czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Ewa Cielesz: „Nie dotykaj klamki” — Przechytrzyć los


Przechytrzyć los

– Nie otwieraj okna! Na ulicy taki hałas, że nie można się skupić! – Ila wydęła czerwono pomalowane usta.

– Przecież i tak nie pracujesz – zauważyłam, wymownie patrząc na pilniczek, którym poprawiała paznokcie lewej ręki.

– Chwilowo. Ale myślę. Dzisiaj mam randkę i nie wiem, w co się ubrać.

– Włóż tę czerwoną sukienkę. Wyglądasz w niej jak modelka – rzuciła Joanna znad swojego biurka. Przeglądała właśnie jakieś kolorowe pismo.

Zerknęłam na rzekomą modelkę z poważną nadwagą i jęknęłam w duchu.

– Jeszcze trzy dni i urlop – westchnęła Ila marzycielsko. – Nie mogę się już doczekać.

– Nic dziwnego. Dwa tygodnie w Hiszpanii… Ja nie jestem zadowolona z pobytu w Grecji. Straszne tam tłumy. – Joanna włączyła czajnik elektryczny. – Kawy?

– Ja chętnie. Z mleczkiem. – Ila odłożyła pilniczek i przeciągnęła się, ziewając.

– Przecież wiem. I dwie łyżeczki cukru. A ty dokąd wybierasz się na wakacje? – zwróciła się do mnie.

– Na wieś.

– Jakaś agroturystyka?

– Nie. Moja babcia mieszka na wsi. Pomogę jej trochę i dotrzymam towarzystwa.

Wymieniły spojrzenia. Ila prychnęła jak kotka.

– Co to za urlop. Na wsi u babci. Dobre dla przedszkolaka.

– No wiesz… Przynajmniej nie wyda pieniędzy. Nie to, co my.

– Co ty robisz z tą kasą? Na ciuchy nie wydajesz, jesz jak ptaszek, do kina nie chodzisz…

– Kupiłam kawalerkę. Spłacam kredyt. Urządzam się. No i kupuję książki.

– To głupota kupować mieszkanie. Będę mieszkać u rodziców tak długo, jak się da. – Ila wyciągnęła przed siebie nogi w cienkich, połyskliwych rajstopach i oglądała je z uznaniem. – A potem są dwa wyjścia. Albo poumierają i dziedziczę, albo wyjdę bogato za mąż. Ale na pewno nie będę ciężko zarobionych pieniędzy pakować w jakiś kredyt. Trzeba używać życia.

– A ja mam mieszkanie. Po dziadku. – Joanna postawiła przed Ilą filiżankę z parującą kawą. – A twoja babcia ze wsi nie mogłaby sprzedać domu, ziemi, czy czego tam jeszcze i przenieść się do miasta?

– Myślę, że nie byłaby szczęśliwa… – Przed oczami stanął mi niewielki domek z malwami w ogrodzie. Zatęskniłam.

– Phi, przyzwyczaiłaby się, a ty miałabyś pieniądze na chatę i mogłabyś kupić sobie coś porządnego. Może wreszcie poderwałabyś jakiegoś sensownego faceta!

Roześmiały się. Dyskretnie zerknęłam na zegarek. Jeszcze pół godziny pracy. Wytrzymam.

O piętnastej czterdzieści pięć moje biurowe koleżanki przypudrowały nosy. O piętnastej pięćdziesiąt pomalowały usta i poprawiły rzęsy. O szesnastej wyskoczyły z pokoju, jakby je ktoś gonił.

Wyszłam kilkanaście minut później. Nie spieszyłam się. Nikt przecież na mnie nie czekał.

Tuż za rogiem nieoczekiwanie natknęłam się na kramik z książkami. Nigdy wcześniej w tym miejscu niczego nie sprzedawano. Młody chłopak siedział na krzesełku ze słuchawkami w uszach. Na lewym kolanie trzymał otwartą książkę, prawą zaś nogą wybijał rytm, widocznie słuchanej właśnie muzyki. Nie sądzę, żeby zależało mu na sprzedaży, nie zwracał bowiem najmniejszej uwagi na starszego pana przeglądającego od dłuższego czasu wyeksponowane pozycje. Zauważyłam, że kiedy podeszłam, staruszek zaczął mnie dyskretnie obserwować. Speszył mnie do tego stopnia, że wybrałam pierwszy z brzegu egzemplarz nieznanego autora, zapłaciłam i już chciałam odejść, gdy starszy pan złapał mnie za ramię.

