czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Stojan Valev: opowiadania bułgarskie
z cyklu: `Bułgarski Dekameron` — Turniej mężów


TURNIEJ MĘŻÓW

Cóż my wiemy o naszych przodkach?

Czy się nad tym zastanawiacie, gdy czasem macie wolną chwilę?

Szczerze wam powiem — nie mamy zielonego pojęcia o ich życiu, prawdziwym życiu!

Czytamy, po wielekroć czytamy tylko o niekończących się wojnach, o wyprawach roz­maitych do obcych królestw i państw, o mnóstwie krwawych a srogich bojów, lecz miłość i słodycz, lecz rozkosze zwykłych ludzi — któż je opisał, któż opowiedział?

Nikt.

Jak ludzie żyli, jak chowali dzieci, jak się kochali, jak umierali — takie drobiazgi kronika­rze uważają za nieważne, nikomu niepotrzebne. I dlatego są przemilczane!

A to jest nasza historia! Tu jest ukryta cała prawda o nas samych, i jedynie ona pozwoli nam pojąć, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy!

I chociaż przemilczana, chociaż ukrywana, przecież ona jest — w baśniach i w pieśniach. Stało się tak, że prawda o nas samych, wygnana z książek, nieobecna w podręcznikach — schowana jest głęboko w naszych duszach. I jeśli macie oczy, ujrzycie ją, jeśli macie uszy, usłyszycie ją, jeśli macie rozum, pojmiecie ją!

Janka należała do tych kobiet, o których tylko szeptem baje się wieczorami, w tajemniczym blasku strzelających w palenisku węgielków.

Historia tej kobiety miała swoją prehistorię, nazwijmy ją, jak to czynią ludzie wnikliwi, praprzyczyną.

Stało się tak, bo kiedyś, na początku czasów, tak nieszczęśliwie potoczyły się sprawy, że stopniowo ludzie postanowili: jednemu mężczyźnie należy się jedna ślubna żona. I na od­wrót.

Przez takie porządki wszyscy cierpieli — i mężczyźni, i kobiety, ale się do tego nie przy­znawali.

Jakże to powiedzieć na głos, gdy zaraz człowieka wyśmieją?

Przeklną go, wygwiżdżą go, a jeśli to kobieta, powiozą ją na ośle twarzą do ogona i obrzucą zepsutymi jajkami, przejrzałymi pomidorami. Jeśli to mężczyzna, będą go gonić przez dziewięć wsi do dziesiątej!

Bułgar, jak to leży w jego naturze, milczał, sprytnie, ale po cichutku, omijał obyczaj i oprócz żony sprawiał sobie jeszcze kochankę. I takie to życie pędził mężczyzna, pokorne, niby to naiwne i dobroduszne, chociaż wcale takim nie było.

Ale Bułgarka też nie godziła się z takimi porządkami.

I Janka, biedna sierota, tak się urządziła, że wszyscy jęknęli z zachwytu i podziwu, a też i z zazdrości ogromnej, która nas, Bułgarów, wciąż gryzie. Ona to jest naszą matką, ona jest nam i ojcem.

Postanowiła Janka wyjść za mąż za Żiwka, ale chciała to uczynić w sekrecie.

I rzekła swojemu miłemu:

— Żiwko, przecież i tak będziemy mężem i żoną, ślubnymi małżonkami, ale czy ludzie muszą koniecznie o tym wiedzieć?

— A dlaczego nie?! A jakżeby inaczej?! — spytał Żiwko ze zdumieniem.

Do tej pory nigdy nie słyszał o takich dziwach — niby to jesteś żonaty, a ludzie wcale o tym nie wiedzą.

— Tak będzie lepiej dla obojga. Odłóżmy trochę grosza, a potem i to załatwimy. Wszyst­kim rozpowiemy o naszym małżeństwie. Przecież przed Bogiem i tak będziemy poślu­bieni! — mówiła tajemniczo Janka i namiętnie obejmowała Żiwka.

Skoro mężczyzna znajdzie się w ramionach kobiety, od razu traci rozum — kto z nas tego nie przeżywał?

I zgodził się Żiwko, pobrali się w sekrecie w prawosławnym klasztorze, w bułgarskich górach, hen, daleko od ich wsi.

