Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” :: czytelnia.mobi = Dobra literatura zawsze pod ręką

czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” — Uśmiech spod lady


Uśmiech spod lady

Czasem myślę, że powinnam urodzić się ptakiem, a najlepiej sową. Nic na to nie poradzę — ostatnimi czasy pokochałam noc i trochę żal, bo jak dla mnie zbyt krótko trwa. Jest jak dobra wróżka z bajki z mojego dzieciństwa — otula spokojem, ciszą, pozwala zrzucić z siebie ciężar wkładany na barki przez kolejny dzień. Czyni cuda, pozwalając chociaż na kilka godzin wydostać się z chaosu, w którym wiję się jak osaczony, obrzucany kamieniami wąż. Kamieniami lecącymi już od świtu.

— Hej, pogubisz buty! — Życzliwy głos sąsiada dogania mnie na przystanku autobusowym. — Czy ty nie możesz iść wolniej?

Jest autobus, wsiadam.

— Nie mogę — odpowiadam mu z uśmiechem. Wzrokiem szukam wolnego miejsca. Jest. Dopadam go, siadam. Oddycham z ulgą. Zanim do­jadę do właściwego przystanku, ułożę w głowie cały swój dzienny plan.

— Śpisz? — sąsiad trąca mnie w ramię.

— Gdzie tam, myślę — odpowiadam, podnosząc na niego wzrok.

— Ty, biedo, nad czym tak myślisz?

Nie odpowiadam, uśmiecham się tajemniczo. Na następnym przystanku wsiadają dwie koleżanki z pracy.

— Cześć!

— Cześć! O, rany! — wpadam w nieukrywany zachwyt, patrząc na jedną z nich. — Gdzie dorwałaś taki dres?

Nachyliła się i wyszeptała mi wprost do ucha, że to nabytek z Czechosłowacji.

— Ile dałaś?

— Czterysta pięćdziesiąt.

— Też bym taki chciała — wzdycham cichutko.

— Co za sprawa? Wsiadaj w pociąg i jazda.

— Łatwo powiedzieć, ale ja nie potrafię handlować — wzruszam ramionami i zagryzam usta.

— Trudno, twoja strata.

Nareszcie jest mój przystanek. Wysiadam. Rzucam spojrzenie na zegarek i przyśpieszam kroku. Do pokoju wpadam jak bomba, rzucam na krzesło torebkę, otwieram szafkę biurka. Wywlekam jakieś papiery — to na dzisiaj, to na jutro. Robię selekcję materiałów, rozkładam kartki, karteczki. Siadam wreszcie wygodniej, biorę oddech — krótka chwila bezczynności. Brzęczy telefon. Podnoszę słuchawkę.

— Cześć! Tak to ja. Co u ciebie, Ewo? — pytam sięgając po długopis, który wyślizguje mi się z ręki i spada na kolana. W słuchawce głos mojej przyjaciółki delikatnie przypomina mi, że miałam załatwić buty dla jej syna.

— Ewa, zadzwoń później, za godzinkę. Nie, lepiej za dwie, to może będę już coś wiedziała. Zgoda? — zgadza się, bo co jej pozostaje.

— A! Ewa, posłuchaj… — powstrzymuję ją przed rozłączeniem się, bo teraz ja chcę o coś poprosić. — Czy ten mechanik do pralki jest do załatwienia?

Ewa tłumaczy mi, że są trudności, ale załatwi go dla mnie. Na jutro.

— Na jutro człowiek będzie — zapewnia mnie i odkłada słuchawkę.

Pochylam się nad biurkiem i w tej samej chwili otwierają się drzwi. Staje w nich kierownik socjalnego. Podchodzi, kładzie na biurku kartkę z komunikatem. Uśmiecha się.

— Trzeba to dobrze zareklamować. Pani potrafi.

— Postaram się — rzucam pobieżne spojrzenie na kartkę, ale jej treść przyciąga wzrok.

Organizują wycieczkę. Cudowną wycieczkę na wschód za… za całą moją pensję.

— Dobrze, zaraz ogłoszę — obiecuję, przełykając ślinę.

Mija kilka godzin. Dwie, może trzy? Nie liczę czasu. Znowu telefon, a za oknem deszcz. Leje jak z cebra. Ciężkie krople tłuką niemiłosiernie wątłą trawę, jakby chciały zbić ją na miazgę. Podnoszę słuchawkę.

— Mama? — słyszę głos córki.

— Tak. Co tam znowu?

— E, nic… Wiesz, właściwie to chcę ci powiedzieć, że rzucili książki i jest ten atlas, o którym ci mówiłam.

— Atlas? Jaki atlas? — szukam w pamięci rozmowy o jakimś atlasie.

— Anatomii.

— A… tak, pamiętam. Za ile?

Chwila ciszy, wreszcie słyszę nieśmiały, ściszony głos:

— Za trzydzieści cztery…

— Ile?!

— Trzydzieści cztery ty…

— Czy ty zwariowałaś? — przerywam jej, podpieram twarz dłonią, drugą mocno przyciskam do ucha słuchawkę. — Przecież to połowa mojej pensji?!

