tak potężną, wypukłą pierś.
— Tak! Polski dom! Niedźwiedzie pyski! — mówi Rygałło, odzyskawszy głos. — Basior łypie ze ściany! Klempa nad drzwiami! Szabla! — Pokazuje na szable idąc wzdłuż ścian, a ja za nim, na palcach, pochylony, przytakuję. Trytek notuje. — Szabla bardzo ważna! I lanca! O! a na klindze napis jest: „Bóg! Honor! Ojczyzna!” Na końcu lancy powiewa proporzec. „Ułani, ułani, malowane dzieci!” Ten przedmiot to strzemię — wskazuje na strzemię. — A ten tu to siodło! — Klepie dłonią wyświeconą, poczerniałą skórę. Wkłada lewą stopę w strzemię i unosi nieco prawą. — A tak się wsiada! Tra ta ta ta ta! Trąbka ogłasza wsiadanego! — Przykłada do ust zwinięte w trąbkę dłonie i udaje, że gra. — Niech pan spojrzy tu! O! Widzi pan ten przedmiot w kształcie rogu? Pan myśli, że to róg?
— Tak! Myślę, że to róg!
— Otóż nie! To prochownica. Mieści w sobie dobre pół kilo prochu! Dobre pół kilo. O! — Rygałło szybkim krokiem podchodzi do sekretarzyka w rogu pokoju, bierze dwa pistolety, odwraca się do mnie, krzyżując długie lufy. — To są pistolety pojedynkowe! Druga połowa dziewiętnastego wieku. Zabijają z odległości stu metrów, z dalszej ranią! Dobra francuska robota. Subtelna inkrustacja macicą. Brawo! Brawo, panie Czesławie! — Rygałło zwraca się do Mazuro, który szarpie wąsa skonsternowany.
— Dosyć pospolite — bąka.
— Nie! — zaprzecza żywo Rygałło. — Takimi pojedynkowali się hrabiowie z markizami, książęta z wojewodzicami, baroni z królewiętami! Rzecz jasna szło zawsze o honor i weksle, często o kobietę! Tak! O kobiety szła zwadka! Cha cha cha! Te kobiety! Te kobiety! Te zwiewne, kuszące istoty! Niech pan sobie wyobrazi! Podkreślę to raz jeszcze! Szło o honor, weksle i kobiety!
— Nie?! — wykrzykuję uprzejmie.
— Tak, tak! To byli mężczyźni. Ale i kobiety były wspaniałe. Nie to co te dzisiejsze ... sprzedajne dziewki! Gdzie się nie obrócisz, wszędzie pornografia! Wielkie, kolorowe zdjęcia kopulujących ludzkich ciał! Tego jeszcze nie znał świat przyrody! Lecz tu, w tym domu, ja odżywam!
Trytek przerywa notowanie, patrzy w okno. Mazuro szarpie wąs i zerka na mnie, a ja na niego.
— A tu, w tym domu polskim, ja odżywam! — ryczy Rygałło. Wymachuje pistoletami.
— Niech pan uważa! Mogą być nabite — wykrzykuję impulsywnie.
— Ach! Pan jest małostkowy! Olszynka! Małostkowość zabiła tamten świat — wymachuje nadal pistoletami. — I zabije ten! Brak fantazji! Podejrzliwość, malkontenctwo! Zażydzenie! Kupiectwo! Gdzie pan znajdzie takich chłopców, jak ci z czterdziestego czwartego, umierających ze śpiewem na ustach?! Świat goni za pieniędzmi. Człowiek jest jak tłusty, powolny robak, znikający w smrodliwej dziurze zbutwiałego pnia! Wy też gonicie za pieniędzmi! Każdy z was, który przyjeżdża tam do nas, od razu rozgląda się za pieniędzmi! I leci do kina porno!
— To nieprawda! — protestuję. — Pieniądze się w ogóle nie liczą!
— Pieniądze się nie liczą! — Rygałło uśmiecha się strasznie, demonicznie, ciska oczami błyskawice.