Zamknęła się młoda para w pochylonej chatce Janki, spędzili w tajemnicy cały roz­koszny miesiąc miodowy. Nie — to było niby cały wiek!

Ale miesiąc minął i rzekła Janka do Żiwka:

— Ruszaj teraz na bandos, mężu mój miły! Zarób pieniądze za granicą, bo tam ludzie nie są tak zawistni, jak nasi, a ja będę dbać o majątek. Rozumiesz przecież, że dla takich bie­daków jak my po prostu nie ma innego wyjścia...

Tak mówiła mu Janka przez trzy noce z rzędu i w końcu Żiwko uwierzył, że to jest je­dyna droga.

Komu z nas to się nie zdarzało? Który mężczyzna nie zgodziłby się z kobietą, gdy każde swoje słowo przypieczętuje ona czułym pocałunkiem w różne, ale zawsze rozkoszne miej­sca?

Żiwko z wielką boleścią pożegnał swoją młodą żonę i wyruszył.

Przeszedł Wołoszczyznę, zatrzymał się u tamtejszych Bułgarów i poznał lepiej ogrodni­cze rzemiosło, a potem udał się dalej i osiedlił się pod miastem Wiedniem, stolicą słynnego wtedy imperium austriackiego.

Zakasał Bułgar rękawy i szybko zarobił moc pieniędzy. Krwawym potem doszedł do zaiste ogromnego bogactwa.

Austriacy dziwili się takiej dzikiej, nieludzkiej sile — okazało się, że z ziemi, która od niepamiętnych czasów leżała ugorem, można zbierać samo złoto. Tyle opustoszałych miejsc, do których nikt dotąd się nie przyznawał, zamienił Żiwko w ogrody. Austriacy w podziwie cmokali językiem i z przyjemnością chrupali bułgarską zieleninę.

Pewnej nocy Żiwko nie wytrzymał rozłąki, zebrał wszystkie zarobione pieniądze i popędził jak wariat do swojej sekretnej żony. Przybył do niej i spędzili drugi rozkoszny miesiąc miodowy.

Wreszcie pieniądze zostały u Janki, a Żiwko wrócił do swoich ogrodów warzywnych pod Wiedniem. Nie mieli jeszcze dość majątku, by ogłosić swoje małżeństwo — Jance udało się go o tym przekonać.

Żiwko uwierzył jej. Jakże miał nie uwierzyć, skoro go przekonywała swoimi drapież­nymi ustami, parzącymi piersiami i siłą swoich białych ud?

Poszedł Żiwko, wprost poleciał ku Wiedniowi.

Janka została sama, samiuteńka.

A która kobieta może wytrzymać bez mężczyzny, powiedzcie?

Nie ma takiej kobiety.

I Janka wnet wybrała sobie kawalera — przystojnego, zgrabnego mężczyznę. Ten zwał się Enczo, budował domy, stawiał cerkwie prawosławne, wspaniałe mosty ponad rzekami i śpiewające cembrowiny z białego kamienia. Tacy mężczyźni jak on rzadko się rodzą na naszej pięknej i ozdobnej ziemi — nawet wtedy, kiedy była tak zaludniona.

Enczo był w takim wieku, że miał już ściśle określone przyzwyczajenia — gdziekolwiek poszedł, zawsze znalazł miłą sercu kobietę, swawolną figlarkę — tu wdowa, tam panna, a gdzie indziej obydwie.

I nie ciążył mu kawalerski stan, jego życie było jedną rozrywką, póki nie trafił w umiejętne rączęta Janki.

Jak ta kobieta go usidliła —  w głowie mi się nie mieści.

Ale zrobiła to!

Czytałem — przyznaję się do tego — wiele cudzoziemskich książek o prawach sztuki ko­chania. I stwierdziłem, że opisane są w nich tylko okruszyny z bogato zastawionego stołu, który proponuje bułgarska kobieta ukochanemu mężczyźnie.

Wystarczy tylko krótko opowiedzieć, jak Janka uwiodła Encza, a poznał on już przed nią wdzięki dziesiątków kobiet — Greczynek i Turczynek, Ormianek i Żydówek, Serbek i Albanek, nawet Francuzek i Angielek, kobiet perskich i afrykańskich, nawet pewnej ro­syjskiej księżnej z Sankt—Petersburga.

