czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Brzemię dziedzictwa” — odcinek 3.


Brze­mię dzie­dzi­c­t­wa

Dwa dni pó­ź­niej, gdy kłu­so­wa­li sze­ro­kim, wy­go­d­nym tra­k­tem w le­sie do no­sa dzie­w­czy­ny do­le­ciał mdły za­pach śmie­r­ci i roz­kła­du. Gwa­ł­to­w­nie za­trzy­ma­ła ko­nia, Gey­den uczy­nił to samo.

– Pa­d­ła zwie­rzy­na? – spy­ta­ła, su­ge­ru­jąc pra­w­do­po­do­b­ne wy­tłu­ma­cze­nie.

Gey­den zła­pał dwa od­de­chy no­sem ni­czym tro­pią­cy pies. Je­go twarz mia­ła in­try­gu­ją­cy wy­raz, a oczy bły­sz­cza­ły jak u my­ś­li­we­go, któ­ry po­chwy­cił trop.

– Oba­wiam się, że nie – po­wie­dział ci­cho, jak­by do sie­bie.

Je­go za­cho­wa­nie nie­co ją dzi­wi­ło, ale nie py­ta­ła o nic. On miał swo­je ży­cie i spra­wy, któ­rych nie był skłon­ny uja­w­niać. Mo­że le­piej, że nie wie­dzia­ła.

Po­pę­dzi­li ko­nie do kłu­sa, kie­ru­jąc się do źró­d­ła ohy­d­ne­go za­pa­chu. Od głó­w­ne­go tra­k­tu od­bi­ja­ła bo­cz­na dro­ga i tam skie­ro­wał się Gey­den. Za pie­r­w­szym za­krętem ujrze­li czte­ry zni­sz­czo­ne wo­zy ku­pie­c­kie. Zo­sta­ły strza­s­ka­ne, ich pla­n­de­ki roz­da­r­te na strzę­py, a za­wa­r­tość po­roz­rzu­ca­na. Naj­go­r­szy je­d­nak wi­dok przed­sta­wia­ły szczą­t­ki lu­dzi i mu­łów. Wo­kół re­sz­tek wo­zów le­żało oko­ło dwu­dzie­s­tu zwie­rząt i pięt­na­ście lu­dz­kich tru­pów, ku­p­ców i sług. Czy ta­ka by­ła rzeczy­wi­s­ta li­cz­ba ofiar tru­d­no by­ło stwie­r­dzić, gdyż ka­ż­de cia­ło zo­sta­ło roz­ka­wa­ł­ko­wa­ne. Nie mo­ż­na by­ło zo­rie­n­to­wać się, czy rę­ka i ko­r­pus le­żą­ce nie­d­al­eko sie­bie na­le­ża­ły do je­d­ne­go czło­wie­ka. Je­dy­nie po ilo­ś­ci od­cię­tych głów mo­ż­na w przy­bli­że­niu by­ło okre­ś­lić li­cz­bę po­mo­r­do­wa­nych. Szczą­t­ki by­ły już spu­ch­nię­te i scze­r­nia­łe, a do­o­ko­ła la­ta­ły dzie­sią­t­ki much pra­g­ną­cych zło­żyć swo­je ja­ja na gni­ją­cym mię­sie. Bzy­cze­nie owa­dów iry­to­wa­ło dzie­w­czy­nę i ko­nia. Mu­chy ob­sia­da­ły ją, więc oga­nia­ła się przed na­trę­t­ny­mi owa­da­mi i przy­trzy­my­wa­ła swe­go wie­rz­cho­w­ca, ró­w­nież ne­r­wo­wo się krę­cą­ce­go. Ale naj­go­r­szy był wszech­o­be­c­ny smród, któ­ry za­ty­kał nos i wy­wo­ły­wał sku­r­cze żo­łą­d­ka.

Gey­den ze­sko­czył z ko­nia i og­lą­dał szczą­t­ki po­mo­r­do­wa­nych. Po­tem ana­li­zo­wał śla­dy wi­d­nie­ją­ce wo­kół. Naya­na z wy­so­ko­ś­ci ko­ń­s­kie­go grzbie­tu ró­w­nież im się przy­glą­da­ła.

– To był smok – stwie­r­dzi­ła.

– Nie­wi­dzia­l­ny Za­bó­j­ca – do­dał Gey­den.

Naya­na co­raz go­rzej zno­si­ła fe­tor. Dło­nią za­sło­ni­ła twarz.

– Nie oszczę­dził ni­ko­go – mę­ż­czy­z­na po­wiódł rę­ką wo­kół.