— Nie liczą się! — odpieram jego ataki. — Bóg! Honor! Ojczyzna! — wykrzykuję. Sebastian Trytek pisze w notesie, Mazuro szarpie wąsiska ogromnie zdenerwowany. — W tym kraju tylko to się liczy! Pan obrażasz mnie! Mazuro Czes1awa i innych bojowników! Pan nas obrażasz! — Opanowuje mnie jakieś rozhisteryzowanie, nie mogę się powstrzymać, boję się i jest mi smutno, ale prawdę muszę wygarnąć. — Nikt tu nie mówi o jakichś pieniądzach! O wzbogaceniu się! Nie dbamy o to! Ja sam odmówiłem honorarium! Pan nawet nie wyobraża sobie, jacy my tu biedni jesteśmy, jacy biedni! I opuszczeni, samotni, jak na jakiejś wyspie bezludnej! Tam u was spodziewamy się natrafić na przyjazne dusze, na życzliwość i zrozumienie naszych trosk! Biedni jesteśmy, lecz niech pan spyta kogokolwiek z nas: Czego chcesz? Pieniędzy i dostatku w niewoli czy biedy w walce? — to każdy odpowie: — Walki! Tylko walki, aż do śmierci! A pan mówisz niepoważnie o pieniądzach! Ja na kolana padnę przed panem 'i zaświadczę ciałem własnym, że nas serce boli i dusza boli! Wszystko boli! My nie z soli ani z roli, jeno z tego, co nas boli! Walczymy mężnie co dzień i co noc z upiorem komunizmu, giniemy w lochach z pieśnią na ustach, zamykają nas w domach wariatów, zamarzamy w lotniczych hangarach polewani wodą, a pan mówisz o pieniądzach?! Pan nas obrażasz! Pan godzisz w nasze najszczytniejsze ideały! Wy tam nie wiecie, co robić z pieniędzmi, już nawet wam się musiały znudzić te wszystkie cudowności wasze! to wynarodowienie i nadmiar, ta cielesność! Łakniecie ducha! Pan chyba nie znasz realiów naszych, mówienie o pieniądzach jest wprost śmieszne i uwłaczające! Wy tam dławicie się pieniędzmi, kieszenie wam się obrywają od pieniędzy! Gdybyśmy nie przyjeżdżali i nie tchnęli ducha, to byście chyba utopili się pod nimi!
— Ha! — wykrzykuje Rygałło odkładając pistolety. A ja myślałem przez chwilę, że mnie zastrzeli.
— Ha! — wykrzykuję ja, pełen obaw, wstrząsany dreszczami.
— Ha! — powtarza gromko Rygałło. — Za taką rozmową tęskniłem latami! — ryczy i zbliża się do mnie. Lecz cóż? Cóż ja widzę w jego twarzy? Radość! Szczęście! Upojenie! Miłość! Oddanie! Podziw!
— Olaboga! — wykrzykuje poczciwina Mazuro, pełen zdumienia. Pióro zamarło w dłoni Trytka.
— Co się tu dzieje?! Co się tu dzieje?! — Łapię się za głowę.
— Wróciłeś mi pan wiarę w ludzi! — ryczy Rygałło. — Żarliwy mówco! Obrońco ideałów! Ten dom! Ta atmosfera! Te sprzęty!
Rygałło rozkłada ręce i okręca się na pięcie. — Te słowa! Pamiętam — zatrzymuje się. — Pamiętam — mówi już spokojnie — kiedym, dziecięciem będąc, szedł polną dróżką i zrywał kwiatki, i uwił z nich wianek! Pamiętam ten dzień wyraźnie, pamiętam, com czuł wtedy, chciałem być aniołkiem, a teraz! a teraz! a teraz czuję się podobnie! Chciałbym już na zawsze zachować to uczucie! Czyste, dziewicze uczucie radości! O! nie spodziewałem się, że dane mi będzie przeżyć coś takiego. — Trzyma dłoń przy oczach, patrzy w naszym kierunku, ale nas nie widzi, patrzy, lecz nie widzi, ucieka oczami gdzieś w głąb swej duszy, we wspomnienia. — Było gorąco i śpiewał skowronek — szepcze — nałożyłem wianek i uczułem chłód, jakbym wszedł do zimnego strumienia.
My słuchamy. On mówi spokojnie i ten spokój nam się udziela, jak spokój wiosennego deszczu.
— I kiedym tak szedł strumieniem, z wiankiem dziewiczym na głowie, ujrzałem anioła na polu. Stał z rozpostartymi skrzydłami i uśmiechał się do mnie smutno. Twarz miał bladą i piękną. I cudne włosy. Nic nie wyrzekł, lecz ja wiedziałem, dlaczego jest smutny. I dlatego, że był piękny,i dlatego, że był smutny, chciałem, aby mnie zabrał ze sobą.
Milczymy już wszyscy. Po co słowa? Nic po słowach.
— Wielki — szepczę w duchu. — Wielki. Nigdy nie przypuszczałem, że szorstcy politycy mogą mieć dusze, jak dzieci łagodne.
Rygałło podchodzi do okna. Trytek podsuwa mu notes. Rygałło przebiega oczami notatki i podpisuje. Kiedy odwraca się do nas, na twarzy ma uśmiech.
— Nie czas na smutki. Tam jest ich tak wiele, że tutaj powinniśmy się weselić.
Podchodzi do mnie i podaje mi rękę. Ściskam ją mocno, trzaskając obcasami po wojskowemu, krótko kiwam głową, honoruję Rygałłę, jak umiem najlepiej.
— Dziękuję panu za to — mówi on. — Dziękuję również za ten wybuch pana, natchnął mnie otuchą. Wiesz pan — uśmiecha się przepraszająco — trochę pana sprowokowałem, ale chyba pan mi to wybaczy? Jestem tu również po to, by wypełnić pewną ważną misję.
— Misję? — nie rozumiem.
