Problem z bazą danych: odrzucone zapytanie Justyna Jendzio: „Mrok duszy” :: czytelnia.mobi = Dobra literatura zawsze pod ręką

czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Mrok duszy” — odcinek 1.


Mrok duszy

Siedząc przed lustrem z polerowanej miedzi, krytycznie przyglądała się swojemu odbiciu. Dzisiejszego ranka usłyszała, jak jej ciotka wspomniała coś o wydaniu jej za mąż, ale dostojny Adeh z dezaprobatą odrzucił jej pomysł.

— Jeszcze jest za młoda.

— Za młoda? Ma już siedemnaście wiosen! I wpadła w oko synowi namiestnika. Przysłał dary…

Sapnięcie wuja oznaczało, że nie był przekonany do zamysłów swej żony.

— Nie do nas należy decyzja!

— A do kogo?

— Dajże już spokój kobieto! Wiesz przecież… — wuj opanował się, by pod wpływem emocji nie powiedzieć za dużo. — Poczekajmy jeszcze rok. Mam przeczucie.

Tym razem ciotka prychnęła jak rozdrażniona kotka.

— Ona na twoich przeczuciach nie upiecze sobie chleba. Musi znaleźć sobie dobrego męża, który o nią zadba.

Oddalający się tupot sandałów poinformował stojącą na piętrze i podsłuchującą Namaris, że ciotka wyszła do ogrodów. Dziewczyna dyskretnie wycofała się do swoich komnat. Po raz pierwszy poważnie pomyślała o małżeństwie. Dotychczas wydawało się jej jakąś odległą, mglistą przyszłością. Nie czuła jeszcze potrzeby porzucania rodzinnego gniazda i zakładania swojego. Owszem, interesowali ją mężczyźni, miała nawet kilku wzdychających do niej adoratorów, ale nie traktowała ich poważnie. Znacznie bardziej interesowały ją pisma uczonych, konne przejażdżki, a nawet walki gladiatorów. Wszystko, co kiepsko przydawało się w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Na te zainteresowania utyskiwała jej ciotka, skądinąd bardzo dobra, troskliwa kobieta, która z powodzeniem zastępowała jej matkę. Tej nigdy nie znała, umarła przy jej porodzie. Ojciec wyjechał na wyprawę wojenną, gdy była kilkutygodniowym noworodkiem. Oddał ją wówczas pod opiekę dalszej rodziny mieszkającej w Engaris, kultywującej tradycje rodzimego, leżącego na północy za morzem, Vallanoru. Jej rodzic nigdy nie powrócił. Prawdopodobnie nie żył, gdyż nie było od niego żadnych wiadomości. Jedyną pamiątką po ojcu był wiszący na szyi Namaris srebrny medalion z przedstawieniem mitycznego gryfona. Nigdy go, zgodnie z prośbą wuja, nie zdejmowała, dzień i noc nosiła medalion na piersi. Wuj zawsze powtarzał, że to część jej rodzinnego dziedzictwa, część jej tożsamości, którą powinna szanować, bo tylko to łączy ją z przeszłością i przodkami. To miał być herb jej rodu. Posłuszna słowom wuja, zarządcy jednego z majątków nomarchy Bahume, prowincjonalnego sepatu drugiego imperium Engaris, graniczącego z księstwem Agiad, lennika królestwa Teheru, z którym państwo faraonów od wielu dziesięcioleci utrzymywało przyjazne stosunki, dzień i noc nosiła medalion na piersi. Wuj posiadał wykształcenie prawnicze, dlatego był również zaufanym doradcą nomarchy, a od czasu do czasu prawnikiem w stolicy sepatu.

Propozycja małżeństwa była niezwykle kusząca. Jej ciotka nie rozważałaby nieodpowiedniej lub niepoważnej kandydatury. Choć z pewnością wolałaby, by był to inny, osiadły w tych stronach vallanorski szlachcic. Jednak znaczny urodzeniem i stanowiskiem Engarczyk był wielką pokusą i choć ciotka wielką wagę przywiązywała do tradycji — w domu mówiło się tylko językiem cezarów, a cała służba i niewolni pochodzili z jej rodzimego kraju — to syn samego nomarchy łamał opory ciotki. Namaris wielokrotnie pytała krewną, dlaczego zamieszkali w Engaris, skoro tak kochała rodzinny kraj, ale nigdy nie usłyszała jednoznacznej odpowiedzi. W końcu przestała się dopytywać.

Wieczorem zeszła do głównej komnaty domostwa. Jej ciotka, pani Salene leżała na sofie razem z przybyłą do niej przyjaciółką i obydwie słuchały wierszy recytowanych przez lokalnego poetę. Namaris odczekała, aż artysta skończy czytać, a damy oklaskami wyrażą mu swoje uznanie.

