czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Mrok duszy” — odcinek 6.


Obcy wyciągnął swój długi, wspaniale zdobiony miecz i jego końcówką powiódł wokoło tak, że wskazała na szyję każdego z obecnych.

— Do tej pory byłem łaskawy, ale moja cierpliwość się kończy. Każdy, kto teraz zaatakuje tę dziewczynę, będzie musiał zdać rachunek ze swych uczynków przed boskimi sędziami.

Z głosu i postawy biło zdecydowanie. Wzbudzał autentyczny respekt. Mag gramolił się z ziemi, ocierając krew z twarzy.

— Jeżeli zabijesz żołnierza boskiego faraona, będą cię ścigać w całym królestwie.

Obcy roześmiał się. Jego śmiech był niski, gardłowy, niósł w sobie budzący niepokój ton żalu i rozgoryczenia.

 — Myślisz panie Sarho, że ja boję się żywych? Śmierć od stali, wywaru, kija czy sznura mnie nie przeraża. Boję się przekleństwa ciemności.

Stojąc, mag nadal doprowadzał swoją twarz do porządku.

— To dlaczego chronisz przeklętą?

— Ona nie jest przeklęta. — Nieznajomy podjechał do maga i nachylił się nad nim. — Nigdy nie umarła, nigdy nie skosztowała ludzkiej krwi. Nie jest stracona.

— Wyczuwam jej zło, aż dusi…

Mężczyzna wyprostował się w siodle.

— Nie jest stracona — powtórzył z naciskiem.

Zawrócił konia i podjechał do Ungaru.

— Zbierajcie się stąd i jedźcie. Odpowiadasz za swoją panią!

Oddany sługa pana Adeha potwierdzająco skłonił głowę. Na jego znak zbrojni wolno wycofali się do wozów, a służba, choć zdjęta strachem, pakowała dobytek na rydwany.

— Będą ją ścigać — odezwał się mag kuśtykając w stronę swojego konia — jutro namiestnik wyśle ludzi do oazy.

Na te słowa Ungaru podniósł gniewne spojrzenie na maga. On kochał swoją panią i nawet konieczność posłuszeństwa władzy nie była w stanie zmusić go do wydania jej, mimo okropieństwa podejrzeń.

Obcy zawrócił swego konia, podjechał kłusem do maga, pochwycił go prawą ręką za szaty i odwlókł na bok. Czterech żołnierzy pojechało za nimi. Obcy bezceremonialnie rzucił maga na ziemię i zawrócił na atakujących. W kilka kroków rozpędził konia do galopu. Pędząc na nich z obnażonym mieczem sprawiał niesamowite wrażenie. Żołdacy zawahali się, co dało nieznajomemu cenne chwile. Dwa szybkie ruchy miecza i dwóch jezdnych spadło na ziemię. Przy tym nie spadła ani kropla krwi. Doświadczony wojownik uderzał płazem, ogłuszając przeciwników. Klingą odparował kilka ciosów kolejnych dwóch atakujących. Siedzenie na koniu dawało mu ten komfort, że tylko dwóch konnych przeciwników mogło go efektywnie zaatakować. Dwóch zwykłych żołdaków nie stanowiło dla niego przeszkody. Jednemu wytrącił miecz i kopniakiem strącił z siodła. Drugiego ciął w dłoń, wywarzając cios na tyle, by nie odrąbać nieszczęśnikowi dłoni. Jęcząc z bólu ranny odjechał na bok, a pozbawiony kontroli jeźdźca i podekscytowany zamętem walki koń przyspieszył i poniósł go w dal. Dwóch ostatnich atakujących miało mniej szczęścia. Jednemu z nich rozciął ramię do kości, drugiego przejechał ostrzem przez pierś. Dwaj pozostali zbrojni, którzy przyjechali z magiem, wolno wycofali swoje konie, dając do zrozumienia, że nie chcą podjąć otwartej walki.

Ponownie podjechał do maga, który zaszokowany patrzył na klęskę swoich ludzi.

— Prosiłem cię, byś zostawił ją w spokoju.

— Wiesz, że nie mogę, kemeido — mag cofnął się na widok miecza, spodziewając się zemsty. — To także prawo twojego zakonu.

Mężczyzna zatrzymał się.

— Prawo mego zakonu nakazuje ratować istoty ludzkie, a nie krzywdzić je.

— Ona nie jest człowiekiem!

Do spierających się podjechała Namaris. Obcy obrzucił ją szybkim spojrzeniem i zirytowany, że jeszcze tu byli, gniewnie ściągnął brwi.

— Zabierz ją do oazy — polecił Ungaru.

— O czym on mówi? — dziewczyna zignorowała jego polecenie.

— Jedź stąd, jeżeli chcesz żyć! — jej wybawiciel powiedział podniesionym głosem.

Mag zaśmiał się.

— On już i tak nie żyje. Jeżeli jej nie zgładzimy, wkrótce rozpęta rzeź.

— Jedźcie już!

Ignorując nakaz nieznajomego Namaris wcisnęła swojego konia między spierających się, spoglądając w oczy obcemu. Ungaru był tuż za nią, by w razie potrzeby chronić swoją panią. Uważnym i nieprzychylnym wzrokiem obrzucał pana Sarho.

— O czym on mówi? — spytała dziewczyna.

Mężczyzna gniewnie zmarszczył nos.

— Brednie. Jedź!

— Nie. Czuję to. Chcę wiedzieć.