Po­mię­dzy drze­wa­mi ta­k­że le­ża­ło ki­l­ka tru­pów osób, któ­re pró­bo­wa­ły uciec a któ­rych gad ta­k­że nie oszczę­dził. Wszę­dzie wi­dać by­ło po­ła­ma­ne ga­łę­zie, darń zo­stała wy­da­r­ta, a tra­wa stra­to­wa­na. Ki­l­ka mło­dych drzew zo­sta­ło po­ła­ma­nych cie­l­s­kiem ga­da i ich po­ob­dzie­ra­ne z gó­ry ki­ku­ty ste­r­cza­ły ni­czym bia­łe ko­ś­ci śród zie­lo­no­ś­ci le­ś­ne­go po­szy­cia, za­ście­lo­ne­go utrą­co­ny­mi szczątka­mi ko­na­rów. Z uło­że­nia ciał i wo­zów do­my­ś­li­li się, że po pie­r­w­szym ata­ku ku­p­cy pró­bo­wa­li za­wró­cić i uciec, lecz na pró­ż­no. Mu­ły, któ­re wpa­d­ły w pa­ni­kę po­r­wa­ły uprzę­że i po­bie­g­ły na oślep przed sie­bie wpa­da­jąc na drze­wa i tra­tu­jąc lu­dzi. Pa­ni­ka ty­l­ko uła­t­wi­ła smo­ko­wi za­da­nie. Na­wet ci, co mie­li broń, nie da­li ra­dy o wie­le po­tę­ż­nie­j­sze­mu i wpra­wio­ne­mu w bo­jach prze­ciw­ni­ko­wi.

– Cia­ła zo­sta­ły ogra­bio­ne z ko­sz­to­w­no­ś­ci – za­u­wa­żył Gey­den.

Przy­zna­ła, że wcze­ś­niej nie zwró­ci­ła na fakt uwa­gi. Te­raz po­ga­r­d­li­wie wy­krzy­wi­ła us­ta.

– Wie­ś­nia­cy… mo­g­li ich cho­ciaż po­grze­bać, a nie zo­sta­wiać na żer li­som i nie­dźwie­dziom.

– To nie wie­ś­nia­cy. Oni nie zo­sta­wi­li­by te­go wszy­s­t­kie­go – miał na my­ś­li po­zo­sta­łe do­b­ra wie­dzio­ne przez ku­p­ców – Tru­py nie le­żą na głównym tra­k­cie, dla­te­go je­sz­cze ich nie od­na­le­zio­no. Zgi­nę­ły ty­l­ko sa­kie­w­ki i ko­sz­to­w­no­ś­ci.

– To kto za­brał zł­oto? – za­cie­ka­wił ją.

– Smok.

Nie był to czas na ża­r­ty, dla­te­go po­sła­ła mu spo­jrze­nie pe­ł­ne dez­a­p­ro­ba­ty.

– Ni­gdy nie sły­sza­łaś opo­wie­ś­ci o gro­ma­dzo­nych przez smo­ki bo­ga­c­t­wach?

Na­dal my­ś­la­ła, że ża­r­tu­je. Po­czu­ła na­wet pe­w­ną iry­ta­cję.

– Jak by­łam ma­ła ma­t­ka opo­wia­da­ła mi le­ge­n­dy o mą­d­rych smo­kach, któ­re po­sia­da­ły wie­l­ką wie­dzę, ni­czym naj­wię­k­si mę­d­r­cy – od­pa­r­ła sa­r­ka­s­ty­cz­nie.

Gey­den z po­wro­tem do­siadł ko­nia. Je­go spo­jrze­nie by­ło ka­r­cą­ce. Od­czu­ła je ja­ko przy­tyk do swo­jej nie­wie­dzy. Przy­zna­wa­ła przed sa­mą so­bą, że nie by­ła zna­w­cą smo­ków, ale też nie by­ła zu­pełnym lai­kiem. Bądź co bądź, osta­t­nim cza­sem spo­ro mia­ła z ty­mi ga­da­mi do czy­nie­nia. Wie­rzył w ba­j­ki o le­ge­n­da­r­nych smo­czych ska­r­bach?

– Chy­ba nie chcesz po­wie­dzieć pa­nie, że… – stra­ci­ła pe­w­ność sie­bie.

– Mło­da je­s­teś Naya­no i nie­wie­le wi­działaś w swoim ży­ciu – je­go głos był chło­d­ny.

Od­nio­s­ła wra­że­nie, iż czy­niąc ową iro­ni­cz­ną uwa­gę, ura­zi­ła je­go uczu­cia oso­bi­s­te. Umi­l­k­ła, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć. Dzi­w­ny był.

Wró­ci­li na trakt. W ko­ń­cu od­wa­ży­ła się ode­zwać.

– Trze­ba by za­wia­do­mić oko­li­cz­ne wła­dze o tej ma­sa­k­rze.

– Zro­bi­my to w naj­bli­ż­szym mia­s­te­cz­ku.

