niedziela, 22.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Tego wieczoru, celem mojego spotkania z Damianem była długo planowana rozmowa. Rozmowa, która w efekcie przybliżyć mnie miała do zrozumienia pewnej dusznej, gęstej, pełnej zadymionych iluzji i majaczeń teorii, określonej kiedyś przez kogoś mianem „Teorii mgieł”. By zrozumieć jej podstawowe założenia należy na wstępie zdefiniować pojęcie samej mgły, nie bez powodu bowiem teoria ta nazwana została teorią „mgieł”, a nie „chmur”. Z naukowego punktu widzenia bowiem „mgła” tym różni się od „chmury”, że zawsze w jakiejś swojej części styka się z powierzchnią ziemi. Kiedy więc rozpoczniemy rozważania na temat wspomnianej kwestii, pamiętajmy o tym zetknięciu i starajmy się traktować je jako punkt styku z otaczającą nas rzeczywistością. Tą nam najbliższą.
Różany dym zawisł nieruchomo nad stołem. Światło projektora cięło białą chmurę długimi ostrzami, tworząc w powietrzu barwną mozaikę przedziwnych kształtów. Rysowane dymem obrazy rozszczepiały się jak w pryzmacie, a kiedy bledły, zawstydzone utratą ciężaru i barwy, opadały na marmurową posadzkę. Przez uchylone okna za wszelką cenę próbowało dostać się do salonu późne, wieczorne lato.
Damian siedział na sofie i wypuszczając dym z ust bardzo powoli, słuchał. Szelest, zgrzyt, furkot, rysa. Sz-sz-sz-elest, zgrzyt, rys-a. Spojrzał w stronę projektora. Rola z taśmą filmową wydawała szelest, kiedy końcówka błony zaczepiała o plastik przy każdym kolejnym obrocie szpuli. Uniósł głowę i skupił wzrok na ciężkim żyrandolu. Błękitno-zielona ważka dostała się pomiędzy wiszące kryształy i uderzając o nie połyskliwymi skrzydłami, dopełniała swych dni, uśmiercana ironią własnego symbolu.
Furrrkot.
Płyta zacinała się od paru dobrych minut na tym samym takcie, rwąc nutę akompaniujących fortepianowi skrzypiec. Igła gramofonu nie dając za wygraną, uporczywie powtarzała pełen niepokoju motyw z koncertu Schumanna. Damian tupnął w nadziei, że drgania wyzwolą z czarnego krążka należne utworowi, kolejne dźwięki. W tej samej chwili ważka przysiadła nieruchomo na jednym z pryzmatów, a mężczyzna ponownie spojrzał na ścianę. Mimo że obraz na zmianę skakał lub płonął, pokrywając kadr złotymi plamami, pomiędzy ubytkami taśmy jawiła się szkicowana światłem lampy postać kobiety. Dotychczas obraz był niemy, dziś jednak lato, które wtargnęło do mieszkania by uwięzić w kryształowej klatce pięknego owada, uśmiercając ważkę, ożywiło wspomnienia.
Szelest, furkot.
Damian wciągnął dym z fajki głęboko w płuca. Różana melasa zaskwierczała cicho, a w ceramicznym, inkrustowanym dzbanie zabulgotała woda.
– Masz bardzo delikatną skórę – szepnęła, zjeżdżając palcami po szyi Damiana, gdy ten opadł na łóżko spocony i próbował uspokoić oddech.
Z czasem przyzwyczaiła się do mojej obecności w tych intymnych dla nich dwojga chwilach. Myślę, że wytłumaczyła to sobie na swój własny, głupiutki, dziewczęcy sposób. Wiele razy pytała mnie lub Damiana o Teorię. Kiedy patrzyłem, jak poprawia wilgotne włosy i zakrywa piersi końcówką satynowej pościeli, pomyślałem, że ich związek przypomina konstrukcję Ikarowych skrzydeł, lepionych woskiem. Byli marzeniem o ciągłym wzbijaniu się wyżej, jednak rozsądek podpowiadał obojgu, że wytrwają razem tylko, jeśli nauczą się chłodzić wzajemne pragnienia. Byłem pewnego rodzaju chłodziwem w tym reaktorze.