– Nie czytaj tego, dziecko – powiedział i pospiesznie oddalił się od stoiska. Skonsternowana spojrzałam na sprzedawcę, ale ten tylko głośno się roześmiał i zaczął pakować towar do wielkiej torby.

Po powrocie do domu natychmiast zanurzyłam się z książką w fotelu. Nie potrafię wytłumaczyć tej magnetycznej siły. Złapałam ją łakomie i pochłaniałam kartka po kartce. O czwartej nad ranem zatrzasnęłam sztywne okładki, naciągnęłam leżący na oparciu szal i zasnęłam.

Alarm budzika obudził mnie o siódmej trzydzieści. Za pół godziny powinnam być w biurze. Tyle właśnie czasu potrzebowałam, by dotrzeć do wielkiego biurowca mieszczącego się kilka ulic dalej. Ze szczoteczką do zębów w ustach wiązałam buty. W windzie splątałam włosy w węzeł i usiłowałam doprowadzić nieświeżą garderobę do jako takiego ładu. Na dworze padał deszcz. Oczywiście nie miałam parasola. Do biura wpadłam zdyszana i przemoczona. W pokoju pachniało dobrymi perfumami i świeżą kawą. Ila obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem.

– O mój ty świecie – powiedziała tylko. Joanna zachichotała.

Pomyliłam dokumentację dwóch firm. Niewłaściwie wypełniłam formularz, czym naraziłam się szefowej. Około południa po raz pierwszy zaburczało mi w brzuchu. Burczało do szesnastej. Z ulgą opuszczałam biuro. Był piątek.

W strugach deszczu pokonywałam drogę do domu. Zarówno wyglądałam, jak i czułam się okropnie.

I WTEDY WŁAŚNIE zaczepił mnie nieznajomy. Facet z rodzaju tych, których chce się zatrzymać przynajmniej na chwilę rozmowy, z którym umówiłaby się bez wahania każda dziewczyna. Facet o wspaniałych białych zębach w rozbrajającym uśmiechu, w nieskazitelnie świeżej koszuli, z ciemną, gęstą czupryną. Takich najczęściej spotyka się w filmie albo na kartkach książki. Przedziwnym zbiegiem okoliczności tak właśnie wyobrażałam sobie bohatera wczorajszej lektury. Pewnie teraz zapyta mnie o jakąś ulicę.

– Czy mogłaby mi pani pomóc? – zapytał oszałamiającym głosem. – Gdzieś tutaj jest ulica Biała. Ale ukryła się przede mną i nie mogę trafić.

– Idzie pan we właściwym kierunku. Mieszkam przy Białej. To niedaleko. – Uśmiechnęłam się niepewnie, świadoma własnego wyglądu.

– O! – Ucieszył się. – W takim razie zapraszam pod parasol. Strasznie pani przemokła.

Każdego innego dnia odmówiłabym grzecznie. I tak byłam przemoczona do suchej nitki. Ale nie dzisiaj. Wbrew sobie, zdumiona własną reakcją, zgodziłam się skwapliwie.

– Będę panu niezmiernie wdzięczna. Dziękuję.

Zupełnie jak w książce! – pomyślałam zaskoczona. Odprowadził mnie pod samą bramę i pożegnał z galanterią. Byłam przekonana, że jeszcze kiedyś go spotkam.

W domu zastałam nieporządek. Rozwleczony po podłodze szal, który służył mi tej nocy za przykrycie, na szafce w przedpokoju szczoteczka do zębów, kapcie biegnące każdy w innym kierunku. Poza tym wszędzie zalegał kilkudniowy kurz. Przygotowałam lekki posiłek i jedząc, wzrokiem ogarniałam mieszkanie, by ustalić kolejność czynności.

Głośny, natarczywy dzwonek do drzwi poderwał mnie na równe nogi. Ujrzałam człowieka, którego twarz wydała mi się znajoma.