Ukra­d­kiem spo­g­lą­da­ła na nie­go, usi­łu­jąc wy­ba­dać, czy jest w na­stro­ju do roz­mo­wy.

– Po­wiedz mi pa­nie – uży­wa­ła ofi­cja­l­nej fo­r­my, by oka­zać mu po­wa­ża­nie po swoim nie­ta­k­cie – czy smo­ki rzeczy­wi­ś­cie gro­ma­dzą bo­ga­c­t­wa? Jak zwy­k­łe ga­dy…

Je­go chło­d­ne spo­jrze­nie spra­wi­ło, że prze­rwa­ła w pół zda­nia.

– Chcia­łaś po­wie­dzieć głu­pie.

– Nie, nie­zu­pe­ł­nie – za­prze­czy­ła szcze­rze. – Je­d­nak przy­znasz pa­nie, że te ga­dy nie są tak in­te­li­ge­n­t­ne jak lu­dzie – wy­tłu­ma­czy­ła się.

– Ba­r­dzo mało smo­ków i ty­l­ko ki­l­ku ga­tu­n­ków do­ży­wa wie­ku, w któ­rym na­by­wa­ją zdo­l­ność ro­zu­mie­nia i po­słu­gi­wa­nia się lu­dz­ką mo­wą. Wte­dy też zdo­by­wa­ją wie­dzę. A zł­oto gro­madzą, dla­te­go że… wie­rzą, iż ze zło­ta są cia­ła bo­gów, ze sre­b­ra ich ko­ś­ci, a trze­wia ze szla­che­t­nych ka­mie­ni.

– To dla tej le­ge­n­dy o bo­gach?

– A dla­cze­go lu­dzie tak ce­nią so­bie me­ta­le i ka­mie­nie szla­che­t­ne? – od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie. – Smo­ki uzna­ją, że lu­dzie nie są go­d­ni, by do­ty­kać te­go szla­che­t­nego me­ta­lu. Dla nie­go po­pe­ł­nia­ją mo­r­dy i nie­go­dzi­wo­ś­ci, lu­dzie ró­w­nież. Za­tem nie ró­ż­nią się tak ba­r­dzo od nas. I na­jmę­d­r­si kró­lo­wie pro­wa­dzą wo­j­ny, uspra­wie­d­li­wia­jąc swe czy­ny wy­mó­w­ka­mi o szla­che­t­nych po­bu­d­kach.

Nie po­jmo­wa­ła. Co wspó­l­ne­go mie­li wie­l­cy wła­d­cy ze zwy­k­ły­mi ga­da­mi?

– Twe sło­wa są zdu­mie­wa­ją­ce pa­nie. Ga­dy, któ­re naj­pierw są bez­wzglę­d­ny­mi dra­pie­ż­ca­mi sto­ją na stra­ży sta­ro­ży­t­nych le­gend.

Od­wró­cił gło­wę i spo­jrzał na nią nie­co cie­p­lej niż po­prze­d­nio.

– Smo­ki mo­r­du­ją z po­trze­by, dla zdo­by­cia po­ży­wie­nia. Ta­ki­mi stwo­rzy­li je bo­go­wie. Za­tem nie ma zła w uspra­wie­d­li­wio­nej śmie­r­ci.

– Czy Nie­wi­dzia­l­ny Za­bó­j­ca jest mę­d­r­cem, a mo­r­dy po­pe­ł­nia­ne przez nie­go są uspra­wie­d­li­wio­ne?

Wie­dzia­ła, że po­no­w­nie go ura­zi­ła, ale nie mo­g­ła się po­wstrzy­mać. Z na­kre­ś­la­nym przez nie­go wi­ze­ru­n­kiem smo­ków kłó­cił się ob­raz ga­dów, ja­kie po­z­na­ła, szcze­gó­l­nie za­bó­j­cy jej sio­s­t­ry.

Ze­rwał się chło­d­ny wiatr, a w od­da­li na nie­bie po­ja­wi­ły się cie­m­ne chmu­ry. Zbie­ra­ło się na bu­rzę. Po­go­ni­li ko­nie nie chcąc zo­stać za­sko­czo­nym w le­sie przez na­wa­ł­ni­cę.