– Jaka piękna! – krzyknęła, unosząc w palcach martwą ważkę.
– Wyrzuć to. – Damian wstał z łóżka i podszedł do stołu. Postał chwilę nago, gapiąc się w pusty blat. – Zejdę po wino.
Gdy zniknął, Agnieszka wstała i owinąwszy się prześcieradłem, podeszła do żyrandola. Zamknęła oczy, podniosła ręce nad głowę i odtańczyła kilka kroków, bawiąc się kryształowymi pryzmatami. Niczym blond Pollyanna z Disneyowskiej książeczki z lat mego dzieciństwa, odkrywała tajemnicę tęczowego światła w domu Pana Pendletona.
– Czy mogę zostać? – spytała. – Chciałabym posłuchać, kiedy będziecie o niej rozmawiać. – Patrzyła na mnie jak małe dziecko.
Teoria mgieł nie jest w żadnym razie teorią filozoficzną. Nie jest też nurtem psychologii, choć istotnie ma coś niecoś z tą dziedziną wspólnego. Nie jest doktryną religijną ani koncepcją z pogranicza New Age. Nie jest niczym, co zostało do tej pory wytłumaczone i wyjaśnione, niczym, co zostało spopularyzowane, opisane czy określone. Chyba najbliższe prawdzie będzie stwierdzenie, iż Teoria mgieł jest teorią... magiczną. No właśnie. Teoria mgieł może być uważana za magiczną jedynie „niejako” i to tylko przez tych, którzy godzą się na podstawową, fundamentalną definicję „magii”, pojętej jako sztuka czynienia w otaczającej nas rzeczywistości swej własnej woli. Inaczej mówiąc, Teoria mgieł nie ma nic wspólnego z zaklęciami, starymi księgami, baśniami, różdżkami czy czarami, jednak wpisuje się – przynajmniej częściowo – w ten najstarszy system wiedzy, którego początki sięgają człowieka jaskiniowego. Kiedy bowiem przyjmiemy, że słowo „magia” pochodzi od staroirańskiego słowa „magh”, co znaczy „móc”, i że jest to wiedza polegająca na przekraczaniu słabości, dążąca do potęgi i mocy, zbliżymy się o krok do tajemnicy, jaką kryje w sobie Teoria mgieł.
W kawiarni sąsiadującej z galerią panował poranny, senny jeszcze spokój. W powietrzu unosił się zapach świeżo mielonej kawy, z lekką domieszką woni przypalonego brązowego cukru, zastygającego kruchą skorupką na powierzchni crème brûlée. Damian wpatrywał się w blat drewnianego stolika tak uważnie, jakby liczył słoje. Z sufitu zwisały ogromne, okrągłe lampiony, których ciemne, brązowe klosze prawie nie przepuszczały światła. Mimo pięknego słońca temperatura za oknem zmusiła gości do wejścia do środka i oblężenia baru, w oczekiwaniu na szybki aperitif przed wystawą. Z głośników umieszczonych pod sufitem sączyła się cicha ambientowa muzyka.
Do otwarcia galerii zostało parę minut, jednak Damian nie czuł się wciąż wystarczająco pijany, by sprostać odpowiedzialnej roli gospodarza swej własnej wystawy. Kolory, na których artystyczną definicję poświęcił ostatni rok, wydały mu się dziś rano płowe i bezkształtne. Wystawa zatytułowana „Pracownia Fausta” okrzyknięta została w Paryżu przełomem w patrzeniu na sztukę, rozumianą jako alchemia koloru.