Tak, ale Janka poprowadziła Encza ścieżką rajskich rozkoszy, jakich dotąd nie widział. Znała ona sztukę rozmiękczania mężczyzny w palcach, odbierania mu sił ustami, nawet pachami, a gdy tak sobie postanowiła, to i stopami.

Tak kunsztownie go wiodła, że godzinami nie ustawały ich figle, a Enczowi się zdawało, jakby się teraz właśnie zaczynały. Z taką kobietą każdy mężczyzna czuje się niestrudzony, jakby był uczyniony z żelaza, i jest wielkim kochankiem. Ale za to gdy tylko zechciała, jedną jedyną pieszczotą dawała folgę jego rozkoszy. Miała w zanadrzu niewyczerpane bo­gactwo konceptów, by go jeszcze bardziej podniecić — nawet włosami przywiązywała go do pala rozkosznej męki. Janka świetnie znała receptę, którą ma w głowie każda praw­dziwa kobieta — w miłości wszystko jest dozwolone. Nie ma części ciała kobiety, która nie mogłaby posłużyć wyniesieniu ukochanego prosto do gwiazd.

I tak Enczo poznawał ciało tej kobiety, które coraz bardziej przypominało mu niebo.

Kiedy całkowicie i do ostatka poznamy sklepienie niebios, wtedy będziemy mogli rzec, że wszystko wiemy o bodaj jednej jedynej bułgarskiej kobiecie!

Tak Enczo pojął ze wstydem, że nie zna nawet samego siebie — i ze zdumieniem wpa­trywał się w to, co posiadał, nie podejrzewając dotąd ani przez chwilę, że jego każdy nerw może służyć za narzędzie nieskończonych, wprost wiecznych rozkoszy.

Ach, i stu żywotów nie starczy ci na poznanie kobiety ani jej na poznanie ciebie — zapła­kał w duszy swojej majster znany z cerkwi, domów, cembrowin i mostów.

Nieźle by było posiadać taką kopalnię złota jak Enczo — zacierała rączki ta spryciara.

I wzięła Janka po raz drugi sekretny ślub, a po miodowym miesiącu wysłała drugiego męża prosto do Carogrodu, do stolicy imperium osmańskiego, które wtedy rozciągało się na Europę, Azję i Afrykę.

Tam, w dawnym mieście bazyleuszy, paszowie i wezyrowie budowali takie pałace, ja­kich nigdzie indziej nie wznoszono.

I tak zaczęła Janka żyć z dwoma mężczyznami.

Żiwko spędzał u niej mniej więcej całą zimę, a Enczo — dwa miesiące późnej, złotej, tkliwej jesieni.

Obaj mężczyźni byli prawdziwie szczęśliwi ze swoją sekretną żoną.

Nie podejrzewali, że Janka jest ich wspólna.

Pracowali jak szatany wcielone, ale wiedzieli, że oczekują ich takie chwile w łożu, dla których warto było znosić dziwactwa i sekrety ich małżonki.

Janka niestrudzenie gromadziła pieniądze, bardzo regularnie odbierała je od obydwu mężów. Enczo wybudował jej dwupiętrowy dom, istny dwór, aż czapka spadała temu, co chciał go w całości ogarnąć wzrokiem.

Takiego domu nie było w całym powiecie.

Z czego za to zapłaciła, samotna kobieta? Jakimi, czyimi pieniędzmi? Było w tym coś niewytłumaczalnego i złowróżbnego. Czy aby Janka nie jest złą wiedźmą, podstępną i niebezpieczną — ha?!

Ludzie kiwali w zamyśleniu głowami i strachliwie omijali dom Janki z daleka. I nie wi­dziano, by ktoś tam wchodził i wychodził, wciąż była samotna, a z dnia na dzień stawała się coraz piękniejsza, jej urodę trudno już było znieść.

I szeptali ludzie słowa mądre czy głupie — to już sami oceńcie — bo mówili: "Z takiej urody nie ma, nie będzie nic dobrego!".

Bułgarzy zawsze lękali się tego, co piękne — o tym wiadomo. Albowiem piękno stwarza nowe prawa,

piękno burzy rodziny,

piękno pochłania majątki

ot tak sobie, na jeden kęs.