— Of course — mówi Trytek.
— Misję. Jestem niejako delegatem czynników najwyższych — mówi Rygałło tajemniczo.
— Czynników? — powtarzam może niezbyt mądrze, lecz myśli galopują mi w głowie. — Moja żona coś przekazuje?
— Pana żona? — dziwi się.
— Teresa.
— Nie. Nie mam zaszczytu znać żony pana.
— Nie szkodzi.
— Tak. — Rygałło ponownie spogląda w okno. — Przyjechałem w te strony odludne, lecz jakże swojskie, polował tu wszak ... któż tu polował, panie Sebastianie?
— Łokietek w 1321. Wraz z mazowieckimi panami Mściwojem i Sieciechem. Upolowali pięć jeleni, kilkanaście saren i dwa tury.
— A żubra? — pytam z grzeczności, ale nudzą mnie te przedpotopowe rewelacje.
— Niestety. Żubra upolował Kazimierz Wielki. Ale to później. Natomiast nie upolował tura, bo tury podówczas już wyginęły odpowiada Trytek rzeczowo.
— Nie wiedziałem — mówię.
— Bo w źródłach krajowych pan tego nie znajdziesz.
— Pan jesteś historyk? — uśmiecham się uprzejmie.
— Tak. Ukończyłem wydział historyczny uniwersytetu w Bristolu.
— Tak, tak, panie Władysławie — zwraca się do mnie Rygałło. Nasza młodzież nie garnie się jakoś do zdobywania wiedzy o naszej starej ojczyźnie. Ciągnie ich biznes. Big business. Pan Sebastian jest tu chlubnym wyjątkiem, jednym z tych nielicznych, którzy noszą w sercu szum wierzb i melodię pastuszej fujarki.
— Pięknie powiedziane — wtrąca się Mazuro. — Pięknie — potakuję.
— To nasze, a raczej wasze, twórców, zadanie razić klejnotami słów z karabinu poezji.
— Pięknie powiedziane — zauważa po raz drugi Mazuro.
— Pana rodzice byli ziemianami? — pytam Trytka.
— Niestety — odpowiada zagadkowo i niepokojąco.
— Dlaczego to: niestety? — Mazuro i ja patrzymy na młodzieńca surowo.
— Dla nich, niestety. I dla mnie. Musieli wyjechać z ojczyzny, kiedy chłopi splądrowali majątek, a władza ludowa lada chwila miała przyjść z nakazem aresztowania.
— Taaak — przeciągle powiada Rygałło. — Opuścić ojczyznę to uczucie okropnie przygnębiające. Pan byłeś jeszcze dziecko prawie, lecz ja pamiętam wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie chcę wracać do tego przykrego okresu. Pan Trytek pisze monumentalną monografię poświęconą losom naszym tragicznym.
— O! — wykrzykuję.
— Tak. Od świętych „Ksiąg pielgrzymstwa” do chwili obecnej! Wszystko! Bez ogródek! Raz! raz! — tnie Trytek powietrze kantem dłoni. — Wszystko! O nieszczęsnym narodzie naszym! O okrucieństwach Moskala! O miłości narodów Europy do naszej słusznej sprawy! A potem o nieszczęsnym narodzie! O bestialstwach komunistów i o zrozumieniu, poparciu i solidarności narodów Europy dla naszej słusznej sprawy! Bez ogródek i wszystko detalicznie! Raz! Raz! Roch! Ciach! I już! Epokowa! Nowocześnie! Z ilustracjami i listami nazwisk! Po nazwiskach! Ludzie tworzą historię, więc po nazwiskach! Raz! Raz! Świat ujrzy piekło! Świat ujrzy szatanów wcielonych w ludzkie ciała! Nie ma piekła? Jest! Antychryst zstąpił na ziemię w siedemnastym roku i powiedział: Świat będzie mój! Ty, z falującą brodą w długiej szacie, masz się wynieść do diabła! Natychmiast! Albo w ciurmę! A jak nie, to raz! dwa! i już! — Trytek biega po pokoju i markuje uderzenia szablą.
— Młody jest i nie bardzo mu to wychodzi — Rygałło okazuje spokojne znużenie. — Już dosyć, panie Trytek. Zaiste, nowoczesne spojrzenie, prawda? — pyta nas. — Ono wróży przedsięwzięciu pana Trytka wielki sukces. Nowoczesny język dzie1a i wspó1czesne spojrzenie to atrybuty popularności. Czytelnik zachodni jest wymagający i krytyczny.
— Interpretacja przez dokonania antychrysta to coś nowego! Młodzież emigracyjna chce być godna swych wielkich ojców! Ale pragnie być zarazem nowoczesna i ekspansywna! światowa!
— No, już starczy, Sebastianie — klepie Rygałło sekretarza po głowie. — Dbamy o familiarne stosunki, to szalenie pomaga w pracy. A propos, wiecie, panowie — twarz Rygałły ożywia się — w zeszłym tygodniu puka ktoś do drzwi. Butler wprowadza zgiętego staruszka o wyraźnych wschodnich rysach. Stary kłania mi się w pas z typową wschodnią wylewnością i oddaniem.