Złote mandale, usypane z ton piasku na podłodze pierwszej sali, mimo iż miały szansę wzbudzić powszechny zachwyt, nie odbijały jego zdaniem właściwie porannego światła i zamiast mienić się blaskiem, nie mówiły nic nowego, niż to, co zostało powiedziane już wielokrotnie. Szeptały znane doskonale Damianowi prawdy o życiu spełnionym, o pustej, bezwartościowej egzystencji artysty w świecie bez empatii i wrażliwości, o samotności, o życiu pozbawionym ducha. Czarne ściany kolejnego z pomieszczeń galerii inkrustowane były amarantowymi i burgundowymi płytkami z perłowej masy. Światło podczerwone wydobywało z podgrzewanych kafelków esencję ognistej barwy. Zdaniem Damiana, wciąż jednak brakowało jej właściwego nasycenia. Nikt nie miał więc szans domyślić się, że były metaforą Erosa, płodnej siły libido, którą sam Mefistofeles określał „najistotniejszym swym żywiołem”. Szmaragdowa poświata, jaką dawały tysiące niewielkich buteleczek wyprodukowanych z różnorodnych gatunków zielonego, turkusowego i morskiego szkła, była zdaniem artysty zbyt matowa, by w pełni definiować zamierzoną gamę zieleni. Wchodząc do czwartej sali, Damian uznał co prawda, że natura broni się sama, jednak wciąż wrażenie artysty dalekie było od zachwytu. W pomieszczeniu kłębiły się tysiące kolorowych motyli. Owady obsiadały ramiona i wplątywały się we włosy. Ich ruch, zatytułowany „Trzepotaniem barw” nadawał tej przedziwnej instalacji jakiś głębszy, ulotny sens. Także kolejna sala była formą ruchomej mozaiki. Wejście do niej przypominało wkraczanie do wnętrza gigantycznego kalejdoskopu. Wokół zwiedzających obracały się ogromne walce wypełnione przeróżnymi elementami, odłamkami szkła, płatkami kwiatów, piórami, kolorowym konfetti, szlachetnymi kamieniami i piaskiem. Zmieniającym się obrazom towarzyszyły akordy koncertu fortepianowego.
Umieszczony w przedostatniej sali kilkumetrowy pryzmat, rozszczepiał skierowany na niego punktowo promień światła, który wskutek dyspersji zamieniał się w wielobarwną tęczę wypełniającą prawie całe pomieszczenie.
Ostatnia sala była zdaniem zwiedzających, zaskakująca. Z pozoru puste wnętrze o idealnie białych ścianach wręcz onieśmielało gości, którzy dopiero po chwili odnajdywali kamień umieszczony w jednym z narożników sali. Niewielka, licząca zaledwie kilka centymetrów sześciennych bryłka nadmanganianu potasu, o charakterystycznej niebieskofioletowej barwie, umieszczona została przez artystę na okrągłej, podgrzewanej płytce. Co jakiś czas spadało z góry kilka kropli wody, które w kontakcie z kamieniem delikatnie zabarwiały się na fioletowo, po czym błyskawicznie parowały na skutek zetknięcia z gorącą powierzchnią płytki. Instalacja nosiła tytuł: „Teoria mgieł”. Po obejrzeniu ostatniej sali, zwiedzający ciężkim szeptem przetoczyli się do auli wykładowej, na spotkanie z artystą. Pracownicy techniczni dopinali próby mikrofonów i wyrównywali rzędy krzeseł. Eleganccy barmani witali wchodzących, częstując ich lampką wytrawnego pinot grigio.