— Dostojna ciotko — odezwała się prosząc o pozwolenie rozmowy.

Oczy wszystkich zwróciły się na nią.

— Czy jutrzejszego popołudnia będę mogła udać się do Amaniris i pozostać u niej siedem dni? Wczoraj dostałam listowne zaproszenie.

— Do Amaniris? — dama Salena przez moment szukała w myślach osoby. — Ach tak. To ta córka głównego architekta budowy świątyni w Buher?

— Tak ciotko. Chciałabym wziąć udział w procesji ku czci Finieri.

Dostojna Salena zastanawiała się chwilę.

— Myślę, że twój wuj nie będzie miał nic przeciwko, jeżeli pozostaniesz pod opieką rodziny twej przyjaciółki. Tylko pamiętaj — przestrzegła — pochodzisz z porządnej rodziny, nie przynieś nam ujmy.

Ciotka doskonale zdawała sobie sprawę, że po oficjalnych uroczystościach Engarczycy będą świętować w domach na ucztach. Finieri była boginią piękna, miłości i sztuki, zatem młodzież wykorzystywała to święto do pofolgowania swym chuciom i szeroko pojętej dobrej zabawie. Choć jako Vallanorka nie była pruderyjna, to jednak bardziej hołdowała wizerunkowi idealnej kobiety będącej wierną małżonką, nie szalejącą na ucztach.

Namaris obiecała dbać o swoją cześć, po czym pokłoniła się wdzięcznie i odeszła.

Rankiem następnego dnia, przy pomocy niewolnicy pakowała podróżne skrzynie. Wuj zgodził się i przyszykował dla niej wygodny rydwan ze specjalnie skonstruowaną ławeczką, na której mogła usiąść i małym baldachimem, osłaniającym ją od palących promieni słonecznych. Dwoje sług, jej osobiste rzeczy, nieduży zapas jedzenia jak i namiot podróżny, jechały na lekkim dwukołowym wozie ciągniętym przez dwa muły. Droga z oazy, w której mieszkali, do miasta Buher była zbyt daleka, by spędzić ją w lektyce niesionej na barkach niewolników. Zakryty, czterokołowy wóz był zbyt ciężki na piaskowe bezdroża tej części nomesu, a podróż nim znacznie by się wydłużyła. Pozostawał szybki i lekki rydwan. Kobiecie nie wypadało jechać konno, ale do czterech zbrojnych jezdnych straży wuj dołożył jednego luźnego wierzchowca. Wiedział, jak jego podopieczna kochała jazdę konną. Nie chciał jednak wysłuchiwać utyskiwań swej połowicy twierdzącej, że kobieta nie powinna siadać okrakiem na konia jak mężczyzna. Wsiadając do rydwanu, dziewczyna podziękowała mu spojrzeniem.

— Tylko pamiętaj… — przypomniał jej.

— Wiem, wiem, nigdy go nie zdejmę — prawą ręką wymownie pochwyciła wiszący na piersi medalion.

— Niech bogowie mają cię w swojej opiece.

Skinęła na pożegnanie głową w kierunku zatroskanej ciotki, a Adeh posłał znaczące spojrzenie swemu zaufanemu słudze. Wiedział, że w razie potrzeby ten odda za dziewczynę życie.

 Gdy tylko rodzinna posiadłość znikła za horyzontem, dziewczyna z radością przesiadła się na konia. Owinęła głowę i ramiona szalem i wyglądała teraz niemal jak nomadka.

— Chcesz pogalopować, pani? — spytał Ungaru, zaufany jej wuja.

Błyszczące ekscytacją i śmiejące się oczy dziewczyny były odpowiedzią. Stuknęła piętami wierzchowca i popędziła przed siebie. Ungaru towarzyszył jej w jeździe. Trzymając się kilka kroków za jej koniem pozwalał, by nacieszyła się prędkością i swobodą. Wiedział, że była doskonałym jeźdźcem i nie obawiał się, że straci kontrolę nad wierzchowcem. Wypoczęty ogier rwał przed siebie ile sił, parskając z zadowolenia i nieco wyrywając wstrzymujące go wędzidło.