— Czeho choczesz, ditka — pytam instynktownie.
— Ja Prohyr, ja służyw u dziedzica Rigałły, ja tebe, pane, na rukach nosyw.
— Ty Prohyr? Ty staryk? Ja dumał, czto po tebe smyrt pryszła i sobrała w trydcat dewatym?!
— Nu, ja żyw! Służyw dziedzicu, teraz pryszed służyt rebe, pane! Ja tebe na ruczkach nosyw! Je Bohu!
— I wyobraźcie sobie, panowie, łzy mu płyną po twarz poczciwej. Chciał mi dłoń ucałować, alem, rzecz jasna, nie zezwolił.
— I co z nim teraz?
— Jest u mnie. Właściwie za stary już, żeby służyć, ale toć to skrawek mej ojczystej ziemi! Mojej ziemi! Codziennie sadzam go przed sobą i każę opowiadać!
— Wzruszające — ocieram oczy ukradkiem. Mazuro porusza wąsiskami jak borsuk, co u niego oznaką jest wzruszenia. Trudno tego twardego mężczyznę rozrzewnić. Zasiadał niegdyś w sądzie koleżeńskim i znany był z ciężkiej, sprawiedliwej, lecz surowej ręki i wyroków. Bezlitosny był dla tych, co to zmieniali poglądy, dla karierowiczów i mięczaków. A tu nagle jemu oczy błyszczą!
— Prawość! Sama prawość i szlachetność — wykrzykuje Mazuro.
— Bezinteresowność — dodaję.
— Pan Rygałło znany jest w środowisku z dobrego serca. Nas, Polaków, szczere, gościnne dusze, wszędzie można poznać — informuje Trytek. — Bierze udział w każdej wencie na rzecz ojczyzny czy dzieci z Afryki.
— No, abstrahując ode mnie, trzeba stwierdzić, że chyba tylko my, Polacy, kultywujemy jeszcze normy moralne. Niestety, świat staje się nie do zniesienia — mówi Rygałło.
Kiwamy głowami, w petni się z nim zgadzając.
— Teraz nadszedł czas, by spełnić naszą misję! — wykrzykuje Rygałło. — Niech pan przyniesie, Sebastianie, puzderko. Pan, panie Mazuro, niech rozejrzy się po obejściu, czy nikogo nie ma. A pan — Rygałło zwraca się do mnie — niech stanie tu, przed oknem, żeby było jaśniej.
Zerkam na Mazuro, ale ten wzrusza ramionami i kręci głową. Przełykam ślinę i posłusznie ustawiam się w miejscu wskazanym przez dyplomatę. Wraca Trytek niosąc w obu dłoniach pudełko z ciemnogranatowego, wzorzystego safianu. Wręcza je Rygalle, po czym staje z boku z aparatem fotograficznym.
— Okolica czysta? — pyta dyplomata. Zapina ciemną marynarkę, poprawia białą chusteczkę i czerwony goździk. Nad bladą twarzą unosi się mierzwa połyskliwych włosów.
— Nikogo nie ma! — melduje Mazuro.
— Zrobiłeś pan zdjęcia całości? Dom, drzewa?
— Zrobiłem — Trytek stuka w kodaka. — Gotowe.
— Panie Olszynka-Grochowski! — zaczyna Rygałło uroczyście, a pode mną się nogi uginają, przez głowę przebiega jedno tylko, brzemienne słowo: pudełko! Oblewa mnie pot. Nie! To niemożliwe. To mi się śni! Sen! Sen to czy jawa? Czy zjawa? Co Rygałło wyciąga z pudełka? Co trzyma w dłoni? To jednak sen. Za chwilę obudzę się i znowu nic! Jak zwykle śni mi się coś, cholera, a potem nic! To niech się w ogóle nie śni! Albo niech się spełnia, albo niech się nie śni! Albo tak, albo tak! A nie męczyć człowieka przeklętymi koniunkcjami!
— To niemożliwe — mówię zdecydowanie. — To mi się śni!
— Nie, panie Olszynka — protestuje dyplomata godnie — panu się nic nie śni. Nie teraz przynajmniej. Nie wiem, co pan śni zazwyczaj, nie moja to rzecz grzebać w cudzych snach, czynią tak ludzie bez wstydu, jak ten wstrętny psychoanalityk, od którego zaczęła się moda na pornografię! Co się śni, to się śni, nam nic do tego, jakby każdy tak chciał wiedzieć, co się śni sąsiadowi, tobyśmy z przerażeniem biegali po ulicach! Sen mara, Bóg wiara! Sen się śni, a dzień się ... mnie się już nic nie śni, od wielu lat nic mi się nie śni i nie chce mi się przyśnić. Czytam przed snem, najadam się, śpię w dusznym pokoju, oglądam horrory i nic. To straszne, jeśli człowiekowi nic się nie śni. Czas płynie tak szybko, jak się nic nie śni. Pan jest szczęśliwym człowiekiem, panu się śni, Sebastianowi też się śni. O! jakie Sebastian ma sny! Kolorowe i bardzo interesujące. A mnie nic! Rok temu, raz jeden przyśnił mi się garnek, a i to na krótko. Cóż ma oznaczać garnek? Nikt nie wie. Człowiek bez ojczyzny i bez snów. To ja. To ja! Rygałło wzdycha, dłoń mu drży, a wraz z nią drży order, jaki ma mi wręczyć.