– Przepraszam, że panią niepokoję, ale to mieszkanie jest na ostatnim piętrze, muszę wyjrzeć przez pani okno.

Bez słowa odsunęłam się od drzwi, wpuszczając go do środka. Podszedł zamaszystym krokiem, niedbale odsłonił firankę, otworzył okno i zanim zdążyłam zareagować, wszedł na parapet i skoczył.

Oniemiałam. Stałam jak sparaliżowana, niezdolna do żadnego ruchu. Bałam się wyjrzeć przez okno, by nie zobaczyć zmasakrowanego upadkiem ciała.

Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam numer alarmowy.

– Proszę pani, ktoś rzucił się z mojego okna! Ósme piętro!

– Nazwisko.– Usłyszałam zasadniczy głos.

– Nie wiem. Nie znam… Nie znałam tego człowieka!

– Proszę o pani nazwisko. I adres.

Podałam drżącym głosem. Zakręciło mi się w głowie. Usiadłam na krześle i czekałam.

Najpierw usłyszałam przenikliwy sygnał karetki, może radiowozu. Potem dzwonek do drzwi.

Policjant zasalutował.

– To pani zgłaszała wypadek?

– Tak.

– Kiedy to się stało? O której godzinie?

– Nie wiem. Przed chwilą.

– Z którego okna wyskoczył?

– Z tego – wskazałam ruchem ręki.

– Proszę pani, tam nikogo nie ma.

– Słucham?

– Nikt nie skoczył. Nie ma ciała, żadnych śladów, świadków. Po prostu nic takiego się nie zdarzyło.

– To jakiś żart?

– Widocznie. Za który pani odpowie.

– Nie rozumiem.

– To pani nas wzywała. Wezwanie było nieuzasadnione. To jest karalne.

Przymknęłam oczy.

Ten człowiek tu był. Otworzył okno i wyskoczył. Ten sam głos, ta sama twarz. Wczoraj, tuż za rogiem sprzedawał książki na małym kramiku.

***

W poniedziałek w biurze wyglądałam jak gwiazda. Po wizycie u fryzjera, zakupach w sklepie odzieżowym, czułam się zadbana i pewna siebie. Ila wprawdzie była na urlopie, ale Joanna zerkała na mnie znad swojego biurka.

– Poznałaś kogoś? – zapytała w końcu z udawaną serdecznością w głosie.

– Nie. Zrobiłam to wyłącznie dla siebie – odparłam.

Jednak nie była to prawda. Przez cały czas byłam przekonana, że spotkam przystojniaka, który szukał ulicy Białej.

Zupełnie nie wiem, dlaczego po skończonej pracy coś kazało mi wybrać się na Starówkę. Nigdy tego nie robiłam. Z biura wracałam prosto do domu. Dziś jakiś magnes skierował mnie na przystanek tramwajowy, wepchnął do czwórki i wysadził na Starym Mieście. Było to tak silne, jak czytanie książki do czwartej nad ranem.

Było słoneczne popołudnie. Usiadłam w kawiarnianym ogródku i zamówiłam szklankę soku pomarańczowego, choć miałam ochotę na kawę. Co chwilę odwracałam głowę i patrzyłam w stronę, z której czegoś lub kogoś się spodziewałam. Dlatego też nie zaskoczyło mnie pojawienie się mężczyzny o ujmującym uśmiechu. Nie był sam. Przepuścił przodem chyba kolegę, bo poklepał go po ramieniu. Zauważył mnie, rozglądając się za wolnym stolikiem. Pomachał jak do starej znajomej i zaczął przepychać się między stolikami.

– Czy nie będziemy pani przeszkadzać? – zapytał uprzejmie. – Nie ma już wolnych miejsc, a ponadto przyjemnie nam będzie spędzić czas z ładną kobietą. Jest pani dużo piękniejsza, niż zapamiętałem. – Zawiesił wzrok na mojej twarzy.

– Proszę. – Przesunęłam nieznacznie krzesło.

– Jestem Michał, a to mój przyjaciel…

– Paweł, jak sądzę – coś dokończyło za mnie zdanie, wywołując zdumienie zarówno w Pawle, jak i we mnie samej.

– Znacie się? – Michał patrzył zaskoczony to na mnie, to na przyjaciela.