— Ale to będzie mi potrzebne.

— O, Boże! Muszę… muszę to przemyśleć. Muszę mieć trochę czasu. Może babcia coś dołoży? Nie wiem. Wrócę, to porozmawiamy. Dobrze?

— No, dobrze — w głosie córki słychać nutkę zmartwienia. — A co mam zrobić na obiad?

— Hm, na obiad? — powtarzam za nią, spoglądając w okno.

Deszcz wciąż wali w szyby, spływa po nich wąskimi, długimi językami, ściągając z nich warstwę kurzu.

— Może zrobimy tylko drugie danie, co?

— Ale co?

— Jest jeszcze mięso? — odsuwam firankę i uśmiecham się głupio, sama do siebie.

Jakiś młody człowiek goni parasol, który toczy się po jezdni popychany silnym wiatrem. Schyla się, już go prawie ma, a ten fruuu i znowu ucieka, jakby się z nim drażnił.

— Mięsa już nie ma — słyszę w odpowiedzi.

— Jak to? Przecież… No, tak — odwracam się plecami do okna, przestaję się uśmiechać, ogarnia mnie złość. — Dobrze, coś załatwię. Obierz ziemniaki i ogórki. To tyle, cześć — słuchawka z jękiem ląduje na widełkach.

„Skąd ja teraz wezmę mięso?” — myślę. „Z pracy nie wyjdę, zresztą jadąc do pracy widziałam ten długi, kręty ogonek przed mięsnym”.

— Dwie, trzy godziny stania, jak nic! — mruczę skubiąc czubek nosa. — Do diabła! — klnę głośno. — Trzeba kogoś poprosić, ale kogo? — zastanawiam się, patrząc bezmyślnie na leżącą przede mną gazetę. — Rusz mózgiem, bo inaczej… — gadam sama ze sobą. — Mam! — doznaję olśnienia i łapię za słuchawkę.

— Dzień dobry. Można z Krysią? — staram się być miła i pewna siebie, chociaż w tej chwili czuję się wyjątkowo podle, jak żebraczka, poniżona i przytłoczona własną bezradnością.

Jest Krysia. Zgłasza się.

— Rybko… — zaczynam słodko, ale ona przerywa mi ze śmiechem.

— Nie kadź, pewnie czegoś chcesz? Wal o co chodzi.

— Nie mam co wrzucić do gara — jęczę żałośnie.

— A co chcesz?

— Cokolwiek — czuję, że szczęście mnie rozpiera, bo jak nic coś dostanę.

— Mam trochę karczku. Urządza cię?

— Jasne! — krzyczę w słuchawkę. — Jesteś kochana!

— Już dobrze, dobrze — uspakaja mnie. — Wpadnij po pracy, odłożę. Tylko żebyś zdążyła do szesnastej, bo ja wychodzę.

— Zdążę! Cześć, dziękuję — słuchawka opada na widełki.

Oddycham z ulgą. Spływa ze mnie jakiś ciężar, jak deszcz po szybie. Do pokoju wpada Danka. Oczy jej błyszczą, na twarzy ma wypieki.

— Słyszałaś? Komunikacja strajkuje!

— O, nie! — jęczę boleśnie. — Tylko nie to!

— Dlaczego: „Tylko nie to!”? — patrzy na mnie zdziwiona.

— Bo nie zdążę po mięso.

— Co ty mi tu z jakimś mięsem wyskakujesz? Tam ludzie walczą o chlebowe!

Obejmuję oburącz głowę, wlepiam wzrok w rozłożone na biurku pisemka. „Co zrobię?” Danka patrzy na mnie, niczego nie rozumiejąc. Milczy, najwidoczniej zaskoczona moim zachowaniem.

— Ile to potrwa? — pytam, patrząc na nią otępiałym wzrokiem.

Głos mam lekko schrypnięty — nagle zaschło mi w gardle.

— Diabli wiedzą. Mogą i do jutra.

— Ja nie o tym…

— A o czym?

— Tak ogólnie. Mam już dość. Ceny pod sufitem, a ja nosem po ziemi i jeszcze nic kupić nie można.

Sięgam po papierosa. To już ostatni. Papierosów też nie ma. Ani w kiosku, ani w bufecie. Te na wagę dawno mi wyszły. Danka kręci się niecierpliwie. Czuję, że jeszcze ma coś w zanadrzu. Wreszcie otwiera usta.

— Ja… ja chciałam cię o coś prosić.

— O co? — zaciągam się głęboko, bardzo głęboko, jakby to był ostatni papieros w moim życiu.

— Samochód mi nawalił, części nie ma, a ty… ty masz tego znajomka w motozbycie, więc…

Sięgam po kartkę, piszę numer telefonu, podaję Dance.

— Trzymaj, możesz powołać się na mnie.

