czwartek, 26.12.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Pytam o Romana, lecz Miecia, jakby nagle słuch straciła. Chcę pytać dalej, ale kierowca skręca nagle i ląduję czołem na zmarzłej szybie. Boli, do tego jeszcze żołądek podchodzi do gardła. Jest mi niedobrze, więc mówię, że chcę do przodu, z drugiej strony przegubu i teraz już słyszy. Wstaje, energicznie łapie mnie za kurtkę. Obraz faluje, w głowie głucho od uderzenia, a kurtka nie jest moja. Dochodzimy do przegubu autobusu. Arturro i jego koledzy tarasują drogę. Nasz opór mięknie wobec ich namolności: pijemy łyk wódki i życzymy śmierci generalissimusowi. Miecia pcha moje wiotkie ciało na przednie siedzenie. Ale nie siada, wygląda przez okno, pochyla się i prostuje, myślę, że szuka naszego przystanku. Lecz jej z oczu dziwnie strachem patrzy, ustami zaś cicho Zbawiciela wzywa i matkę Jego. Patrzę razem z nią przez szybę i nie wiem, czy już mi się film urwał z tego pijaństwa, czy to naprawdę się dzieję, bo takie sceny tylko we śnie się widuje: oto wzdłuż szerokiej ulicy, w którą przed chwilą skręciliśmy rzędem, hen po horyzont, wozy opancerzone, czołgi, wojskowe łaziki, wokół wielki gwar i krzątanina, maszyneria ta jakby szukała szyku, porykuje silnikami, wypuszcza z trzewi dym siwy. Lufy czołgów podnoszą się i opadają, wieżyczki obracają się jakby celu wypatrywały. Jakiś oddział maszeruje w pełnym rynsztunku, zza pleców sterczą lufy karabinów. Szajby dostałem, myślę i już wyrzuty sumienia mnie dręczą, że wypiłem za dużo i delirium mam. Stajemy. Z trudem wstaję, pochylam się, żeby spojrzeć przez przednią szybę, a przed nami inny autobus, a przed tamtym jeszcze jeden. Patrzę na naszych przyjaciół, są na miejscu (tak jakby to działo się naprawdę), a ci jacyś nieruchomi, niedopita flaszka wpół drogi do ust zawisła. Ruszamy powoli do przodu. Nieco nam kamień z serca spada.
– Mieciu, uszczypnij – słowa zbyt ciche nie docierają do niej.
– Ha, może jednak nie będzie egzekucji – w głosie Arturro słychać odprężenie. Uchyla szeroko lufcik w oknie i z entuzjazmem wywrzaskuje, to co się dziś w chwilach radości krzyczy – Precz z komuną! Śmierć ślepowronom! Nasz kierowca daje ostro po hamulcach. Moja osłabiona czerwonym półsłodkim, Jasiem Wędrowniczkiem i wódką ręka nie wytrzymuje ciężaru ciała własnego i pozwala mu na bezwładny lot wprost do otwartej kabiny kierowcy. Uderzam głową w coś twardego, nade mną wrzeszcząca gęba, choć percepcja werbalna nie jest możliwa. Zresztą chwilę później opuszczam klaustrofobiczną klatkę kierowcy. Wypychają mnie stamtąd wściekłe łapy, nietrudno zgadnąć czyje. Nade mną znów cieplutkie światła autobusu. Podnoszą mnie, sadzają, z czoła lepką maź wycierają, śmierdzącą wódką polewają, że aż z bólu podskakuję i to mnie budzi. Z zapałem opieprzają kierowcę, a nad zapitymi głosami męskimi dominuje głos damski.
Człowiek jest cywilizowany i solidarny, myślę, choć ta myśl nie sprawdza się, gdy spojrzeć na nieczułego na krytykę kierowcę, który wyszedł właśnie ze swej nory i zbliżył się do przedniego wyjścia. Huknęła giętka blacha drzwi pod kopnięciem jego buta, syknęła hydraulika, blacha uderzyła o blachę. Rozwarte drzwi odsłaniają czarną dziurę nocy: po drugiej stronie mróz. Przed wejściem do autobusu czterej delegaci władzy ludowej: dwaj mundurowi i dwaj w cywilu. Obojętnym gestem pozdrawiają kierowcę, od nas chcą dokumenty. Powoli, profesjonalnie otwierają zielone książeczki należące do naszych wybitych z transu przyjaciół. Scena się powtarza.
