czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Mrok duszy” — odcinek 2.


Obydwaj mężczyźni pojechali do wioski. Namaris widziała jak po kolei wchodzili do każdego z domów, jak obchodzili zagrody, gaje oliwne i ogrody. Zajrzeli też do wkopanego w ziemię spichrza, a Ungaru opuścił się nawet do wykopanej na uboczu studni i podziemnego zbiornika. W końcu powrócili.

— Jedziemy — zadecydował jej opiekun.

Nie zapytała, ale czytał pytanie w jej spojrzeniu.

— Musimy stąd odjechać.

Nie chciał rozmawiać przy sługach, by nie siać w ich sercach lęku.

— Musimy stąd jechać, bowiem woda w studni i zbiorniku została zatruta! Wszyscy zmarli i być może grozi nam zaraza.

To było doskonałe kłamstwo. Wszyscy w nie uwierzyli. Żołnierz, który towarzyszył Ungaru, otrzymał surowe polecenie zachowania dla siebie tego co widział. Wiedział, że jego przełożony nie żartował i milczał. Jednak jego powaga zdradzała dziewczynie, że to co zobaczył, wywarło na nim duże wrażenie.

Jechali do samego zmroku. Obóz rozbili na pustkowiu, a słudzy szybko rozstawili jej nieduży namiot. Opodal zapłonęło niewielkie ognisko, na którym słudzy gotowali wodę, by ich pani mogła się umyć. Warzyli też strawę.

Ungaru wszedł do namiotu. Siedziała na posłaniu owinięta szalem przed chłodem nocy.

— Co widziałeś?

— Wszyscy wieśniacy nie żyli, wszyscy. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Nie pomogło to, że pochowali się… Wszyscy wyglądali tak…

— Może ktoś ocalał?

Przecząco pokręcił głową.

— Dalej też leżały ciała. Wątpię, by ktoś uszedł śmierci.

Oboje na moment zamilkli zastanawiając się nad tym, co widzieli.

— Co ich zabiło? — spytała bardziej siebie niż mężczyzny i nie oczekiwała logicznej odpowiedzi.

Pokręcił głową dając do zrozumienia, że nie wie.

— Pierwszy raz coś takiego widziałem. Oni wszyscy mieli te ślady.

Domyśliła się, że mówi o owych otworach na brzuchu. Co mogło je spowodować? Ponownie poczuła ów dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa. Spowodował go chłód, ale nie chłód nocy. Ten chłód wtargnął do jej duszy. Nie pamiętała, by wcześniej odczuwała coś podobnego, ale uczucie wydało się jej dziwnie znajome. Jakieś zatarte wspomnienie przebijało się do jej myśli. Ponownie odruchowo sięgnęła do wiszącego na szyi medalionu. Zdawało się jej, że był ciepły, cieplejszy niż jej ciało, od którego się nagrzewał. Jakieś niejasne wspomnienie przemknęło w jej myślach, wspomnienie bólu, strachu, ale… czegoś jeszcze, ekscytacji…

— Musimy jak najszybciej dotrzeć do Buher i powiadomić nomarchę — powiedziała szybko, widząc jak Ungaru uważnie jej się przygląda.

— Źle się czujesz, pani?

Uśmiechnęła się, by ukryć zażenowanie, choć nie było jej do śmiechu.

— Nie, po prostu te ciała... — skłamała, kierując jego myśli na inną drogę.

— Szybko zapomnisz o tym, pani, w czasie świąt.

Ponownie lekko się uśmiechnęła, choć jej myśli krążyły wokół wymordowanych wieśniaków. Zawarta w tym mordzie tajemnica pociągała ją i nie dawała spokoju.

 Dwa dni później dojeżdżali do Buher, miasta leżącego nad Morzem Gamenerskim. Pustynia i jałowe tereny ustąpiły miejsca polom uprawnym, rozległym gajom oliwnym, winnicom, polom warzyw, łanom zbóż i owocowym sadom. Ludzie zbierali truskawki, a dzieciaki, widząc przejeżdżających, podbiegały ku nim i oferowały duże, krwiście czerwone owoce na trzcinowych tackach. W powietrzu unosił się zapach wyciskanej w tłoczarniach oliwy i ścinanej sierpami słomy. Z jednej z wiejskich małych świątyń dobiegły ich śpiewy kapłanów z porannej procesji. Coraz więcej domów pojawiało się po drodze. Nie były to skupiska domostw, ale pojedynczo porozrzucane gospodarstwa, otoczone przynależącymi do nich polami i gajami. Przy drodze stały kaplice i posągi bóstw, przy których podróżni mogli zatrzymać się dla odpoczynku i modlitwy.