— Tak — Trytek chrząka, robi zdjęcia. Całą serię zdjęć — pstryk, pstryk.
— Ale do rzeczy! Otóż, panie Władysławie...
— Tak? Tak? — pytam, muszę coś mówić, aby nie utracić połączeń zmysłowych z ziemią. — Jestem wzruszony! Jestem wzruszony! Czesławie! Daj mi coś do picia! — krzyczę. — Ja śnię? Czy ja śnię?
— Nie śni pan! Już mówiłem — niecierpliwi się Rygałło.
— Muszę się uszczypnąć! Muszę się uszczypnąć!
— Słabo ci? — pyta Czesław.
— Tak. Pić — szepczę wyschłymi ustami. Chcę się uszczypnąć, lecz nie mogę unieść rąk, żeby to uczynić, tak że nie wiem, czy śnię, czy nie. Mazuro coś mi podsuwa.
— Ostrożnie, jałowcówka — powiada.
Wypijam i od razu robi mi się lepiej.
— Kontynuujmy! Kontynuujmy — ponagla Rygałło. — Lepiej panu?
— Przepraszam, ale to wzruszenie ...
— To zrozumiałe. Panie Trytek! Trytek szykuje się do robienia zdjęć.
Rygałło podchodzi do mnie, przypina order i mówi:
— Spotyka pana zaszczyt, który przypada w udziale nielicznym. Najlepszym z najlepszych!
Mam uczucie, jakby ukłuto mnie w samo serce nabrzmiałe. Spoglądam w dół, na pierś swoją wypukłą, ozdobioną teraz na wieki wieków ciężkim, wielkim orderem w kształcie złotej, wieloramiennej gwiazdy. W jej środku, na biało-czerwonym tle, rozpościera skrzydła dumny orzeł w koronie.
— W imieniu rządu Rzeczypospolitej Polskiej z siedzibą tymczasową w Londynie odznaczony pan został orderem Polonii. Moje gratulacje.
— W imieniu rządu? — powtarzam zgłupiały.
— Tak. Najwyższe czynniki podjęły decyzję.
— Najwyższe czynniki? — powtarzam znowu jak jaki dureń.
— Premier interesuje się tą sprawą osobiście — mówi z naciskiem Rygałło.
— Osobiście! Mazuro, słyszysz? Premier osobiście ... — odwracam się i szukam oczami przyjaciela.
— Panie Trytek! — Rygałło pstryka palcami. Trytek odwiesza aparat i wyjmuje z notesu złożony arkusz papieru. Rygałło podaje mi go.
— A oto osobisty, odręczny list premiera.
— Odręczny i osobisty?
— Panie Trytek! Szampana! — komenderuje dyplomata. Nie wiem, jakim cudem na tym okrągłym polskim stole pojawia się butelka francuskiego szampana i cztery wysmukłe kielichy. Trytek otwiera, szampan strzela, pieni się i leje strumieniem wraz z bąbelkami gazu do kielichów z rżniętego kryształu.
— Premier prosi mnie, abym przekazał panu, co następuje. Cytuję: „Olszynka-Grochowski to żywy przykład nieśmiertelności ideałów. Chwała mu za to”.
— Chwała mi za to? No wie pan! No wie pan! Nie spodziewałem się!
— Och! Tego nikt się nie spodziewa — dyplomata uspokaja mnie gestem dłoni. — Mogę panu powiedzieć, że premier i pozostali członkowie rządu posiadają w swoich bibliotekach domowych komplet dzieł pana. Ja też mam. My, politycy, nie znamy się tak dobrze na literaturze jak na polityce, lecz czytanie pańskiej twórczości przysparza wielu wzruszeń.
— O tak — zapewnia, zupełnie niepotrzebnie, Mazuro.
— Uważa się nas, polityków, za twardych, nieczułych na piękno słowa mężczyzn, mówi się, że my, w swym trudzie kształtowania świata i szczęścia ludzi, nie mamy czasu na chwilę refleksji i zadumy. Tymczasem nawet pan nie może sobie wyobrazić, jak zgodne są nasze działania polityczne z pana artystycznymi przemyśleniami, z postulatami moralnymi wyrażonymi na kartach pańskich powieści i poematów.
— Wznieśmy zatem toast za sojusz literatów z politykami — proponuję.