– Nie… – żeby ukryć zmieszanie szybko się przedstawiłam, wyciągając rękę do obydwu panów. Paweł zajrzał głęboko w moje oczy

– To nietuzinkowa znajomość. Cieszę się, że mogłem cię poznać. – Uśmiechnął się, przytrzymując dłużej moją dłoń.

Skąd to znam? Gdzie słyszałam? Ależ tak!

Mówili o czymś. Nie słuchałam. Śmiali się z czegoś, nie rozumiałam. Byłam przerażona. Paweł był w książce. Sytuacja, którą przeżywałam, również w niej była. To, że przyjechałam właśnie tutaj nie było przypadkiem. Ktoś zaplanował mój los, moje życie!

Włos zjeżył mi się na głowie. Jak było w książce?

Ona i Paweł. Tak, zakochali się w sobie. Z tego wynikły same kłopoty. Ten przystojniak, Michał… Zaraz, jaką miał rolę? Już wiem. Handel narkotykami. Wciągnął Pawła. Ten zaczął brać. Ona? Próbowała chronić go przed tym wszystkim, przed Michałem, ćpaniem. Nie udało się. Przedawkował. Umierał. Był środek nocy, gdy biegła po pomoc. Wtargnęła na ulicę, prosto pod nadjeżdżający samochód. Koniec.

 

Koniec.

 

I co teraz? Co mam zrobić? Powiedzieć im? Przecież mnie wyśmieją! Uznają za wariatkę, w najlepszym razie histeryczkę. Chciałam uciec jak najdalej od tych ludzi, słów, śmiechu, uwodzącego wzroku Pawła. Po prostu wstać i odejść. Zamiast tego powiedziałam: – Chłodno – i doskonale wiedziałam, że Paweł ofiaruje mi teraz swoją marynarkę. A ja ją przyjmę!

– Weź moją marynarkę, będzie ci cieplej. – Wstał i okrył mi ramiona.

Wieczorem odwiózł mnie do domu. Michał odjechał w swoją stronę.

Umówiłam się z Pawłem. Spotykałam się z Pawłem. Zamieszkałam z nim i wiedziałam, że nie może być inaczej. Nie miałam żadnego wpływu na jego przyjaźń z Michałem. Kiedy ten zaproponował mu spółkę w handlu narkotykami, po raz pierwszy udało mi się siłą woli zaprotestować. Następnego dnia z okna tramwaju zobaczyłam kramik z książkami. Przy nim stał starszy pan, przeglądając książki. Wydawało mi się, że sprzedawca pogroził mi pięścią. Odwróciłam się jeszcze dla pewności. Kramiku nie było.

Nie mogłam porozmawiać o tym z Pawłem. On był z książki i, tak jak ja, nic nie mógł zmienić. Nie wiedział nawet, że jest manipulowany przez… No właśnie. Jeśli przez los, to każdy z nas jest w jakiś sposób prowadzony za rękę. Nikt jednak nie zdaje sobie z tego sprawy. Wszyscy coś robią, walczą z przeciwnościami i myślą, że są zdolni kierować własnym życiem.

***

Siedziałam w poczekalni poradni psychiatrycznej i zastanawiałam się, jak mam opowiedzieć o tym, co dzieje się ze mną, co dzieje się w mojej głowie. Byłam u kresu sił i wiedziałam, że tylko lekarz, zupełnie obcy człowiek, jest w stanie wysłuchać obiektywnie tego, co mnie spotkało. W pracy funkcjonowałam jak automat. Paweł zaczął brać. Nie byłam w stanie mu pomóc. To już niedługo. Ile mam czasu? Rok? Miesiąc? Może tydzień? Jak temu zapobiec? Coś w środku rządzi moimi czynami, słowami, tylko myśli pozostają własne, ale one nie mają tu żadnego znaczenia.

Weszłam do gabinetu.

Siwy lekarz poderwał się na mój widok, zrzucając stos papierów z biurka.

 

– Ty tutaj, dziecko? Ty tutaj?! Mówiłem! Mówiłem, nie czytaj tego! Nie czytaj! To musiało się tak skończyć!

Patrzyłam osłupiała. Nie ulegało wątpliwości. Oszalałam. Zwariowałam i mój świat przetransportował się w zupełnie inny wymiar świadomości. Ale temu człowiekowi przynajmniej nie musiałam nic tłumaczyć.