– Rzeźbiarz i malarz, autor instalacji i performer, artysta niezależny, wyrażający się przez całe lata daleko poza witrynami oficjalnych galerii. Preferujący puste miejskie przestrzenie jako tło swoich artystycznych działań, laureat wielu nagród w dziedzinie rzeźby konceptualnej... Adiunkt Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Artysta, który stworzył podwaliny modernistycznej teorii sztuki, według której dziełem jest nie tylko prezentowany obiekt, ale przede wszystkim sam odbiorca... Szanowni Państwo, przed Państwem Damian Wechter... i ciąg dalszy naszej wspaniałej podróży w alchemiczny świat barw i światła. – Kurator wystawy z dumą przywitał gości, by po krótkim wstępie poprosić do siebie artystę. Damian stanął przy mikrofonie i spojrzał w ziemię. Odruchowo otarł ręce o poły marynarki jak licealista przed zaproszeniem do tańca koleżanki z klasy podczas szkolnej dyskoteki. Uśmiechnął się do pustej ściany tuż nad głowami zebranych, więc sala umilkła przekonana, że artysta zamierza zacząć. Cisza trwała jednak nienaturalnie długo i dopiero w chwili, gdy po auli zaczął się rozchodzić delikatny szum zakłopotania, w głośnikach rozległy się brzmiące niemal hipnotycznie słowa. Po każdym zdaniu Damian milknął na dłuższą chwilę, tak jakby rozcinał w myślach strąk fasoli i wyłuskiwał z niego kolejne wspomnienia.
– Stała w kuchni. Pachniała jabłkami i bergamotką. Stała pod słońce, a w sukience odbijały się kolorowe sploty jedwabnych nici. Świeciła tak dla mnie. Pamiętam jej zaciśnięte czerwone usta, a właściwie to nie, nie czerwone, karminowe. Kontrastowały z błękitnym cieniem do powiek i kasztanowymi lokami. Wykrochmalony kołnierzyk był wówczas horyzontem mojej wyobraźni. Zaszewki pod pachami zdradzały, że krój sukienki przeżywał swoją drugą młodość, po ciotce, a może nawet po babce. Ale i tak była modna. Na palniku skwierczała gotująca się kawa, szyba okienna parowała, a biała zazdrostka unosiła się lekko na wietrze. Nadmiar szminki zbierał się w szczelinach wysuszonych ust, a policzki pachniały mydłem. Wiem, bo często całowałem ją w policzek. Owego dnia odwdzięczyłem się takim pocałunkiem, za wygrzebany przez matkę ze strychu kalejdoskop. Usiedliśmy przy oknie. Poprosiła, bym zamknął oczy. Tak zrobiłem. Sąsiadka, nobliwa starsza pani, grała na fortepianie, a dźwięki – chyba coś z Pór roku Czajkowskiego – niosły się od jednego z okien na trzecim, albo czwartym piętrze, aż poza granice podwórka.
Wtedy matka przysunęła mi do oka zabawkę. – „Otwórz oczy synku” – powiedziała, przekręcając ją tak, żeby kolorowe, plastikowe odłamki w kalejdoskopie zmieniały swoje pozycje. Symetryczne figury o przedziwnych kształtach, stały się w wyobraźni dziecka ilustracją do dźwięków niesionych przez wiatr. A te płynęły cicho, coraz ciszej nad dachami kamienic. Wiatr bawił się nutami jak porwanymi do tańca liśćmi.
Igrał z nimi,
i grał z nami.
– Tego dnia, po południu, moja matka umarła... – Damian przymknął oczy. Po chwili, jakby się ocknął... – Spojrzałem kiedyś w oczy królowej Nefretete. Choć były z wapienia, w wyblakłej polichromii kryła się tajemnica nieśmiertelnego piękna. Pewnego razu patrzyłem na diamentową czaszkę Hirsta. Na miłość boską, blikujące szlachetne kamienie warte dwadzieścia milionów dolarów nie czyniły jeszcze dzieła bezcennym. Hermes Praksytelesa szeptał do mnie zmysłowo w lekkim kontrapoście, ale kiedy z nim rozmawiałem, próbowałem sobie przede wszystkim wyobrazić, jak wyglądał, kiedy jeszcze usta, powieki, włosy i sandały pomalowane miał na czerwono. Zrozumiałem wówczas, że to, co widzimy, to coś więcej niż gra światła i cienia, a kolory które widzimy nie mogą być jedynie efektem tej gry. Kiedy po latach pakowałem rzeczy mej matki, znalazłem na strychu zapamiętaną z dzieciństwa zabawkę. Kalejdoskop wrócił na swoje miejsce, wciąż jednak pracowicie obracał wypłowiałe szkiełka, z których słońce układało mozaikę barw. To jednak, co wówczas do mnie mówiły, znaczy dużo więcej, niż rola, jaką napisał dla nich czas. Dziś zaprosiłem Państwa w podróż, która dla mnie jest podróżą w czasie. Podróżą do tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy trzymałem w ręku kalejdoskop i kiedy po raz ostatni widziałem matkę. Bo to ona, w sukience, z zabawką w dłoniach, z karminowymi ustami, stojąca w słońcu, to ona była szczerą, prawdziwą sztuką. Ona sama. Zamknięta ramą otwartego okna, uduchowiona przez czerwiec – ten w powietrzu i ten wygrywany przez sąsiadkę – pachnąca mydłem. Była dziełem sztuki – najdroższym, najpiękniejszym, nieśmiertelnym. Wszystkie kolory, kształty, cienie i kontury, całe światło, pryzmaty i tęcze, wszystko co dziś tutaj widzicie, to nadal nie jest ona. To jest tylko wspomnienie.