Uroda kobiety przemienia dusze mężczyzn — świętego czyni rozpustnikiem, a możnego obraca w nicość.

Niesyta mężczyzn i pieniędzy, i majątku — taka była ta Janka, Bułgarka z Rodopów, żyła sobie swobodnie, bogato i dostatnio, niby księżniczka, choć jej ojciec nie był królem... Jak to się dzieje?

To nie jest kobieta, o nie — szeptali Bułgarzy, Turcy i pomacy.[1] Czy to aby nie dziwo­żona? I spluwali ludzie ze zgrozą przez ramię, nogi uginały się pod nimi, gdy ją tylko bo­daj z daleka ujrzeli.

Jechała na białym koniu i mknęła przez pagórki — Boże, sama jedna! I nie miała w ręku ani karabinu, ani pistoletu. Nadzieję pokładała jedynie w pancerzu swojej urody.

— Nie możesz tak jeździć, córko — ganili ją starcy siwobrodzi, stuletni, gdy się Janka za­trzymywała przy nich u źródła, a jej koń grzebał nogą, rżał z głową uniesioną ku niebu, jakby rozmawiał z jakimś końskim Bogiem i kłaniał mu się, gdy go ujrzał.

— Czego może się bać taka kobieta jak ja?! — śmiała się Janka, zsiadała z ogiera, a ten nieruchomiał jak posąg. W biegu rozpuszczała włosy, nachylała się nad strugą źródełka i polewała sobie twarz garściami lodowato zimnej wody.

— Rozmaici ludzie łażą po górskich ścieżkach — mówili starcy i oglądali się ze strachem na szczyty gór, groźnie zwisające, jakby w każdej chwili miały runąć.

— Kobiet się nie boję! — mówiła spokojnie Janka.

A potem rozsuwała haftowaną białą koszulę, polewała wodą piersi, a starcom zapierało dech, odbierało im mowę i drętwieli.

— No i czego mam się bać? Który mężczyzna mnie nie popieści? — pytała ich Janka.

— Ale... tak nie można! — mamrotał któryś, a inni śmiali się z niego.

— A niby dlaczego nie można?! Kobieta jest jak rzeka! Mężczyzna się w niej zanurza, a potem nie ma śladu! Czy nie tak, moi mądrzy starcy?! — mawiała rozbawiona Janka.

— Tak, Janko, tak! — powtarzali starcy chórem wiele razy.

I palili ją spojrzeniami, wyciągali ręce do jej młodego, wzburzonego niczym wino ciała.

I dopuszczała ich ona, by jej dotykali do woli, ile chcieli.

Starcy drapieżnie ją pieścili, a ona sobie odpoczywała, zmęczona kładła się na trawie. Potem znów wskakiwała na swojego białego ogiera i pędziła ku dzikim górskim graniom, wciąż w górę, jakby wbijała się w niebo.

Jakże często ludzie z Rodopów, podnosząc wzrok, widzieli ją jak białego ptaka, lecącego hen, hen, gdzieś pomiędzy skałami, jakby szybowała po niebie.

Kąpała się Janka całkiem naga w górskich źródłach, a pasterze odchodzili od zmysłów na skałach, wpatrując się w nią, niektórzy nawet wpadali w obłęd. Innych zaś uszczęśli­wiała i zamieniali się oni w jej pokornych niewolników — na całe życie, na zawsze zapo­minali o swoich żonach.

I tak sobie żyła Janka z dwoma mężami i z wieloma innymi mężczyznami, którzy prze­lotem zjawiali się w jej życiu, kosztowali jej miodu.

A jej obaj mężowie byli naprawdę szczęśliwi.

Jeden budował meczety i pałace w Stambule, a drugi żywił całe dzielnice Wiednia ostrą papryką i pomidorami, kapustą i ogórkami, bakłażanami i cebulą.

Ale kaprys Losu sprawił, a może z zazdrości zrobił to sam Diabeł, że obaj mężowie Janki się spotkali.

Enczo wędrował, by zamówić jakieś osobliwe kolorowe szyby do haremu sułtana, a Żiwko wracał na słodkie miesiące do Janki.