 

Schro­nie­nie zna­le­ź­li w je­d­nej z chło­p­s­kich sto­dół. Czte­ry do­my przy­cu­p­nę­ły na skra­ju la­su a ich wła­ś­ci­cie­le pi­l­no­wa­li pa­ń­s­kich stad i upra­wia­li nie­wie­l­kie spła­che­t­ki zie­mi. W cha­tach nie było mie­j­s­ca, ale po­zwo­lo­no im za­no­co­wać w sto­do­le. Wpro­wa­dzi­li wie­rz­cho­w­ce do je­d­ne­go z są­sie­ków op­ró­ż­nio­nych ze sno­p­ków zbo­ża. Po­nie­waż obo­je do­sia­da­li ogie­rów, wy­po­wie­dzie­li od­po­wie­d­nie za­klę­cia uspo­ka­ja­jące wie­rz­cho­w­ce. Ina­czej zwie­rzę­ta chcąc usta­lić mię­dzy so­bą hie­ra­r­chię, sta­r­ły­by się, zaś wa­l­ka sko­ń­czy­ła­by się cię­ż­ki­mi ob­ra­że­nia­mi, a mo­że na­wet śmie­r­cią je­d­ne­go z ogie­rów. Roz­siodłali, na­ka­r­mi­li i na­poi­li zwie­rzę­ta. Ko­ń­s­kie rzę­dy po­wie­si­li na po­prze­cz­nych be­l­kach umie­sz­czo­nych po­mię­dzy słu­pa­mi no­ś­ny­mi. Nie oba­wia­li się, że ktoś im je ukra­d­nie. Gdy­by kto­ko­l­wiek wszedł do sto­doły, ko­nie na­tych­miast by ich os­t­rze­g­ły.

Naya­na wy­go­d­nie umo­ś­ci­ła się w sia­nie i przy­kry­ła ple­dem. Mi­mo pó­ź­nej wio­s­ny no­ce by­ły je­sz­cze chło­d­ne. Nie roz­ma­wia­li. Dzie­w­czy­nie wy­da­wa­ło się, że od osta­t­niej nie­u­p­rze­j­mej uwa­gi o smo­kach je­go po­de­j­ś­cie do niej na­bra­ło dy­s­ta­n­su. Mo­że chciał jej po­wie­dzieć, by ba­r­dziej sza­no­wa­ła prze­ciw­ni­ka, z ja­kim się ście­ra­ła. Przy­kład swo­je­go le­k­ce­wa­że­nia mia­ła pod­czas osta­t­niej wa­l­ki, pod­czas któ­rej o mało nie zgi­nę­ła. Mę­ż­czy­z­na był stra­sz­nie ta­je­m­ni­czy, cią­g­le cze­goś nie do­po­wia­dał, ca­ły czas ją ba­dał. Iry­to­wał ją, ale je­d­no­cze­ś­nie po­cią­gał, co nie­chę­t­nie sa­ma przed so­bą przy­zna­wa­ła. Po­sta­no­wiła, że jak ty­l­ko ubi­je smo­ka od­łą­czy się od nie­go.

Wiatr ze­rwał się z du­żą gwa­ł­to­w­no­ś­cią i gwi­z­dał w ot­wo­rach mię­dzy be­l­ka­mi sto­do­ły jak­by ano­n­so­wał swo­ją przy­ja­ció­ł­kę bu­rzę. Roz­ko­ły­sa­ne ko­ro­ny drzew szu­mia­ły po­nu­ro, a do­bie­ga­ją­ce z od­da­li odgło­sy grzmo­tów sta­wa­ły się co­raz gło­ś­nie­j­sze. Z obór do­bie­ga­ło po­be­ki­wa­nie za­nie­po­ko­jo­nych owiec i ry­ki by­d­ła. Lu­dzie bie­ga­li za­pie­ra­jąc drą­ga­mi wro­ta bu­dy­n­ków go­s­po­da­r­czych i za­ga­nia­jąc re­sz­t­ki zma­ru­dzo­nych zwierząt do za­gród lub obór. Ich krzy­ki mie­sza­ły się z uja­da­niem psów, pod­nie­co­nych ży­wio­łem i pa­nu­ją­cym we wsi za­mę­tem. Wre­sz­cie osa­da by­ła go­to­wa na sta­wie­nie opo­ru na­wa­ł­ni­cy.

Za­pa­d­ła cie­m­ność ro­z­ś­wie­t­la­na co pe­wien czas bia­łym bla­s­kiem bły­s­ka­wic. Pio­ru­ny ude­rza­ły w od­le­g­łe wzgó­rza. Co któ­ryś roz­błysk sły­chać by­ło jak­by ło­mot to­czą­cych się gła­zów cię­ż­ko ude­rza­ją­cych o ska­l­ną ścia­nę i od­bi­ja­ją­cych się od niej. Ozna­cza­ło to, że któ­reś z drzew zo­sta­ło roz­da­r­te pio­ru­nem i sta­wa­ło w og­niu.