Raz z daleka wiatr przywiał wielce nieprzyjemny smród rozkładających się ślimaków. Poławiano je w zatoce, wzdłuż wybrzeża najbliższych okolic Buher, a następnie suszono w dołach za miastem. Ze startych na proszek ślimaków otrzymywano intensywny ciemnoczerwony barwnik, niezwykle ceniony na całym świecie.

W oddali dostrzegała już słynną królewską aleję, prowadzącą od wschodniej bramy miasta ku szlakowi wiodącemu do stolicy. Część tego szlaku ozdobiona była królewskimi posągami, przedstawiającymi wszystkich władców Engaris, począwszy od pierwszego władcy pierwszej dynastii po obecnego faraona. Posągi były imponujących rozmiarów, przed każdym z nich żarzyły się kadzidła, leżały świeże kwiaty, stały kosze z owocami i słoiczki z miodem. Wieczorem procesja kapłanów zabierała dary na użytek sług świątyni opiekującej się setkami posągów, których kamienne sylwetki ciągnęły się równą linią i nikły w oddali za gajami oliwnymi.

Namaris obiecała sobie przejażdzkę aleją razem ze swoją przyjaciółką. Aleja była słynna w całym Engaris i ludzie z wielu stron świata przybywali, żeby ją zobaczyć.

Zbliżając się do jednaj z kapliczek, dostrzegła drzemiącego przy niej mężczyznę. Zdecydowanie różnił się od rdzennych Engarczyków. Miał dużo jaśniejszą karnację, tak jak i Namaris. Musiał pochodzić z północnych krain. Mimo iż drzemał w cieniu, w pozycji półsiedzącej, oparty o kamienną ścianę kaplicy, dało się zauważyć jego słuszny wzrost. Odsłonięte ramiona były umięśnione, pokryte liniami żył, znamionowały dużą siłę fizyczną mężczyzny. Zbroja nieznajomego, choć dostosowana do panującego w Engaris klimatu, wyszła spod rąk północnego płatnerza. Doskonale dopasowano ją do figury właściciela. Drzemiący pierwszą młodość miał już za sobą, co zdradzały zmarszczki wokół oczu, Ale mimo kilkudniowego zarostu i okurzenia oblicza, był bardzo przystojny i z pewnością przyciągał liczne kobiece spojrzenia. Obok mężczyzny pasł się koń, skubiąc trawę porosłą na miedzach granicznych i wokół kaplicy. Nie było to lekkiej budowy i niewysokiego wzrostu pustynne zwierzę, ale mocny, choć bardzo szlachetny, o suchej nodze, wysoki wierzchowiec zdolny dźwigać opancerzonego zbrojnego.

Coś w tym nieznanym mężczyźnie tak ją zafascynowało, że zatrzymała konia i przyglądała mu się dłuższą chwilę.

— Mój widok nie jest wart zaabsorbowania uwagi tak pięknej kobiety — odezwał się po vallanorsku nieznajomy, nie otwierając oczu.

Zaskoczył ją. Była ubrana na modłę engarską. Przypadek, czy nieznajomy nie znał innego języka? No i śmiałość, z jaką się do niej zwracał, choć sam pewnie też nie pochodził ze stanu chłopskiego. Była jednak nieznajomą, podróżowała w otoczeniu zbrojnych i sług, co znamionowało jej pozycję i wymuszało szacunek postronnych osób.

— To miejsce jest domem bogów. Jeśli szukasz miejsca na spoczynek, udaj się do jednego z domów piwa. Tam mają pokoje.

— Dom piwa nie da mi takiego schronienia jak dom boga. A skoro jesteśmy ich dziećmi, mam prawo skłonić głowę w domu mych rodziców.

Tą odpowiedzią zbił ją z tropu.

— W domu boga śpią tylko bogowie.

Otworzył oczy i otaksował ją spojrzeniem. Speszyła się, bo nie było to spojrzenie dobrze wychowanego, równego jej stanem, ale władcy lub człowieka przyzwyczajonego do zdobywania i wydawania rozkazów. Za dziewczyną stał Ungaru z chmurnym czołem, widocznie niezadowolony z rozmowy nieznajomego z jego podopieczną.

— Bogowie śpią w swym niebiańskim pałacu — dalej prowadził z nią teologiczny spór.