Danka bierze kartkę, dziękuje, wychodzi. Deszcz przestał już walić w szyby. Ściekają po nich ostatnie krople, jak ostatnie marzenia. Suną wolno, leniwie. Zabieram się do pracy, czas mi ucieka. Znowu telefon. Tym razem słyszę głos szefa.

— Trzeba sporządzić notatkę do prasy. Pani wie, taką ogólną, o naszej produkcji.

— Na kiedy? — pytam.

— Na wczoraj. Pani rozumie?

— Tak — odpowiadam krótko. — Rozumiem.

Wszystkie papierki odkładam na bok, sięgam po czystą kartkę, zaczynam intensywnie myśleć. Wreszcie piszę. Dźwięk telefonu wybija mnie z rytmu. Podnoszę słuchawkę. To ponownie Ewa. Przypomina mi nieśmiało o tych obiecanych butach dla syna. Są. Oczywiście, że są. Może po nie dzisiaj iść. Dziękuje mi. Zatapiam się we własnych myślach, gryząc końcówkę plastikowego długopisu. Trwam tak przez chwilę, aż wreszcie wracam do pisania. Piszę szybko, nie wiem jak długo, wreszcie kończę. Lecę z tym na maszynę.

— Co? Teraz? Już? — maszynistka jest na mnie wyraźnie wściekła. — Też pani sobie czas wybrała! Mam tyle roboty…

— To nie mój wymysł, to… — znacząco unoszę palec ku górze.

Widać zrozumiała, bo łagodnieje, a nawet zaczyna się uśmiechać.

— Mam kolejkę za proszkami do prania. Muszę zaraz lecieć, bo mi przejdzie — mówi szeptem, z lękiem spoglądając w stronę drzwi. — To faktycznie takie pilne?

Kiwam głową, że tak i wychodzę. Wlokę się do swojego pokoju. Gdybym mogła to wszystko trzepnąć i… i schować się w jakimś mysim kącie, przespać, przeczekać. Nie, coś takiego jest niemożliwością.

Pod drzwiami czekają na mnie dwie kobiety.

— My do pani.

— Proszę.

Wchodzą nieśmiało, rozglądają się uważnie.

— Chciałyśmy zapytać o tę wycieczkę do Egiptu.

Udzielam im informacji. Wychodzą pośpiesznie. Siadam przed mikrofonem, zwilżam usta koniuszkiem języka i z uśmiechem wchodzę na antenę. Zapowiadam powtórkę porannej audycji i wywiad z szefem straży porannej, po czym przez kilka minut powtarzam komunikaty. Wciąż uśmiecham się do mikrofonu, jak słodka idiotka, której nic nie dolega. Uśmiecham się, bo tak trzeba, bo ten uśmiech musi być słychać w moim głosie. Nikt nie może, nie powinien odczuć mojego zmęczenia i zniechęcenia. Muszę być świeża, miła i pogodna. Muszę. Wreszcie kończę. Wracam do biurka. Telefon żałośnie zawodzi.

— Halo, słucham?

— Mamo, chleba też w domu nie ma — to głos mojej córki.

— To kup! — warczę na nią.

— Ale jak, skoro nie dowieźli, bo strajkują — w jej głosie słychać pochlipywanie.

— Cholera! — rzucam słuchawką, nie zastanawiając się nad tym, co robię.

Po chwili opanowuję się, podnoszę ją z blatu biurka.

— Przepraszam cię, kochanie, ale jestem już taka zmęczona…

— Czym? — pyta nieśmiało. — Przecież masz taką fajną pracę?

— Właśnie… Czym? — zastanawiam się głośno. — Sama nie wiem. Daj spokój z tym chlebem, zrobimy zapiekankę z ziemniaków — pocieszam ją i siebie.

Zbliża się piętnasta. Zamykam drzwi biurowego pokoju, wychodzę na ulicę. Wszyscy idą. Komunikacja nie działa. Idę wolno. Nie śpieszę się, bo i tak nie zdążę dojść tam, dokąd zmierzam. A dokąd właściwie zmierzam?

Znowu zaczyna padać deszcz. Sięgam po parasol, ale go nie roz­kładam. Niech tam, nic mi nie będzie. Nie jestem tego pewna, ale chyba płaczę? Łzy mieszają się z deszczem. Mijam sklepy. Wreszcie wchodzę do jednego z nich. Rozglądam się. Na półkach leżą jakieś żyrandole. Jota w jotę takie same. Nie ma wyboru. Za ladą siedzi ekspedientka. Podchodzę, patrzę na jej twarz bez wyrazu. Pewnie wyglądam podobnie? Pytam o żarówki.

— Nie ma — słyszę w odpowiedzi.

— A co jest? — wiem, że moje pytanie jest głupie.

Ekspedientka patrzy mi w oczy i nagle uśmiecha się.

— Tylko to — odpowiada wskazując na żyrandole.

— Tylko to? — powtarzam za nią i także się uśmiecham. — Nie tylko to — mówię cicho. — Jest jeszcze coś! — i z uwagą patrzę na jej naturalny, szczery uśmiech. Patrzę, ale ona zapewne nie wie, co mam na myśli.

sierpień 1986