środa, 30.10.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Dni płynęły leniwie, Catherine wyjechała na krótki urlop, a dziewczyna w tym czasie pomagała ich wspólnej znajomej przy pracy. Gdy urlop się skończył i starsza wróciła, zastała Joan ze znaną kobietą. Nie lubiła jej. To był początek końca. Robiła dziewczynie wymówki i wyrzuty, że wie o ich wzajemnej antypatii, a mimo to tak bardzo zbliżyła się do tej drugiej. Nie słuchała tłumaczeń, nie dostrzegała pełnych miłości i bólu spojrzeń. Któregoś dnia, gdy młodsza zajrzała do niej po wieczornej próbie z drobnym podarkiem, harfistka warknęła, aby wyszła.
— Co się stało? — spytała nieśmiało.
— Przestań tu przychodzić. Mam dość tej gry — syczała Catherine.
— Ale co ja zrobiłam? O co chodzi?
— Dobrze wiesz o co. Albo ona albo ja.
— Przecież ja jej tylko pomogłam.
— Nie widzisz, że ona Ci matkuje? Dla Ciebie wszystko, dla innych nic. Dla niej to sama radość. Jesteś jej koleżanką, to nie jesteś już moją.
— Uspokój się, wszystko Ci wyjaśnię, ale się uspokój.
— To koniec. Idź do niej ocierać łzy. Niech tryumfuje, że mi Ciebie odbiła — powiedziała to z takim naciskiem, że Joan oniemiała.
— Kocham Cię, ją darzę zwyczajną sympatią. Poprosiła o pomoc, a ja nie umiem odmawiać. Nie było Cię, daj mi czas do września. Wrócę do pracy po urlopie, jakoś jej wytłumaczę, że nie mam czasu.
— Nie! Stara i głupia jesteś! Jej tylko o to chodziło, aby mi Ciebie odebrać. Zawsze odbiera mi to, co ważne.
— Proszę Cię... — szeptała dziewczyna coraz ciszej. — Daj mi trochę czasu. Jestem między młotem a kowadłem. Zależy mi na Tobie.
— Wybieraj, młot lub kowadło.
— Wiesz, że Ty, młotku! Nie chcę Cię stracić w tak głupi sposób.
— Albo ona albo ja — powtórzyła Catherine i skierowała się do wyjścia.
— Daj mi trochę czasu. Przecież wiesz, że Cię...
— To już nie ma znaczenia. Wymagasz i oczekujesz ode mnie zbyt wiele.
— Przecież chcę tylko, aby było dobrze między nami. Nie proszę byś mnie kochała. — głos dziewczyny stawał się coraz bardziej błagalny, po policzku płynęły łzy.
— Ale kocham, dlatego żegnam. Wyjdź stąd i nie wracaj! Nie chcę Cię znać — pierwszy raz Catherine wykrzyczała swoje uczucia, sama sobą zdziwiona.
Dziewczyna wyszła roztrzęsiona. Nigdy nie myślała, że wakacje skończą się dla nich w ten sposób. Nie mogła sobie poukładać w głowie tego, co właśnie usłyszała.
— Odbiła? — powtarzała sobie z niedowierzaniem w myślach. — Jednak jej zależało?
Tymczasem Catherine zawzięła się i przestała odpisywać Joan na wiadomości i odbierać telefon. Była wściekła i zazdrosna do granic wytrzymałości. Bała się jednocześnie, że przyjaciółka z czymś ją wyda przed znajomą lub że odkryją ich uczucie.
Joan napisała ostatni list. Miała nadzieję na wyjaśnienie czegokolwiek. Na jakąś szansę. Zniknęła na trzy tygodnie bez słowa. Wróciła spokojna, przesiąknięta ciszą i modlitwą. Harfistka miała dla niej jeszcze przebłysk resztki sentymentu. Patrzyła z uczuciem. Jednak tego dnia Joan popełniła ostateczny błąd. Spotkała znajomą, o którą było tyle awantur. Kobieta zaprosiła ją do kina, a ona zgodziła się chętnie na wspólne wyjście i spacer. Gdy przyjaciółka dowiedziała się o zaistniałej sytuacji, wyrzuciła dziewczynę z potworną złością.
Wiele dni i tygodni Joan chodziła rozbita, roztrzęsiona, próbując znaleźć sobie miejsce. Wtedy podjęła ostateczną decyzję o oddaniu życia Bogu, choć nadal nad życie kochała przyjaciółkę. Życie jednak płata figle, a serce rządzi się własnymi prawami. Koniec stał się początkiem czegoś nowego. Miłość do przyjaciółki przetrwała lata, choć nienawiść w jej spojrzeniu już zawsze miała ranić dziewczynę. Catherine uświadomiła sobie swoje uczucie zbyt późno i dopiero po latach dotarło do niej, czego jej tak naprawdę brak.