Wjechali na jedną z wydm. Przed nimi rozpościerało się morze piasku i kamieni, przetykane łachami żwirowej ziemi, porośniętej kępami ostrych traw i karłowatych, odpornych na długotrwały brak wody krzewów. W okolicy, przy studniach znajdowały się nieliczne osady wiejskie, których mieszkańcy uprawiali wszelkiego rodzaju oliwki, owoce, warzywa, bądź zajmowali się pasterstwem. Kwadratowe poletka poogradzane były sięgającymi kolan wałami ziemnymi, mającymi zatrzymać w ich obrębie wodę, z tak rzadkich poza okresem zimowym opadów. Ludzie sprytnie wykorzystywali ukształtowanie terenu, na zboczach łagodnych wzgórz wznosząc tarasy zbierające deszczówkę, kierowaną następnie systemem kanałów i kamiennych koryt na pola, a gdy opady były obfitsze, do podziemnych zbiorników, z których była czerpana, gdy nastawała pora sucha. W oazie, w której mieszkała, nie trzeba było budować takich zbiorników. Głęboka studnia zasilana była wyjątkowo obfitym podziemnym strumieniem, pozwalającym nawodnić ogromną połać terenu, dzięki czemu jej domostwo stało w otoczeniu prawdziwego lasu palmowego, ogrodu z niezliczonymi gatunkami drzew, krzewów i roślin, zaś działalność rolnicza obejmowała wiele dziedzin, od uprawy zbóż po hodowlę bydła i dziczyzny. Jej ojciec osiągał wspaniałe dochody, których oczywiście należną część odprowadzał do skarbca nomarchy, a przez niego do skarbca samego faraona. Zresztą lwia część produkowanych w oazie dóbr trafiała na potrzeby królewskiego dworu lub najwyższych dostojników i kapłanów państwa. Na skraju jej rodzinnej oazy przycupnęły pomniejsze majątki należące do dzierżawców części gruntów dostojnego Adeha. Dzięki temu jej wuj nie musiał pracować od świtu do zmierzchu przy doglądaniu wszystkich spraw oazy, a jego żona miała towarzystwo innych szlachetnie urodzonych dam.

 Do wieczora minęli kilka zagubionych na tym pustkowiu wsi. Słońce rzucało już długie cienie, gdy zza wzgórza wyłoniła się kolejna wioska. Postanowili, że to w niej zanocują i napoją zwierzęta. Oboje zjeżdżali ze wzgórza, przyglądając się czterem domostwom. Naraz Namaris dostrzegła jakiś kształt wciśnięty między kamienie wyschniętego obecnie, prowizorycznego zbiornika na wodę. Podjechała bliżej i zamarła. Mumia! Niemal u kopyt jej konia leżało wysuszone ludzkie truchło. Było wygięte do tyłu, z wypiętą do góry klatką piersiową, rozrzuconymi na bok rękoma, których palce wykrzywione były niczym szpony sępa. Jakby nieszczęśnik umarł w okropnych mękach. Mumia ubrana była w podarte, poplamione krwią, ale kompletne odzienie.

— Na bogów!

Tangeru objechał znalezisko, dostrzegając nieopodal kolejne wysuszone zwłoki.

— Ktoś rozkopał groby — stwierdziła zdjęta odrazą dziewczyna.

— To nie są mumie — stwierdził Ungaru. — Nie te przygotowane przez paraszytów, ani wysuszone w piaskach pustyni.

Biedacy, których nie stać było na usługi domu umarłych, zakopywali ciała w gorących piaskach pustyni, naturalnie konserwujących ciała, które następnie można było pogrzebać wedle obyczaju.

— Co to zatem jest? — szepnęła, czując chłodne ostrze strachu dźgające ją w brzuch.

— Nie wiem. — Ungaru zeskoczył z siodła i klęknął przy zwłokach.

Uważnie oglądał truchło. Nad brzuchem, ale poniżej mostka, dostrzegł pięć regularnych otworów układających się w półkole. To nie były nacięcia noży paraszytów, przez które wydobywali łatwo psujące się organy wewnętrzne. Podobnie nie ich dziełem był duża dziura w miejscu pępka, przez którą można by było włożyć całą pięść. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Ostrożnie, czubkiem buta obrócił ciało, ale niczego niezwykłego już nie znalazł.

Namaris spoglądała na szarzejącą wraz z gaśnięciem słońca wioskę. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie słyszy nic, żadnego dźwięku tak charakterystycznego dla ludzkiej siedziby. Nie szczekał żaden pies, nie beczały kozy, nie gdakały kury, nie ryczał osioł, nie krzyczały dzieci, nie nawoływały ich matki. Nie dostrzegała też żadnego ruchu i choć osada nie nosiła oznak popadania w ruinę czy splądrowania przez ukrywających się na pustyni wyjętych spod prawa, sprawiała wrażenie opuszczonej. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł wzdłuż jej kręgosłupa. Poczuła ciepło w okolicy piersi i odruchowo sięgnęła ręką ku medalionowi.

— Nie powinniśmy tu zostawać.

Ungaru spojrzał obok niej, dostrzegając wyłaniających się ludzi jej świty. Wskoczył na siodło i skinął na jednego ze zbrojnych, by za nim pojechał.

— Strzeżcie pani, choćby nie wiem co! — zapowiedział twardo do gapiących się w osłupieniu na trupy sługi.

cdn.