– Co się dzieje, panie władzo? – zapewne pomny niedawnych obelg w stronę ustroju pyta mundurowego nasz autobusowy znajomy, nieco onieśmielony. Ale ten dalej w milczeniu lustruje dokument, zdjęcie i jego właściciela. Trzeźwieję: ta kurtka, która ze mnie zwisa nie jest moja, portfel, który wymacałem w kieszeni siłą rzeczy też. Kulę się w sobie, jestem tchórzem. Trzeźwieję po raz drugi: jeżeli Miecia nie wzięła torebki, jesteśmy zgubieni. Delegaci nie wyglądają na żartownisiów. Zbliża się godzina prawdy.
– Dokumenty! – zimnym, obojętnym wzrokiem służbisty gestapowiec w cywilu ogarnia Miecię spojrzeniem.
Zapada cisza.
– Nie mam – Jej niski, przyćmiony głos ma w sobie coś z dzieła sztuki, te słowa jakże odważne w swej prostocie i głębi wpędziłyby w zakłopotanie każdego, kto żywi jakiekolwiek ludzkie uczucia. Miecia podnosi na niego swoje piękne czarne oczy te, które gdy się w nie spojrzy są głębokie jak kosmos, wystarczy w nie zajrzeć by dać się ogarnąć jego czarną materią, wyruszyć– w poszukiwaniu pierwszej zamieszkałej planety. Używa tych czarodziejskich oczu, ale on tylko sprzedaje jej ironiczny uśmieszek. – A powinnam? – Ona nie spuszcza wciąż z niego wzroku, on odwraca się do mundurowego. Wyrok zapada szybko i bez ceregieli, egzekucja okazuje się trudniejsza. Miecia traci rezonans wyrywa się i kopie, kiedy próbują zakuć ją w kajdanki. Wykręcają jej ręce, walą pałą. Wyje z bólu (szczęście, że w autobusie zamachnąć– się zbyt mocno nie mogą).
– Nie wiecie kim jestem. Mój ojciec to Jabłonowski, z komitetu centralnego – drze się, a delegaci zamiast się przestraszyć– wpadają w wyśmienity humor.
– A ja trzymałem generalissimusa do chrztu – gestapowiec wypuszcza krótki śmiech.
Co mam zrobić, rzucić się na nich? Uciekać? Paść na kolana i błagać o litość? Kulę się w sobie. Nie chcę na to patrzeć. Mieciu, jak mi wstyd. I ten twój ojciec jeszcze... Dostaję kopniaka w łydkę. Moja kolej.
– A ty kto jesteś ? Bliski krewny Pana Boga ?
Ciąg dalszy wydaje się oczywisty: nie mam papierów, więc podzielam los Mieci, przytrzymywanej teraz krótko pod rękę przez mundurowego. Nie miotam się jak ona, a i tak obrywam pałą. Wyjmują mi z kieszeni kurtki czyjś portfel, oskarżają o kradzież. Pechowa noc. Miecia próbuje bezskutecznie się za mną wstawić, towarzystwo Artura pod ścianą autobusu z rękami na głowie.
– Co tu się w ogóle dzieje? – wymyka mi się z ust przerażonych, choć nie powinno. Tym bardziej trudno spodziewać się wyjaśnień, które jednak z ust gestapowca padają. Mieszanka patosu, obojętności i chamstwa :
– A co ma się dziać? Wojna! Inne prawa, inne przywileje, inne życie. Dla niektórych – jak dla ciebie i córki pierwszego sekretarza – życie gdzie indziej. Za stalowymi kratkami! Ha, ha. Koniec z waszym wywrotowym bajzlem! Porządek, karność, prostolinijność, oczywistość, partia, socjalizm! Twarda ręka generała! Żadnych tam takich bredni anty, sramty, owamty. (Uskrzydlony wyraźnie swoją mową wzniosłą za pazuchę sięga i broń wyjmuje, lufę krótką przykłada do skroni Mieci. Kulę się w sobie, piskliwy strach we wnętrznościach kwili. Nic nie mogę. Niczego nie zrobię. Zimna, bezduszna stal śmierci wobec secesyjnego wykwitu życia. Oczy Mieci na chwilę robią się wielkie ze strachu, gdy lufa dotyka jej głowy) – A jak się komu nie podoba kula w łeb. – Chwilowa cisza. – No, będzie tego wykładu. – Odsuwa broń od Mieci i chowa pod płaszcz. – Parka do suki. Raz, dwa!