Naya­na nie ba­ła się burz, ale też i za ni­mi nie prze­pa­da­ła. Mo­c­niej na­cią­g­nę­ła na szy­ję pled i pod­ku­li­ła no­gi jak ma­łe dzie­c­ko. Wte­dy po­czu­ła jak le­żą­cy obok Gey­den wkła­da rę­kę pod jej przy­kry­cie, kła­dzie dłoń na jej le­wym bio­d­rze i de­li­ka­t­nie ob­ra­ca na ple­cy ku so­bie. Po­czu­ła za­le­wa­ją­cą jej cia­ło fa­lę pod­nie­ce­nia. Nie pro­te­s­to­wa­ła, gdy ca­ły wsu­nął się pod jej pled i wpra­w­ny­mi pa­l­ca­mi od­pi­nał wszy­s­t­kie kla­m­ry jej ubra­nia. W ko­ń­cu obo­je by­li do­ro­s­ły­mi, nie­za­le­ż­ny­mi lu­dź­mi i mie­li swo­je po­trze­by.

Od­gło­sy gwa­ł­to­w­nej ule­wy skry­ły od­gło­sy ko­cha­n­ków.

 

Na dwo­rze już świ­ta­ło, ale w sto­do­le pa­no­wa­ła je­sz­cze cie­m­ność, gdy usły­sze­li pły­ną­ce z ze­wnątrz krzy­ki i ha­łas. Bu­rza usta­ła i pa­no­wa­ła przy­je­m­na świe­żość po­ra­n­ka. Pro­mie­nie świa­t­ła wy­nu­rza­ją­ce­go się zza wzgórz mło­de­go, je­sz­cze cze­r­wo­ne­go sło­ń­ca, li­cz­ny­mi ot­wo­ra­mi wpa­da­ły do we­wnątrz, a dro­bi­ny ku­rzu le­ni­wie ta­ń­czy­ły w ich zło­ci­s­tych ra­mio­nach. Obo­je gwa­ł­to­w­nie ze­rwa­li się ze swe­go po­sła­nia i się­g­nę­li po broń. Gey­den za­marł na mo­ment, na­słu­chu­jąc od­gło­sów za­mie­sza­nia przy je­d­nym z go­s­po­darstw. Ja­kieś ko­bie­ty la­me­n­to­wa­ły, mę­ż­czy­ź­ni zło­rze­czy­li wy­kli­na­jąc los i brak opie­ki ze stro­ny pa­na tych ziem. Obo­je bły­s­ka­wi­cz­nie się ubra­li i zsu­nę­li z sia­na. Ma­jąc w po­go­to­wiu broń wy­szli na dwór, by ro­ze­znać się w sy­tu­a­cji. Przed je­d­ną z chat stał wóz za­przę­żo­ny w li­che­go ko­nia. Do kło­ni­cy po­ja­z­du uwią­za­ny był ra­so­wy koń w do­b­rej ro­bo­ty rzę­dzie. Bie­d­ne zwie­rzę drża­ło z bó­lu, a z sze­ro­kich ran na łbie, szyi i za­dzie cie­k­ła ja­s­no­cze­r­wo­na krew. Na wy­łożonym sia­nem wo­zie le­ża­ło trzech mę­ż­czyzn. Je­den był smo­ko­w­cem, dwóch po­zo­sta­łych pro­s­ty­mi chło­pa­mi. Ty­l­ko je­den z nich żył. Ję­czał gło­ś­no, gdyż roz­sza­r­pa­na do ko­ś­ci no­ga pa­li­ła go żywym og­niem. Stra­cił du­żo krwi, któ­ra prze­sią­k­ła po­mię­dzy de­s­ka­mi dna wo­zu i po­ka­py­wa­ła te­raz na tra­wę. Mo­że i wy­ży­je, ale no­gę z pe­w­no­ś­cią stra­ci.

Na wi­dok nad­cho­dzą­cych od stro­ny sto­do­ły, zgro­ma­dze­ni wo­kół wo­zu wie­ś­nia­cy umi­l­k­li i roz­stą­pi­li się. Ty­l­ko je­d­na z ko­biet, któ­ra pa­d­ła z roz­pa­czy w bło­to, szlo­cha­ła gło­ś­no po śmie­r­ci męża.

– Cóż się sta­ło? – spy­tał Gey­den, ob­rzu­ca­jąc spo­jrze­niem wszy­s­t­ko uwa­ż­nie.

– Smok za­a­ta­ko­wał ksią­żę­ce sta­do. Prócz nas pi­l­no­wał go smo­ko­wiec. Do­sto­j­ny ksią­żę na­jął go usły­sza­w­szy, że gad krę­ci się po oko­li­cy – chłop, któ­ry przy­wiózł ofia­ry wska­zał na wóz – nie da­li­ś­my ra­dy. Gdy­bym nie scho­wał się w le­sie, w wy­kro­cie zwa­lo­ne­go drze­wa, też bym tu le­żał. Smok wy­rżnął po­ło­wę sta­da, na­żarł się i od­le­ciał. Wte­dy po­zbie­rałem ich i przy­wio­z­łem.