* * *
Jej dłoń stawała się coraz bardziej drżąca. Chciała zatrzymać w sobie wszystkie te uczucia, które od tak dawna rozważała. Jednak dusza jej uwięziona była pomiędzy słowami, co raniły ostrzem nienawiści. Jak miała wytłumaczyć się z tej miłości niepewnej, pełnej nieopisanego żaru, którego nawet mocny powiew wiatru nie mógł stłumić. Każde złe słowo, obelga i długie tłumaczenia nieirracjonalności jej poczynań sprawiały, że zamiast zapominać o tej miłości, podsycała w sobie ogień, by pokazać, że jest silna, umie się przeciwstawić a owo czarowne uczucie w niej, jest równie prawdziwe jak i ona sama.
Miłość ta trwała dopóty, dopóki był ktoś, kto jej przeczył. Jednak wrosła w jej umysł tak mocno, że z uzależniającą siłą stawała się zaborcza i obsesyjna. Nie umiała już kochać, jednak nie chciała uwolnić się z tej pułapki własnych uczuć. Nie umiała też żyć, ani życia sobie zabronić. Wpadła w depresyjne odrętwienie, w swoisty letarg, z którego nic już —wydawało się— nie może jej wyciągnąć. Jej sława powoli mijała, a ona nie mogła się pogodzić ze zmarnowaną szansą na miłość. Nie umiejąc sobie poradzić wybrała śmierć.
* * *
W ostatniej chwili, gdy rosa smutku drżała jeszcze na powiece, Catherine wspominała jej imię... imię tej, która stała się dla niej obłędem i wszystkim. Wspominała jej delikatne dłonie zatopione w niej i łagodnie tulące jej twarz. Wspominała jej uśmiech, gdy tylko się ujrzały nawet z drugiego końca ulicy. Głos Joan tak czule wołający jej imię... i ciszę, gdy były razem.
Pamiętała każde jej słowo, gest, uśmiech i spojrzenie, jakie przez te lata zrodziły się między nimi. Odtwarzała to wszystko w pamięci ze znakomitą dokładnością i precyzją. Ale ileż to budziło namiętności i smutku. Nawet teraz drżała od samych tylko wspomnień.
Zapach skóry i włosów, smak policzka i ust (gdy ten jeden raz przypadkiem ich wargi znalazły się zbyt blisko), ciepło i delikatny dotyk, gdy Joan masowała jej ciało. To nadal w niej krzyczało jakimś błaganiem, by ten sen wrócił i spełnił się — wyśnił się im do końca.
Ramiona Catherine teraz bezwolnie poddawały się ukojeniu innych ramion, gdy Śmierć brała ją w objęcia, lecz wciąż ostatkiem sił i życia, tętniło w niej pragnienie, by Śmierć na moment stała się Joan. Pragnęła, by ten zimny wiatr, który nadchodził, był wiatrem oddechu Joan na jej ciele — oddechu kuszącego i rozpalającego zmysły. Chciała jeszcze jeden raz poddać się rozpaleniu jej pocałunkami i usłyszeć, że pachnie tak słodko i niewinnie. Chciała, by dreszcze, które nią wstrząsały, gdy Śmierć ją zabierała, były dreszczami rozkoszy. Lecz była tylko ułuda, pustka i zimno... coraz bardziej zimno.
Ostatnia myśl wyrwała się do Joan i do pożaru dłoni, błądzących po nagim ciele, ale to już odebrało Catherine oddech całkowicie. Ostatkiem sił majaczyła, przesycona pragnieniami.
Zatopiona w jedwabistym świetle poranka zbyt rozbudzonego prężyła się jak kotka w rui... nienasycona, skąpana w pożądliwej wilgoci, jakby na przekór rozkoszy zagasić chciała płomień słońca, co drżało wybuchając w uniesieniu.. Zdziwiona własnym ekshibicjonizmem, nagość duszy przykryła zmieszaniem a w dłonie kochanki kusząco oddała soczystość malin... smak karminowych warg nadto był cierpki słodyczą minioną, lecz zatęskniwszy za nieosiągalnym wyssany został do ostatniej kropli... płonąc wbrew sobie i połowica jej wbrew sobie płonęłam, oddając się na pożarcie w całości jej, jakby wygłodniałemu lwu, który złakniony smaku krwi wbijał się w rozkosz coraz mocniej... w szaleństwie zmysłów, zapachów, smaków... w pomieszaniu pragnień nie mogła oprzeć się pokusie skonania w jej ramionach...
Śmierć zapuściła w nią korzenie. Skonała — w objęciach swych pragnień!