– Pożałujesz, gnoju! – syczy Miecia kajdankami skuta. Ale on niczego nie żałuje i odwraca się do swoich podwładnych.
– Do suki! Resztę spałować– i puścić luzem!
Miecię wypychają pierwszą. Upada na wyślizgany śnieg na ulicy. Mnie, o dziwo, udaje się zachować równowagę, z tyłu słyszę krzyki pałowanych kumpli. Próbuję pomóc Mieci wstać, ale jak tu pomóc, kiedy ręce skute stalowymi bransoletami. Słyszę, że Miecia płacze cichutko. Tego już za wiele.
– Proszę pana, czy mógłby pan być grzeczniejszy dla mojej narzeczonej? Może by tak chociaż pomóc jej wstać?
– Teraz inni się wami zajmą – rzuca zza pleców i faktycznie jacyś mundurowi podnoszą Miecię za fraki wloką po śniegu. Do mnie też dopadają i ciągną w drugą stronę.
– My jesteśmy razem! – wyrywam się im z całej siły. Zaskoczeni puszczają. Biegnę za Miecią, która mi ginie za plecami mundurowych. Próbuję ich odepchnąć, ale bezskutecznie. Ich wielkie, zielone plecy są zbyt wielkie. Przewracają mnie. Próbuję jeszcze osłaniać się rękami, ale skute żelazem nie zginają się jak trzeba. I tak długo nie bolało.
Nasza misja miała się ku końcowi. Po miesiącach wędrówki przez czarną bezkresną przestrzeń, kiedy nic z wyjątkiem odległych, białych kropek galaktyk nie było w stanie zmącić spokoju kosmicznej nocy, nareszcie pojawiła się iskierka nadziei. Dotarliśmy do jakiejś materii kosmicznej (już zapomnieliśmy, że coś takiego istnieje), układu złożonego z kilku, a może kilkunastu planet krążących wokół dwóch gwiazd. Czując, że jesteśmy uratowani, płaczemy ze szczęścia, padamy sobie w ramiona. Błękitna planeta zasłania już blisko trzy czwarte przedniej lukarny statku. Komandor będzie z nas dumny: my, załoga Orła 1, jako pierwsi dotarliśmy do (może) zamieszkałego zakątka galaktyki, tak bardzo błękitna kula przywodziła wspomnienie Ziemi. Od dryfującego swobodnie w przestrzeni kosmicznej księżyca, na którym wiele ziemskich lat temu wzniesiono kosmiczną bazę Alfa, dzieliło nas kilka świetlnych miesięcy. „Komandorze Koenig, tu Orzeł jeden, zgłoś się!” „Koenig do Orła jeden, meldujcie!”. „Jesteśmy na trajektorii preorbitalnej, planujemy wejście na orbitę zewnętrzną za około piętnaście minut!”. „Zrozumiałem,” Planeta zajmowała już cały kwadracik okna, teraz można już było wyraźnie odróżnić wielki owalny kontynent od otaczającego go oceanu.
Na konsoli sterowniczej mruga czerwone światełko. Nikt z załogi nie zwraca na nie uwagi: włącza się tak co najmniej raz na dzień, pewnie trzeba wymienić czujnik radaru albo zmniejszyć jego czułość. Jak dotąd nikomu nie chciało się tego zrobić, tyle ważniejszych spraw nas na co dzień pochłaniało. Wcześniej jednak po kilku mrugnięciach gasła. Tak było i tym razem. Tyle, że za chwilę znów się zapaliła, a do tego zawyła syrena alarmowa. Krzyknął ktoś, żeby wyłączyć. Ale ręka bezwładna. Głowa niezdolna do obrotu. Nie mogę oderwać wzroku od błękitnej planety: jest tak piękna, jak utracona Ziemia. Jeśli się nam nie uda wylądować, do końca dni tułać się będziemy w tej beznamiętnej przestrzeni.