Płacz ko­bie­ty na­si­lił się. Dwie in­ne, ta­k­że za­pła­ka­ne pod­nio­s­ły ją z zie­mi. Ran­ny mę­ż­czy­z­na co­raz rza­dziej i ci­szej po­ję­ki­wał, je­go cia­ło za­czę­ło po­pa­dać w odrę­t­wie­nie i ból stał się nie­mal nie­od­czu­wa­l­ny. Z po­sza­r­pa­nych tę­t­nic ca­ły czas cie­n­ką stró­ż­ką wy­pły­wa­ła świe­ża krew. Te­raz za­czął szczę­kać zę­ba­mi, gdyż chłód śmie­r­ci okry­wał go swym całunem. Na­raz do­strzegł Gey­de­na i wle­pił w nie­go swe oczy. Bły­sz­cza­ły nad­cią­ga­ją­cą ago­nią w tru­pio­bla­dej twa­rzy. Chciał coś po­wie­dzieć, lecz je­go us­ta ty­l­ko po­ru­szy­ły się bez­gło­ś­nie, gło­wa po­le­cia­ła na bok i sko­nał.

Gey­den gnie­w­nie za­ci­s­nął us­ta.

– Po­wia­do­m­cie swo­je­go pa­na – po­le­cił kr­ó­tko i za­wró­cił ku sto­do­le.

Bez sło­wa uda­ła się za nim. Mę­ż­czy­z­na sz­y­bko i wpra­w­nie sio­d­łał swo­je­go ko­nia.

– Czy to Nie­wi­dzia­l­ny Za­bó­j­ca?

Mi­l­cze­nie i za­cie­k­ły wy­raz twa­rzy po­twie­r­dził przy­pu­sz­cze­nie Naya­ny.

– Ci wie­ś­nia­cy… nie ma­ją nic cen­ne­go. Dla­cze­go za­bił? – ona też sz­y­bko sio­d­ła­ła swo­je­go ko­nia.

– Rzu­cił nam wy­zwa­nie.

– Wy­zwa­nie? – nie po­jmo­wa­ła o czym mó­wi.

– Wie, że po­dą­ża­my je­go śla­dem, już nas zna. Znu­dzi­ło mu się na­sze to­wa­rzy­s­t­wo, więc chce nas zgła­dzić.

– Mó­wisz o nim jak o czło­wie­ku… – za­u­wa­ży­ła. – To gad… to chy­ba nie ten z tych ro­zu­m­nych…

– Wierz mi, że nie jest to zwy­cza­j­na, głu­pia be­s­tia, któ­ra ma du­żo szczę­ś­cia w sta­r­ciach ze smo­ko­w­ca­mi. To prze­ciw­nik, któ­re­go na­le­ży do­ce­niać.

Wsko­czył na swo­je­go ko­nia. Dzie­w­czy­na sz­y­bko do­pię­ła po­pręg i do­sia­d­ła ka­sz­ta­na. Wy­je­cha­li na ze­wnątrz.

– Jak dal­eko są te po­la? – Gey­den spy­tał chło­pów.

– O ćwierć dnia dro­gi stąd, pa­nie – wo­ź­ni­ca wska­zał mu kie­ru­nek.

Stu­k­nął pięt­a­mi ogie­ra i nie og­lą­da­jąc się za sie­bie, po­pę­dził na spo­tka­nie z ga­dem.

By­li na mie­j­s­cu, gdy pro­mie­nie sło­ń­ca na­bra­ły już in­te­n­sy­w­no­ś­ci i przy­pie­ka­ły ja­dą­cych. Gdy­by nie lek­ki wiatr mo­g­ło­by być nie­przy­je­m­nie go­rą­co. Wi­dok, ja­ki zo­ba­czy­li, za­szo­ko­wał ich. Na roz­ległym, po­fa­ł­do­wa­nym pa­s­t­wi­s­ku le­ża­ło z pięć­dzie­siąt pa­d­łych krów, cie­ląt i mło­dych by­cz­ków. Wszy­s­t­kie zo­sta­ły roz­sza­r­pa­ne na ka­wa­ł­ki, tra­wa i zie­mia by­ła cze­r­wo­na od krwi, roz­la­nych wnę­t­r­z­no­ś­ci i po­roz­bry­z­gi­wa­nych okra­w­ków mię­sa. Mdły za­pach po­so­ki mie­szał się z os­t­rą, kwa­ś­ną tre­ś­cią roz­pru­tych trze­wi i ka­łu. Tru­py wa­la­ły się na spo­rej prze­strze­ni. Po­mię­dzy ni­mi lub po le­sie bie­ga­ły roz­pie­rz­ch­nięte i spa­ni­ko­wa­ne oca­la­łe sztu­ki. Lu­dzie księ­cia sta­ra­li się wy­ła­pać ura­to­wa­ne zwie­rzę­ta. Ki­l­ka z nich uda­ło się za­go­nić w za­głę­bie­nie zie­m­ne pod la­sem, two­rzą­ce coś w ro­dza­ju na­tu­ra­l­nej za­gro­dy. Tam chło­pi pęta­li im no­gi, by zwie­rzę­ta po­no­w­nie nie ucie­k­ły. By­ły tak prze­stra­szo­ne, że by­le dro­biazg mógł po­no­w­nie wy­wo­łać u nich na­pad pa­ni­ki. Re­sz­tę ran­ne­go by­d­ła do­bi­ja­no, a przy­by­wa­ją­cy już na mie­j­s­ce rzeźni­cy mie­li ura­to­wać na­da­ją­ce się do za­so­le­nia czę­ś­ci.