Stukamy się i wychylamy kielichy. Ze zdenerwowania wypijam wszystko naraz i gaz wydyma mnie, odbija mi się, nie chcę otworzyć ust, więc gaz ulatuje mi nosem, psykam i prycham, syczę jak zepsuty syfon, zasłaniam dłonią nozdrza.
— Cha cha cha! — śmieje się Mazuro tubalnie, ale i prostacko cha cha cha! Siadajcie, panowie, zaraz podam coś do jedzenia. Przygotowałem pieczeń z dzika!
— Brawo! Z polskiego dzika! — cieszy się Rygałło.
— Zosi nie ma? — pytam grzecznie, żeby ochłonąć.
— Wyjechała.
— A dzieci pana? — pyta dyplomata z uprzejmym zainteresowaniem.
— Są w szkole, w Warszawie.
— Duże dzieci?
— Duże — odpowiada Mazuro.
— A ja dzieci nie mam — mówi niespodzianie Rygałło. — To jeszcze jedna cena, jaką musiało zapłacić nasze pokolenie.
— Dzieci to same utrapienia — pociesza go Mazuro.
— Niech pan tak nie mówi. Dzieci to nasz obowiązek. Musimy mieć następców. Bo komu przekażemy nasze doświadczenia, pragnienia, zalety ducha i umysłu?
Mazuro wychodzi do kuchni. Siedzimy w trzech przy stole. Trytek wyjmuje ekskluzywne papierosy i częstuje. Palimy i milczymy: Rygałło duma, ja niezręcznie zerkam na order, Trytek coś notuje. Z kuchni dobiega pogwizdywanie Mazuro i dolatują zapachy pieczystego. Za oknem świeci słoneczko.
— Ładna pogoda — rzucam niezręcznie.
— Jutro skoro świt idziemy na polowanie. Pójdzie pan z nami? — pyta łagodnie dyplomata.
— Z największą przyjemnością — unoszę się nieco z krzesła.
— Tak, tak — powiada z filozoficzną zadumą Rygałło. — U was knieje pełne zwierza, a tymczasem w polityce źle.
— Źle — dodaje Trytek mający widocznie podzielną uwagę, cecha u sekretarza wskazana.
— Źle — mówię.
— Pan mi nie wierzy? — pyta Rygałło podejrzliwie i prowokująco. O, to szczwany gracz polityczny. Z takim nie wygram — myślę.
— Wierzę, wierzę, dlaczego by nie — protestuję zdecydowanie.
— A więc źle. Hydra komunizmu unosi łeb. My, politycy, mamy pełne ręce roboty. Bezmyślni ludzie protestują, żądają, krzyczą, a my musimy naprawiać to, co popsute. Tam, gdzie my zrobimy wolne miejsce, od razu wlewa się jad komunizmu. A ludzie są niewdzięczni, krytykują, nie zgadzają się!
— Nie zdają sobie sprawy, co ta hydra komunizmu może zrobić wtrącam się unosząc palec.
— Tak. Otóż to. Kapitalnie powiedziane! Nie wiedzą. Ale to ich nie upoważnia do takiej czarnej niewdzięczności! — wybucha Rygałło uderzając dłonią w stół. — My zamęczamy się dla nich, nie śpimy, żeby oni mogli spać ...! Nie śnimy!
— A oni jakby nic nie rozumieli! Komuniści mają wszędzie swoich agentów — mówi Trytek nie odrywając oczu od swoich notatek — na dworcu, uniwersytecie, na poczcie i w urzędach publicznej użyteczności. Wszędzie. ! — wykrzykuję.
— Ale europejskie narody solidaryzują się z nami! — wykrzykuję.
Rygałło spogląda na mnie nieruchomymi, przygasłymi oczyma. Nic nie mówi, tylko patrzy tak, jakby nie patrzył. Jakby mnie nie widział albo jakby mnie nie było. Wstaje i znowu podchodzi do okna.
— Brakuje nam takich ludzi jak pan — mówi.
— Eeee! — kryguję się skromnie, jestem mile połechtany.
— Brakuje nam oddanych bojowników. Pan swoim pisarstwem dowiódł nie raz, że można na pana liczyć.
— Dziękuję — mówię patrząc w plecy Rygałły. Są szerokie i pochylone pod brzemieniem trosk światowych.
— Eeee! — dodaję powątpiewająco, żeby zrobić Rygalle przyjemność. Ale robię tym przyjemność i sobie.
— Ależ tak! Ależ tak! — Rygałło odwraca się gwałtownie. — Na pana można liczyć! Pan nie wie, jak pokrzepiająca jest myśl, że tu jest niezłomny rycerz, że nie milczy. Że honor nie został zdeptany!
Podbiega do mnie i unosi z krzesła, łapiąc za ramiona.
— Panie Olszynka! Panie Olszynka! — grzmi, a oczy mu błyszczą.
— Co?
— Panie Olszynka, niech pan trwa! Na miłość boską, niech pan trwa!