Damian odłożył mikrofon i spokojnym, wręcz dystyngowanym krokiem wyszedł z sali.
Jedno wiadomo na pewno. By pojąć Teorię trzeba się wpierw całkowicie obnażyć. Znawcy nazywają to „pozbyciem się wewnętrznej mgły”. Otoczenie, które umożliwia zrozumienie zagadki musi bowiem pozostać surowe, nieme, głuche i bezbarwne. Alegorią Teorii może być spadająca na kryształ nadmanganianu potasu kropla, która z początku niewidoczna, w kontakcie z bryłą zabarwia się na fioletowo, by po chwili, na skutek gwałtownej zmiany temperatury zmienić stan skupienia w niewidzialny dla oka. I tylko ci, którzy obserwowali cały przebieg zjawiska, są w stanie dostrzec tę metamorfozę. Jej istotą nie jest ani kamień, ani kropla, ani jej kolor, jednym słowem ani materia, ani bodziec, ani efekt, a jedynie proces przemiany. Liczy się to, co pozornie niewidoczne. Liczy się to, co za mgłą. A właściwie to, co jest mgłą.
Papieros dłużył się w nieskończoność, a złamana jak zapałka perspektywa zakrzywiała nocną rzeczywistość tak istotnie, że Damian, mimo wielkiego skupienia, miał problem z wcelowaniem palcami w nóżkę kieliszka. Spojrzał na półkę z książkami i nagle uświadomił sobie, jak wielki panuje na niej chaos. Obok Księgi tysiąca i jednej nocy, Baśnie Andersena, a chwilę dalej Metafizyka Arystotelesa. Zniekształcona myśl była nawet w stanie połączyć dzieła te w jakąś spójną całość, jednak w pijackim widzie, każde z rodzących się w umyśle Damiana spostrzeżeń umierało w okamgnieniu. – Tak być musi – powiedział. Ciągle do niej wracać. To ona jest na końcu każdej drogi. Nawet jeśli cię nie wita, nawet jeśli czasem nie odwróci twarzy. To przedziwne uczucie, że jest, nawet gdy jej nie ma, wskrzesza gubiony co i rusz sens. Wciąż i wciąż od nowa.
Myśli szybowały jak papierowe samoloty, po czym zderzały się bezgłośnie z podłogą i meblami, krzywiąc czubki.
– Te parę nut, tak bliskich jej sercu, tworzy melodię tylko w połączeniu z moim marnym byciem tu i teraz. Jestem żenującą podróbką mężczyzny. Zgubiłem ją. Myślałem wczoraj o kolorze fioletowym. Nie było dla niego miejsca. Nie było dla niego kształtu. Był wizją, bez formy. W fioletowej sali musiałaby stać ona. Moja matka. Taka, jaką ją pamiętam. Rozszczepiająca światło.
Damian dopijał wino. Kolorowe pryzmaty żyrandola delikatnie stukały jeden o drugi.
cdn.