Coś przeleciało przed szybą. Z wysiłkiem, ale jednak odwracam głowę w stronę komputera. Alarm meteorytowy. „Orzeł jeden do bazy! Niespodziewany rój meteorów na trajektorii, odbiór, czekamy na instrukcję, odbiór!” Choć procedury są jasne i mam je w małym paluszku, moja pamięć zawodzi. Czy ktoś inny wie, co mam robić? W głośniku trzeszczy, komandor karze wypuścić flarę. Szukam przycisku, naciskam – i nic! Flary nie działają – rozglądam się jeszcze za jakąś instrukcją awaryjną.
Za późno. Pierwsze uderzenie przychodzi od strony lukarny, jeszcze przed momentem wypełnionej błękitem nowego świata. Wstrząs jeden po drugim miota statkiem, siada światło, huczy, wyje zewsząd, pancerną szybę lukarny znaczą nitki pęknięć. Krzyczę, że skafandry włożyć, ale nasz czas dobiegał końca, z okropnym szczękiem i piskiem statek pęka w szwach „Skafandry, dawać skafandry!” Nie ma już na to czasu, statek ulega dezintegracji, nawala wewnętrzna grawitacja, wszystko od plastikowych kubków do map nawigacyjnych fruwa po kabinie. „Komandorze Koenig, spadamy, powtarzam, spadamy!” W słuchawkach znowu chrzęści. „Czy pan mnie słyszy, komandorze?”
I tak zbliżamy się do końca przygody: wpadamy w górne warstwy atmosfery, wielka kula ognia, czekam na ostatni cios, na razie chłodzą mnie płyny z urządzeń hydraulicznych. „Czy Pan mnie słyszy komandorze? Spadamy, to już koniec, koniec z nami. Niech pan powie mojej żonie, niech pan... W słuchawkach głos obcy. „Nazwisko imię, data urodzenia, adres, imiona rodziców”. „To ja, Komandorze, nie poznaje mnie pan? Komandorze to ja, aaaaa.”
Kula światła przede mną i znów ten głos w słuchawkach. To nie komandor, jestem pewien. „Nazwisko, imię, data urodzenia, adres, imiona rodziców”... Jakiś zbiornik na statku znowu poszedł, krztuszę się od cieczy na twarzy, ale jakie to ma teraz za znaczenie? Jeszcze chwila i przestanę żyć, wszystko się sfajczy, nie pomogą pękające zbiorniki z wodą, pędzimy w dół z prędkością kilkunastu kilometrów na sekundę. „Nazwisko, imię, data urodzenia, adres, imiona rodziców” Myślę, że już umarłem, czy to aby nie wrota do raju? Podniesiony na duchu odpowiadam, ale słyszę, jak same samogłoski z ust mi ulatują. Może tu taki język mają, albo też wciąż konam, ogień wargi przypalił, artykulacja niemożliwa. Dwie możliwości, każda bez znaczenia.
Światło namolne się konkretyzuje, przede mną ludzka twarz anioła (nie tak sobie go wyobrażałem). Anioł wręcza mi jakiś patyk. Przypomina archaiczne długopisy.
– Nazwisko, imię, data urodzenia, adres imiona rodziców, umiesz pisać – człowieku? – jakaś ręka – chyba wręcz moja – podnosi się z trudem i próbuje chwycić długopis. Trzęsie się niezdarnie stawiając pierwsze litery: T–y–m–o–t–e–u–s–z.
Czego ten facet chce, i kto go tu przysłał? Komandor, czy sam Pan Bóg? Jeśli komandor, to po co mu moje dane?
S–z–y–m–a–ń–s–k–i.
Facet od komandora (a może anioł) chrząka i wykręca numer na cyferblacie telefonu. Prawdziwy rupieć, skąd tu taki telefon? Bezskutecznie próbuję podnieść głowę, żeby przyjrzeć się twarzy anioła, widzę tylko szarawą marynarkę, jakby wojskową.
– Mam go tu – mówi do słuchawki. Zyskuję szerszą perspektywę – ktoś mnie łapie pod ramiona i ciągnie za sobą. Nade mną przez chwilę anioł. Ha! Eureka! Uratowały nas istoty z błękitnej planety, hurra, żyjemy! Wyglądają zupełnie jak my, tylko te mundury mają takie śmieszne, archaiczne – my na Alfie mamy białe kombinezony. Sadzają mnie na jakiejś drewnianej ławce, głowa mi w tył leci, w zimną ścianę wali. Słyszę, że zaraz będzie pogotowie – jak za dawnych czasów przywożą ci lekarzy, żeby cię zabrać – do szpitala. U nas szpital zawsze jest na miejscu i nie trzeba jeździć – karetką. Tak było na Ziemi. Piękne wspomnienia. Nierealne.