Gey­den z ka­mien­ną twa­rzą przy­glą­dał się po­zo­sta­ło­ś­ciom ma­sa­k­ry.

– Miał świe­t­ną za­ba­wę – za­u­wa­żył z go­rz­ką iro­nią, ze­ska­ku­jąc na zie­mię.

Na­dal wy­ra­żał się o ga­dzie jak o czło­wie­ku. Od­pro­wa­dził ko­nia do pły­ną­ce­go w po­bli­żu pa­s­t­wi­s­ka stru­mie­nia, gdzie wie­rz­cho­w­ce mo­g­ły uga­sić pra­g­nie­nie.

– Za­bi­ja jak wście­k­ły wilk – po­wie­dzia­ła ca­ły czas, pa­t­rząc na oko­li­cę.

– Bo je­go se­r­ce jest jak se­r­ce wście­k­łe­go wi­l­ka.

Naya­na spo­jrza­ła na mę­ż­czy­z­nę. Wi­dać by­ło, że z tru­dem pa­nu­je nad swoim wzbu­rze­niem. Za­ci­s­kał zę­by tak, że drga­ły mię­ś­nie przy je­go żu­ch­wie.

– Ten ko­na­ją­cy chłop… – od­wa­ży­ła się za­py­tać. – On cię znał pa­nie.

Drgnął, gdy wy­po­wie­dzia­ła te sło­wa, ale nie spo­g­lą­dał na nią.

– Mo­gę dać ci me szla­che­c­kie sło­wo, że ni­gdy wcze­ś­niej nie wi­działem te­go czło­wie­ka.

– Je­d­nak twój wi­dok po­ru­szył go pa­nie.

– Lu­dzie bę­dą­cy na gra­ni­cy dwóch świa­tów wi­dzą ró­ż­ne rzeczy – od­parł chło­d­no.

Nie wie­rzy­ła je­go sło­wom.

– Chcę się ty­l­ko upe­w­nić, w ja­kiej je­s­tem sy­tu­a­cji – ot­wa­r­cie poi­n­fo­r­mo­wa­ła go o swoich wą­t­p­li­wo­ś­ciach. – Chcę wie­dzieć, czy mo­gę wam ufać.

Chy­ba nie spo­dzie­wał się ta­kiej re­a­k­cji dzie­w­czy­ny. Przez osta­t­nie dni by­ła mu nie­mal ule­g­ła, za­wsty­dzo­na swo­ją nie­wie­dzą i pra­g­ną­ca do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o ga­dach. Te­raz zno­wu by­ła sobą, ko­bie­tą si­l­ną, nie­za­le­ż­ną wo­jo­w­ni­cz­ką. Wy­mo­w­nym mi­l­cze­niem zbył jej py­ta­nie.

Gdy ko­nie za­spo­ka­ja­ły pra­g­nie­nie, Gey­den roz­glą­dał się po oko­li­cy. Je­go twarz, jak po­prze­d­nie­go dnia, sta­ła się twa­rzą ło­w­cy wie­t­rzą­ce­go zwie­rzy­nę.

– Jest tam – wska­zał na po­łu­dnie.

– Skąd to wiesz pa­nie?

– Ści­gam go już od tak da­w­na, że zdą­ży­łem go po­z­nać.

By uni­k­nąć da­l­szych py­tań, ru­szył we wska­za­nym kie­ru­n­ku.