— Trwam! Trwałem! Będę trwał! — odkrzykuję chwytając Rygałłę za ramiona, tak jak on mnie. Potrząsamy sobą nawzajem, podekscytowani, jeden wpatruje się w oczy drugiego, nasłuchujemy siebie, zjednoczeni cieleśnie ciałami i duchowo duszami. Trytek zrywa się przytomnie i robi zdjęcia.
— Rząd zlecił panu wykonanie bardzo doniosłej misji! Pan nie może odmówić!
— Nie odmówię! Ciałem i duszą oddany jestem naszej sprawie!
— Panie Trytek, idź pan po Mazuro!
Czekamy obaj, wciąż trzymając się za ręce. Wracają Trytek i Mazuro.
— Panowie! Stańmy wokół tego stołu! — rozkazuje Rygałło. — Sprawdził pan obejście?
— Czysto. Ani żywej duszy. Jesteśmy sami! — melduje Mazuro trzaskając obcasami. — Na wszelki wypadek spuściłem Kaligulę z łańcucha.
— To niech pan postawi krucyfiks na stole, zasłoni okna, zapali gromnice i zamknie drzwi! Niech się tak stanie!
Mazuro krząta się przejęty, rzuca mi radosne spojrzenia znad wąsów Stajemy nareszcie wokół stołu. Jest ciemno, palą się świece, nędzne promyki oświetlają nasze twarze od dołu.
— Panowie! — Rygałło wyciąga dłoń grzbietem do góry i trzyma nad krucyfiksem.
— Połóżcie lewe dłonie na mojej!
Kładziemy, najpierw ja, potem Mazuro, potem Trytek, na koniec drugą swą dłoń kładzie Rygałło.
— Przysięgniemy na Chrystusa, że trwać będziemy w niezłomnym uporze i wierze w słuszność naszej sprawy oraz w miłości do naszych dobroczyńców i sojuszników w Europie i na świecie!
— Przysięgam — mówię.
— Przysięgam — mówi Mazuro.
— Przysięgam — mówi Trytek.
— Przysięgamy — mówi Rygałło. — Jeden za wszystkich! Wszyscy za jednego! Tak nam dopomóż Bóg!
Milczymy chwilę nie mogąc wypowiedzieć słowa.
— Panie Trytek, zdjęcia.
Ciemności rozdzierają bolesne błyski lampy, a my dalej trzymamy dłonie na krucyfiksie.
— Przyślemy panu fotografie na pamiątkę — powiada Rygałło siadając. — Panie Mazuro, otwórz pan okno i zrób porządek.
— Na pamiątkę? — Coś mi zaczyna świtać w głowie.
— Przywiezie je nasz człowiek. To pewniejsze niż droga pocztowa.
— Czemu na pamiątkę? — robi mi się gorąco. Zda mi się, że order ciągnie mnie w dół, jakby był z ołowiu, a nie ze złota.
— Nie chce pan? — Rygałło ściąga usta. — Premier osobiście prosił, aby je panu przekazać. Z pewnością nie zapomni o dedykacji. Byłby zmartwiony, gdybym musiał mu powiedzieć, że pan nie chce zdjęć.
Chcę, naturalnie, ale ... O! Mam wielką ochotę się rozpłakać! Oto wreszcie zrozumiałem, jaki los mnie czeka, jaki los mi oni tam szykują, jaki okrutny los przypadł mi w udziale, los barana przywiązanego do drzewa w lesie, w którym czai się wściekły tygrys-ludojad!
— Pan chyba nie masz zamiaru zmartwić premiera. To człowiek starej daty, wielki dyplomata, bardzo wrażliwy!!! — zawiesza dystyngowany głos. Porusza szybko wargami jak królik żujący liść sałaty. Ten szybki ruch warg to prawdziwy dysonans.
— Nie zamierzam — jęczę.
— Tak też myślałem. Order, list odręczny i słowa premiera, no i przysięga zobowiązują. Wszystkich nas zobowiązuje zaufanie pokładane w nas przez ojców ojczyzny. Wszyscyśmy żołnierzami, wokół nas front walki, byliśmy i jesteśmy przedmurzem chrześcijaństwa — Rygałło nachyla się nad stołem i wodzi po nas oczami jak spiskowiec na filmie. Och! Mam go już dość. Stary, nadęty bufon! To nieuczciwe! Nie będę grał roli barana w tej farsie! Wręcza mi order i myśli, że mnie kupił! O ludzka przewrotności! Bez pytania mnie o zdanie!
— Odnoszę niemiłe wrażenie, Olszynka, że pan chce się wycofać. Czyż tak?
— Wycofać? — powtarzam bezwiednie, znowu mam to poranne, mgliste wrażenie, że siedzę pod wodą.