Siedzę z głową opartą o ścianę zimną, naprzeciw mnie ściśnięty tłumek w grubych paltach. Siedzą, międlą w palcach wełniane czapki, potupują nogami. Po korytarzu między ławkami podenerwowani mężczyźni pląsają l’incessant va–et–vient. Kobiety co chwila do ust dymiące papierosy przykładają. (Zupełnie jak na ziemi, jak w kraju, z którego pochodzę, chociaż tak niewiele pamiętam). Co jakiś czas energicznymi ruchami łokci rozpychają się stworki w szarych mundurach. Z paska zwisają im lasery. Brud, smród i tłok. Na Alfie było czyściutko, przestronne białe korytarze. Stworek wrzeszczy na jakąś grubą damę, że jest za gruba, a grubi czekają na zewnątrz. Kurtyna opada na biało.
– Obywatel Szymański?
– Aaaa – słyszę znowu głos z ust moich (moich?), choć – chciałem „tak”. Lepiej przestanę się odzywać.
– Może pan wstać – o własnych siłach? – Jasne, wyrywa mi się, lecz znów nie tak jak chciałem. Nie łapiąc intencji, faceci w białych uniformach chwytają mnie jeden pod pachy drugi za nogi i nagle czuję, że mój obecny stan, jest tym, nad którym bezskutecznie od dziesiątek lat głowią się największe mózgi bazy, a mianowicie, jako pierwszy z Alfy znajduję się w tunelu czasoprzestrzennym. Lecę szybko i bezwładnie, w uszach jęczy, na próżno wczepiać się pazurami w szare ściany korytarza, na próżno liczyć błyskające u góry galaktyki. Obraz zlewa się w jedną wielką smugę, pędzę szybko i precyzyjnie w nieznanym kierunku, jestem pewien, że tunel ani na chwilę nie straci kontroli nad moim ciałem, ma je w swoich niewidzialnych, silnych rękach. Nie wypuści.
Zwalniamy, przepuszczają mnie przez komorę chłodniczą (stawiam na dezynfekcję), chwilę potem lądujemy na stacji końcowej. Kwarantanna. Każdy, kto kiedykolwiek myślał o tunelach, zdawał sobie sprawę z tego, że po przebyciu w tak krótkim czasie tak wielu lat świetlnych konieczna będzie kwarantanna aklimatyzacyjna, bez niej ryzyko przejścia z jednego świata do drugiego byłoby bliskie stu procentom. Dlatego – „ich” dobre intencje nie budzą wątpliwości – tunel mnie zatrzymał. Nade mną malutkie lampki stacyjnej salki kwarantanny, zza uchylonych drzwiczek wyziera czarna, bezkresna przestrzeń. Jakieś nienajnowsze rurki i urządzenia, zupełnie, jakby cały wysiłek nauki włożono tutaj wyłącznie w tworzenie samych tuneli zapominając o jakości stacji terminalnych. Komandor będzie ze mnie dumny, żeby tylko dali mi nadać wiadomość do niego. Chyba, że wszystko mi się pokręciło. O, są faceci w białych uniformach, przylecieli ze mną. Chciałbym się uśmiechnąć, ale trudy podróży całkiem mnie unieruchomiły. Nade mną jakaś nowa twarz, ludzka, podłysiała, czaszka w prostokątne okulary, krawat w paski poprzeczne, (skąd znam tę twarz?), a obok stoi dziewczyna, usta jej grymaszą niby to w uśmiechu, ale z oczu płyną krople. Nachyla nade mną oczy (skąd ja znam te oczy?), są czarne, głębokie i w dodatku się powiększają, przesłaniają już większą część horyzontu, nagle wszystko zaczyna się trząść, stacją miota na boki (jak to przy starcie w wietrzną pogodę), a ja czuję, że zaczynam w tym wszystkim lewitować, wielkie czarne oczy zaczynają mnie wciągać, nie widzę już żadnego światła, tylko czarne oczy, a potem, jak na początku podróży – czarne, bezkresne przestworza.
c.d.n.