– Niech pan mi pomoże. Już nie mam sił. Co mam zrobić? Chcę żyć! Chcę ocalić Pawła!

– Jego nie uratujesz – odparł – ale ty masz jeszcze szansę. Spal książkę. Zniszcz ją. Może wtedy odwrócisz los od siebie i uda ci się coś zmienić. Musisz działać szybko! Idź już. No idź!

Wypchnął mnie z gabinetu. W drzwiach zderzyłam się z młodym człowiekiem ze słuchawkami w uszach. Na mój widok roześmiał się nieprzyjemnie.

– Nie bądź głupia! Nie przechytrzysz losu. Nawet nie próbuj!

Paweł leżał półprzytomny na sofie. W mieszkaniu panował nieprzyjemny zapach. Odsłonięte przedramię było historią każdego odlotu w narkotyczny świat. Podeszłam do regału z książkami. Przebiegłam wzrokiem po tytułach. Potem jeszcze raz. I jeszcze.

Spokojnie.

Spokojnie, musi tu gdzieś być. Nie sięgałam po nią od czasu czytania do czwartej rano. Przeglądałam półki metodycznie, powoli, kolejno jedną po drugiej. Przepadła jak kamień w wodę.

Trzęsącymi się rękami przerzucałam wszystkie gazety, czasopisma, szpargały znajdujące się w pokoju. Paweł zaczął jęczeć. Jego oddech stał się krótki, urywany. Więc to dzisiaj! To stanie się za chwilę. Wybiegnę po pomoc i wpadnę pod jakiś samochód, może ciężarówkę, nie wiem. Nie uratuję Pawła, ani siebie.

Ktoś zaczął tłuc pięścią w okno. Boże, jak to w okno? Przecież to ósme piętro! To chłopak, który sprzedawał książki!

Otworzyłam.

Wskoczył do środka, otrzepał spodnie prawą ręką. W lewej zaś trzymał moją książkę.

– Tego szukasz? – Pomachał mi przed nosem.

– Oddaj! – Złapałam sztywną okładkę, ale wyrwał mi ją.

– Nigdy! Słyszysz? Mówiłem ci, nie przechytrzysz losu!

– Oddaj! – wrzeszczałam rozpaczliwie, starając się wydrzeć książkę z jego rąk.

Rzucił się do ucieczki. Schodami. Biegł jak szalony. Był środek nocy. Wybiegliśmy na ulicę.

Usłyszałam jeszcze pisk hamulców.

 

Usłyszałam tylko pisk hamulców.

***

Ktoś klepał mnie po policzku czymś chłodnym. Chyba dłonią.

Poza tym nic nie czułam.

– Halo, obudź się. Otwórz oczy. Jak masz na imię?

Z trudem uniosłam powieki.

– No nareszcie! – odetchnął ktoś.

Patrzyłam w jakąś rozmazaną twarz.

– Za chwilę dojdzie do siebie. Siostro, proszę podać coś na wzmocnienie.

 

Cisza.

 

– Halo, jak się czujesz? Możesz otworzyć oczy? Poruszaj palcami u nóg. Dobrze. A teraz palcami rąk. Siostro, proszę zmienić opatrunek.

 

Cisza.

 

– No, jak dzisiaj? Zaszczycisz mnie wreszcie swoim spojrzeniem? Otwórz oczy.

Otworzyłam. Nade mną pochylał się starszy pan. W lekarskim kitlu. Chyba go gdzieś widziałam. Obok stał młody człowiek. Skurczyłam się na wspomnienie sprzedawcy książek.

– Masz gościa. – Pan w kitlu, tak, ten sam, który mnie ostrzegał przed czytaniem książki poklepał mnie po ręce. – Dobrze się czujesz?

– Co się stało? – zapytałam słabym głosem.

– Ano gapa jesteś i tyle. Nieostrożnie przechodziłaś przez jezdnię. Gdyby nie twoje koleżanki z pracy, które szły przed tobą… Wezwały pogotowie. A tu jest kierowca. – Wskazał na młodego człowieka. – Spójrz, jaki piękny bukiet ci przyniósł.