— Wycofać! Otóż to. Tymczasem pan musi pozostać w kraju tak długo, jak długo trzeba będzie! Wszyscy jesteśmy żołnierzami, naszym obowiązkiem było, jest i będzie — i musi być! — oddawanie życia w imię ideałów, które przyświecały naszym pradziadom i dziadom w mrokach zaborów i będą przyświecać naszym dzieciom! To nakaz czasów i nikt nie może! nie może! — Rygałło wali pięścią w stół i czerwienieje na wrednym pysku — migać się! Szukać korzyści tylko dla siebie! Dbać o nic nie znaczącą karierę, o pełne brzuszysko, o spokojny sen! „Nie znalazł szczęścia w domu, bo go nie było w ojczyźnie!” Oto są słowa! Oto jest wyrok! Dezerterów pod ścianę! Kula w łeb!
— Nigdy nie byłem żołnierzem — jęczę i zda mi się, że podzwaniam łańcuchami, które czuję już na rękach i nogach.
— Każdy z nas żołnierzem być musi! To smutne, lecz nie myśmy to zaczęli! Niech pan kieruje pretensje w inną stronę!
— Pretensje! Jakże pan upraszcza! O Boże! — wzdycham. Zwieszam głowę na pierś. Kolec gwiazdy kłuje mnie w brodę. Jakież to symboliczne — myślę. — Jakie symboliczne. Korona cierniowa na utrudzonej, skołatanej głowinie mojej. O cyniczni i podstępni! Wredne mordy!
— Nie ma pan tęgiej miny, Olszynka.
— Pan raczy żartować — ironizuję z goryczą. Spoglądam na Trytka. Chuda kanalia uśmiecha się złośliwie i mściwie. Przyjaciel Mazuro zaś ma minę głupią i szarpie wąsa bez celu, żeby szarpać.
— Ja rzadko żartuję — odpowiada Rygałło, wykrzywiając usta z obrzydzeniem, jakby połknąć miał łyżkę tranu.
— Pan Rygałło nigdy nie żartuje — wyjaśnia niepotrzebnie Trytek.
— Co z tego? — burczę pod nosem.
Rygałło dalej się wykrzywia. Krzywi się jak diabli! O jak się krzywi! Kręci się na krześle! Trytek blednie, podrywa się. A Rygałło wciąż się wykrzywia z taką goryczą niewysłowioną, jakby już nie tran, a żółć połknął i te jego usta piękne wykrzywiają się, i sznurują jak powrósło jakieś wstrętne, a oczy miotają sztylety gniewu. Oślepić mnie chce za moją niewdzięczność. I nagle jedną dłonią za serce się chwyta, a drugą przytyka do czoła i zasłania te oczy gorejące, i dla odmiany zaczyna głową kręcić, żeby z kolei rozczarowanie i ból, i niedowierzanie okazać. Wstaje i wychodzi podtrzymywany pod ramię przez Trytka plecami swoimi na koniec wzgardę mi pokazując tak wielką, że krzyczeć chcę:
— A komu ty wzgardę okazujesz?! Cóżeś ty za pan, że mnie, Olszynce-Grochowskiemu, wzgardę okazujesz?!
Siedzimy z Mazuro, bojąc się spojrzeć na siebie. Siedzimy, choć wszystko zostało już wysiedziane. Nic się innego, lepszego nie da wysiedzieć. Podejmuję decyzję, której być może będę żałował, że ani chwili dłużej nie zostanę w tym domu żałoby, zdrady i zawiedzionych nadziei. Czuję, że zwariuję, jeśli będę wciąż pytał sam siebie, czy Rygałło zemści się na mnie, jeśli mimo wszystko wyjadę do Paryża? Odpinam order i chowam do pudełka. Na order kładę odręczny list od premiera. Żegnam się w milczeniu z Mazuro.
— Nie zostawiaj mnie samego — błaga mój przyjaciel.
— Tobie nic nie grozi. Pozdrów Zosię i dzieci.
Biorę pudełko i wychodzę. Wsiadam do samochodu wewnętrznie pusty, stalową ręką mej silnej woli przeganiam wszelkie myśli. Włączam radio i uruchamiam silnik. Samochód skacze po korzeniach. Jadę. Wokół jesień, listopadowe popołudnie, ptaki śpiewają, ale gdzieś tam w leśniczówce Rygałło, obmierzły pająk, przędzie nić intrygi.
Ciekaw jestem, kto mu o mnie powiedział? Jaka świnia? Który z tych tandetnych, zazdrosnych pismaków? Myśli, że znalazł głupiego! Mogę oddać order i list temu zakichanemu premierowi. Proszę bardzo! Bez łaski!
No nie! No i znowu myślę!
Na szosie naciskam pedał gazu i mknę. Asfalt jest suchy, opony mlaszczą cicho, otwieram okienko i zimny wiatr łapię na wykrzywiony pysk. Świat jest szalony, asfalt jest szalony i drzewa, i kury, i chłopskie zagrody, a ja — jeden normalny pośród furiatów! Zmówili się wszyscy i w kraju, i za granicą, żeby mnie wykończyć! Nawet ty, Mazuro nieszczęsny, dałeś się zaplątać w tę bezbrzeżnie niesmaczną prowokację. Oddam im ten order!