Mężczyzna wolno podniósł się i otrzepał z kurzu okrywający ramiona ciemnozielony płaszcz. Tak jak wcześniej zauważyła, był słusznego wzrostu i godnej postawy. Słowem w nieznanym jej języku przywołał swojego wierzchowca. Jednym skokiem wskoczył na siodło. Lekko, jakby ciężar własnego ciała nie stanowił dla niego żadnej bariery. Pokłonił się jej dystyngowanie i uderzył piętami swojego wierzchowca, który z miejsca ruszył galopem na południe.

Namaris krótki czas śledziła go spojrzeniem, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za drzewami.

— Barbarzyńca — mruknął za nim Ungaru, który chętnie nauczyłby nieznajomego okazywania szacunku swej pani.

— Człowiek innych obyczajów — usprawiedliwiła go Namaris. — Nie zna naszych obyczajów, co nie znaczy, że nich nie szanuje.

— Policja powinna się nim zająć. Czego tu szuka?

— Każdy ma prawo przyjechać do ziemi boskiego faraona, jeżeli przybywa w pokojowych zamiarach.

— On nie wyglądał na chętniej trzymającego w dłoniach harfę jak miecz.

Namaris ponownie obejrzała się, jakby spodziewała się dostrzec jeszcze w oddali nieznajomego, ale już się nie pojawił. Przesiadła się z konia na rydwan i tak wjechała do miasta. Nie wypadało, by szlachetna dama jechała wierzchem.

Po trzech dniach oficjalnych uroczystości — na których obecny był namiestnik dolnego królestwa, jeden z trzech najważniejszych po świątobliwym faraonie dostojników — Namaris razem z rodziną swej przyjaciółki Amaniris przenieśli się do majątku na obrzeżach miasta. Chciano uciec od gwaru metropolii, gdyż tysiące pielgrzymów i przybyłych za nimi kupców, czyniło obecnie Buher bardzo hałaśliwym i tłocznym. Położona w otoczeniu ogrodów i podobnych jej rezydencji posiadłość, dawała przyjemne schronienie przed gorączką życia w mieście. Strażnicy dbali, by niepowołane osoby nie zakłócały spokoju rodziny i jej gości.

Od dwóch dni Namaris spędzała czas na ucztach i polowaniach organizowanych przez elity miasta na pustynne lwy i antylopy. Jako jedyna kobieta jechała w rydwanie w pogoni za uciekającą zwierzyną. Sam syn namiestnika, dostojny pan Kandar, zaprosił ją do towarzyszenia mu w pościgu.

Nie miała wątpliwości, że ją adorował. Obsypywał ją komplementami i podarunkami. Nie były to podarunki przyjaciela, ale człowieka żywiącego poważne zamiary względem jej osoby. Gdy odesłała pierwsze dary, przysłał jej kolejne wraz z zaproszeniem do swojego pałacu. Udała się tam, wiedziona ciekawością i budzącym się uczuciem. Namiestnikowski syn był niezwykle przystojnym mężczyzną, z postawą znamionującą przyzwyczajenie do władzy, ale jednocześnie nie afiszującym się z posiadanym stanowiskiem. Ukończył królewskie Kapu i otrzymał propozycję pracy jako wysoki pisarz w urzędzie kadastralnym nomesu. W przyszłości odziedziczyć miał stanowisko ojca. Jego rodzina wiernie służyła faraonowi, dlatego od pięciu pokoleń stanowisko nomarchowskie przechodziło z ojca na syna. Dostojny Kandar również wiernie służył swemu władcy i na królewskim dworze już padło jego imię, a sam królewski sekretarz w liście podpisanym przez króla wyraził swoje zadowolenie z działań rodziny. Byłby doskonałą partią dla dziewczyny, szczególnie nie engarskiego pochodzenia, pozostającej pod opieką dalszej rodziny. Choć prawił jej komplementy, tego wieczoru nawet nie próbował jej dotknąć. To zaimponowało jej i uświadomiło wielki szacunek, jaki do niej żywi. Nie chciał uczynić z niej nałożnicy, a wprowadzić do swej rodziny.

Namaris widziała, jak strzały słane przez Kandara powalają trzy antylopy. Powożący szlachcic przełożył sobie wodze przez głowę i w razie konieczności korygował ustawienie koni delikatnymi pociągnięciami wodzy. Wyćwiczone zwierzęta równo galopowały, ustawiając się tak do uciekającej zwierzyny, by ich pan miał jak najlepsze pole do strzału. Na polu walki ta para ogierów stanowiłaby cenną pomoc i wspomagała łucznika w lepszej walce z wrogiem.

cdn.