I spotkali się ci dwaj, i zainteresowali się sobą wzajem, bo nie było w oberży znamienit­szych od nich.

Usiedli przy jednym stole i od słowa do słowa, tak po prostu w męskiej rozmowie, do­wiedzieli się jeden od drugiego, że są mężami tej samej kobiety.

— Ale jakże to?! — zakrzyknął Enczo, budowniczy, któremu pokłon oddawali paszowie i bejowie, który był drogim faworytem wezyrów.

— I ja nie mogę tego zrozumieć, człowieku! — jęknął żałośnie Żiwko, kupiec, który do­starczał warzywa nie tylko do pałacu cesarzowej Marii Teresy, ale i dla całej armii au­striackiej.

I obaj jednocześnie wyciągnęli swoje metryki ślubu, wydane im w dwóch różnych klasztorach.

Na obydwu kartkach stało napisane, że Janka jest żoną każdego z nich.

— A ja myślałem, że jestem jedynym mężczyzną swojej żony — zapłakał Enczo, czło­wiek, który zbudował meczetów i pałaców, studni i sklepów, karczem i mostów bez liku.

— I ja to samo myślałem — pokiwał smutno głową Żiwko, człowiek, który znał osobiście całą austriacką rodzinę cesarską.

— I co teraz zrobimy, wspólniku? — spytał Żiwko rzeczowo, po kupiecku. I zdobył się nawet na żart: — Jesteśmy wspólnikami w przedsiębiorstwie Janki! Jesteśmy nawet jakby czymś w rodzaju krewniaków...

— Chodźmy do niej — zaproponował Enczo impulsywnie, po bułgarsku.

I obaj jednocześnie przybyli do Janki.

Ona, gdy ich zobaczyła, nie zdradziła się niczym, że jest ślubną żoną obydwu mężczyzn.

Zastawiła stół, jak się tego wymaga od żony, i we troje przy nim usiedli.

— Czemu to zrobiłaś? — nie wytrzymał Żiwko, zapytał ją wprost.

— Tak — poparł go gwałtownie Enczo. — Powiedz nam! Natychmiast nam powiedz!

— Dlatego, że nie mogę się pogodzić z tym, że mam należeć tylko do jednego mężczy­zny. I jeśli chcecie, mogę wam dowieść, że nie powinno tak być.

— Jak to?! — krzyknął Żiwko porywczo.

— Powiedz! — wrzasnął Enczo i walnął pięścią w stół. Czarka, nietknięta, podskoczyła, przechyliła się i wylała się z niej strużka czerwonego wina.

— Przyczyna leży nie we mnie, a w was, drodzy moi mężowie!

Tak wyjaśniła Janka i oparta o ścianę rozkoszowała się widokiem.

Jak wyglądają dwaj skołowani mężczyźni wobec kobiety, którą kochają?!

Smutny to obrazek.

— Akurat! — obraził się Żiwko.

— Jak to?! — spytał zmieszany Enczo.

— Tak to. Dalejże, rzućcie teraz los — do którego z was mam należeć w nocy, a do któ­rego w dzień. Zaczynamy i zobaczymy, co się stanie, ha?!

Zgodzili się mężczyźni, taką moc i władzę miały czary Janki.

Aby skłonić dwóch mężczyzn do dzielenia się tobą jeden przez drugiego, jeden po dru­gim, musisz mieć moc niewidzianą, niesłychaną.

Zgodnie z rzuconym losem wypadło, żeby Enczo był w nocy ze swoją żoną, a w dzień miała ona należeć do Żiwka.

Zaczęła się zabawa i trwała przez dziewięć gorących dni i nocy.

W dzień Enczo odpoczywał, a w nocy rzucał się z impetem do ataku.

Żiwko zaś przez całą noc wyczerpany chrapał, a wczesnym rankiem rzucał się jak wy­głodniały wilk do łoża Janki.

Obaj mężczyźni niby odpoczywali, ale ich siły z każdym mijającym dniem topniały.

A Janka jakby nabierała wciąż nowej i nowej mocy.

Ta kobieta stawała się jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej namiętna, jeszcze czulsza, nawet jakby ubywało jej lat.

I dziesiątej nocy Enczo nie poszedł do swej żony, Janki, a Żiwko jakby się schował do mysiej nory.