Mu­sie­li prze­je­chać przez las nim do­ta­r­li do in­ne­go, roz­le­g­łe­go pa­s­t­wi­s­ka. By­ło ba­r­dzo po­do­b­ne do po­prze­d­nie­go. Roz­le­g­łe, po­fa­ł­do­wa­ne wznie­sie­nia­mi z rz­a­dko ro­s­ną­cy­mi drze­wa­mi, pod któ­ry­mi w upa­l­ne dni cho­wa­li się pa­s­te­rze. Na naj­wy­ższym pa­gó­r­ku zna­jdo­wał się smok i ze spo­ko­jem za­ja­dał kro­wę po­r­wa­ną z mie­j­s­ca ma­sa­k­ry. Po­tę­ż­ny­mi szczę­ka­mi bez tru­du mia­ż­dżył gna­ty ofia­ry, któ­re pę­kały przy wtó­rze głu­chych chru­p­nięć, ni­czym su­che ga­łą­z­ki. Naya­na jak urze­czo­na wpa­t­ry­wa­ła się w ga­da. Był to do­kła­d­nie ten sam smok, któ­ry za­mo­r­do­wał jej sio­s­t­rę. Przy ka­ż­dym ru­chu je­go cie­m­no­zie­lo­ne, prze­cho­dzące w cze­r­wień łu­s­ki grzbie­tu mie­ni­ły się w sło­ń­cu. Na krę­go­s­łu­pie miał ja­s­ne, ko­s­t­ne wy­ro­s­t­ki, któ­re mo­g­ły się uno­sić i opa­dać zgo­d­nie z wo­lą ich wła­ś­ci­cie­la. Nie­du­ża, w po­ró­w­na­niu z roz­mia­ra­mi cia­ła, gło­wa osa­dzo­na na dłu­giej, zgra­b­nej szyi, mia­ła ozdo­by wo­kół ot­wo­rów usz­nych wy­glą­da­ją­ce jak cze­r­wo­ne wa­ch­la­rze. Do­b­rze umię­ś­nio­ne prze­d­nie i ty­l­ne ła­py za­o­pa­t­rzo­ne w długie, ja­s­no­sza­re pa­zu­ry za­pe­w­nia­ły mu szy­b­kość na zie­mi i śmie­r­cio­no­ś­ną broń w sta­r­ciach z ka­ż­dym prze­ciw­ni­kiem. Dłu­gi i do­b­rze umię­ś­nio­ny ogon po­sia­dał cie­n­kie i gię­t­kie za­ko­ń­cze­nie, któ­re­go uży­wał ni­czym bi­cza. Był je­d­nym z pię­k­nie­j­szych smo­ków, ja­kie dzie­w­czy­na wi­działa w swoim ży­ciu. Od cza­su, gdy wi­działa go w dniu śmie­r­ci sio­s­t­ry nic się nie zmie­nił. W in­nych oko­li­cz­no­ś­ciach mo­że i za­chwy­ci­ła­by się nim, lecz te­raz wzbu­dzał w niej je­dy­nie po­tę­ż­ny gniew. Przez dwa la­ta nie uda­ło się jej zbli­żyć do ga­da, za­wsze wi­działa go ty­l­ko z da­le­ka. Ni­gdy nie mia­ła do­go­d­nej oka­z­ji do pe­w­ne­go strza­łu, umy­kał jej jak cień, któ­re­go nie mo­ż­na by­ło zła­pać w dło­nie.

Osa­dzi­li ko­nie na skra­ju la­su, by spo­ko­j­nie się ro­ze­j­rzeć i przy­go­to­wać stra­te­gię dzia­ła­nia. Na wi­dok je­z­d­nych, smok prze­ły­ka­jąc osta­t­ni kęs, ob­ró­cił łeb w ich stro­nę i nie­przy­je­m­nie zmrużył śle­pia. Był na ty­le bli­s­ko, że dzie­w­czy­na do­strze­g­ła pół­prze­zro­czy­s­tą, trze­cią po­wie­kę, osła­nia­ją­cą je­go oczy. Zna­czy­ło to, że gad szy­ku­je się do sta­r­cia. Smok wo­lno ob­ró­cił się przo­dem do nich, wy­cią­g­nął nie­co ku do­ło­wi łeb i za­ry­czał. Naya­na po­czu­ła wzbie­ra­ją­cą w niej fa­lę gnie­wu. Wy­ję­ła z przy­tro­czo­nych do sio­d­ła sakw nie­wie­l­ki, gli­nia­ny słoi­czek z gę­s­tą, płyn­ną za­wa­r­to­ś­cią. Był to roz­twór wę­żo­we­go zie­la, któ­re­go nie ukra­d­li jej wie­ś­nia­cy. Umo­czy­ła w nim szty­let i gro­ty wszy­s­t­kich strzał, któ­re mia­ła w ko­ł­cza­nie. Gey­den z nie­po­ko­jem przy­glą­dał się jej czyn­no­ś­ciom.

– Po­zwól, że ja po­de­jmę wa­l­kę – po­wie­dział, ujmu­jąc w dłoń prze­wie­szo­ny przez pierś łuk.

– Zbyt dł­ugo go ści­gam, by te­raz zre­zy­g­no­wać.

Wie­dział, że jej nie prze­ko­na.

cdn.