Tak w niesławie obydwaj mężczyźni zdezerterowali od swojej żony.

Była to straszna, haniebna chwila dla Bułgarów rodzaju męskiego.

Na drugi dzień znów usiedli we troje do stołu, bogato zastawionego przez ich wspólną żonę.

Usadowiła się Janka jak królowa, a Enczo i Żiwko ze wstydem spuścili głowy, wprost kryli się jak złodzieje.

Nalała im żona hojnie wina do glinianych kubków i rzekła im surowo:

— Pijcie! Wino daje mężczyznom siłę!

Obaj mężczyźni osuszyli rozpaczliwie kubki. Znów Janka, ich żona, im nalała i łagodnie spytała:

— Czy teraz rozumiecie, dlaczego potrzebuję was obydwu?

Obaj mężczyźni milczeli i jeszcze niżej pochylali głowy.

Nie życzę żadnemu mężczyźnie, by mu się zdarzyła taka chwila i oby Bóg mnie usły­szał, oby!

— Teraz mi odpowiedzcie, ale szczerze! Czy dostrzegliście we mnie jakąś różnicę, kiedy się zmienialiście co dwanaście godzin?

Pohańbieni mężczyźni wciąż milczeli zawstydzeni.

Popijali wino, a ich żona, wspólna, troskliwie wciąż na nowo nalewała do kubków.

— Teraz zdecydujcie, co macie zrobić — rzuciła Janka.

I wstała ze swego miejsca.

Zostawiła ich samych przy bogato zastawionym, nietkniętym stole.

Obaj mężczyźni długo wzdychali, wpatrywali się w siebie wzajem i wreszcie się doga­dali — niczego nie trzeba zmieniać. Janka — stwierdzili — postąpiła wielce mądrze i słusznie. Zawołali swoją żonę i powiedzieli jej o swym postanowieniu — żeby niczego nie zmieniać.

Janka uściskała obu mężów, przebaczyła im wszystko, cokolwiek złego o niej myśleli.

I dalej tak sobie żyli we troje.

Jedna kobieta, a dwóch ślubnych mężów. A o pasterzach, o hajdukach, o kupcach, któ­rzy wędrowali przez góry — nikt nie rzekł marnego słowa. Obaj mężowie milczeli, bo wie­dzieli, że wszystko jedno, ilu mężczyzn będzie w życiu kobiety — zawsze jej za mało.

I tak aż do dziś, gdy pojedziecie w Rodopy, usiądziecie obok starej posiwiałej babki czy stuletniego mężczyzny, opowiedzą wam oni o Jance, kobiecie, co miała dwóch mężów.

Dziś takie porządki mogą się komuś wydać barbarzyńskie, a może rzeczywiście takie są, ale dla kogo? Dla mężczyzn i kobiet, przypominających psy, co nie mogą zjeść kości, ale warczą i wkładają całą swoją energię tylko w pilnowanie jej.

Takie figlarne baśnie przechowują ludzie w swojej pamięci.

I czyż to nie jest nasza bardziej prawdziwa, rzeczywista historia?

Carowie bywali rozmaici, wojen, co zmieniały Bułgarki we wdowy, było, ile kto chce, a ludzie zachowali w duszach pamięć o takiej dziwacznej żonie z dwoma ślubnymi mę­żami.

A czyż ludzka pamięć nie kryje w sobie tylko i wyłącznie prawd, bez których nie da się żyć? Czy aby one nie są naszą receptą na przetrwanie?

Na pewno w tym musi tkwić powód, dla którego poszli w zapomnienie wodzowie i stratedzy, ministrowie chanów i carów, bojarzy, książęta i księżne, królewny i córy boja­rów...

Ale za to hen z daleka, z otchłani czasów, tkliwy głos wciąż bez ustanku szepce nam od tylu wieków: hej, wy, mężczyźni, zrozumcie i pogódźcie się z tym — tajemnicą kobiety jest to, że jeden mężczyzna nigdy jej nie wystarczy! Tylko wtedy, gdy wypijecie to gorzkie ziele, nic nie będzie zakłócało waszego szczęścia.


[1] Pomak — w czasach niewoli tureckiej Bułgar wyznający islam (przyp. tłum.)

przekład Bogumiła Benda