Mag zdawał się być zadowolony.

— Może prawda pozwoli dokonać ci właściwego wyboru — powiedział z nutą szyderstwa w głosie.

Nieznajomy ważył w dłoni swój miecz, jakby zastanawiając się czy wrazić go w pierś maga, czy ściąć nim jego głowę. Musiał mieć wiele siły, by z taką łatwością wymachiwać tym orężem.

— Odpraw swych pozostałych ludzi magu i ty odpraw swe sługi pani. Niech zostanie tylko on — wskazał na Ungaru. — Załatwimy tę sprawę raz na zawsze.

Mag z niepewnością popatrzył na rycerza rozważając propozycję. Nie miał jednak wyjścia. Jego ludzie byli bez szans w starciu ze świetnie przeszkolonym kemeidą, o czym świadczyły te cztery trupy. Dwóch z ocalałych również nie nadawało się do walki.

Niechętnie, ale zgodził się skinieniem głowy i nakazał swoim ludziom odjechać. Z niesmakiem patrzył jak spiesznie zawrócili konie i pogalopowali z powrotem. Słudzy i zbrojni Namaris również nie mieli oporów przed opuszczeniem swej pani. Ich strach przed nieznanym był aż nadto widoczny. Obcy mężczyzna wiedział, że prócz oddanego Ungaru reszta i tak ucieknie po cichu, a jeszcze szybciej, jak tylko poznają prawdę. Nakazał Ungaru wziąć nieco zapasów jedzenia i wody.

— Jedziemy, musimy znaleźć miejsce na nocleg.

Na te słowa mag skrzywił się, zirytowany na swoją nieudolność. Nie uda mu się zatrzymać tu nieznajomego, by odnaleźli go kolejni zbrojni wysłani przez nomarchę. Nieznajomy odgadł myśli maga i uśmiechnął się do siebie.

Zjechali z traktu i pogalopowali między polami.

Zatrzymali się na nocny odpoczynek między wzgórzami. Podczas drogi mężczyzna tak kluczył w terenie, że Namaris straciła orientację. Nie miała wątpliwości, że obcy miał wprawę w ukrywaniu swojej obecności i pościg ich nie znajdzie. Mężczyzna rozpalił ognisko tak, by było niewidoczne dla postronnych osób. Przygotowali sobie posłania, ale żadne nie zmierzało spać. Nie po to tu przybyli, by cieszyć się swoim towarzystwem.

— Jak cię zwą, panie? — Namaris usiadła naprzeciwko znajomego.

Jasność bijąca od ognia sprawiała, że widziała tylko jego sylwetkę bez szczegółów twarzy.

— Elreden. Jestem Askardczykiem, członkiem zakonu kemeidów.

Niewiele jej to mówiło. Mężczyzna wyciągnął swój miecz i oglądając go z uwagą zaczął swoją opowieść:

— Pochodzę ze szlacheckiej ale zubożałej rodziny. Cały skromny majątek przypadł memu starszemu bratu. Mnie pozostało szukać swego w świecie. Jako piętnastoletni wyrostek opuściłem swój dom i zaciągnąłem się do cudzoziemskich, najemnych legionów armii Vallanoru. Wojaczka była dla mnie przepustką do majątku i niezależności. Po dziesięciu latach zgromadziłem tyle dobra, że zdecydowałem się opuścić armię, nabyć majątek ziemski i wieść spokojny żywot. Nie wróciłem do rodzinnego Askardu, zdecydowałem się osiąść w Vallanorze. Nabyłem willę z rozległą połacią ziemi w vallanorskiej prowincji Asellai nad morzem. Uprawiałem tam winorośl i hodowałem bydło. Miałem ponad siedemdziesięciu niewolników i kilkoro sług. Mogłem uzupełnić swoje braki w wykształceniu. Miałem niewolnika lekarza, ucznia doskonałej szkoły w Salis. Udałem się tam wraz z nim, by zdobywać wiedzę. Po trzech miesiącach pilnych studiów, w domu jednego z moich przyjaciół poznałem kobietę. Była piękna jak sama Finieri, o alabastrowej skórze, posągowej sylwetce, czarnych jak heban kręconych włosach… — jego głos zdradzał rozmarzenie.

Ungaru podał swej pani wody i kawałek chleba nafaszerowanego czosnkiem i nasączonego oliwą.

Nie była głodna, ale nie miała ochoty na sprzeczkę z troszczącym się o nią opiekunem. Wolała słuchać historii Elredena.

— Nie miała krewnych, była niezamożna. Ale nie przeszkadzało mi to. Ja miałem pieniądze, a moja rodzina nie mogła mi przeszkodzić w nierozsądnym małżeństwie, bo nie utrzymywałem z nimi żadnego kontaktu. Zresztą, pewnie po niemal jedenastu latach nawet nie myśleli, że jeszcze żyję. Poślubiłem ukochaną i przywiozłem do domu. Z początku było wspaniale, ale po kilku tygodniach Lairan zaczęła miewać napady apatii. Lekarze nic na to nie mogli poradzić. Zdarzało się jej, że nocą znikała z domu, jak mówiła na spacery, które ją relaksowały. Zaakceptowałem to dziwne zachowanie, bo po takich spacerach na kilkanaście dni wracał jej dobry humor i wręcz rozkwitała w oczach. Jakże byłem ślepy i głuchy z miłości!

Namaris nadal nie widziała szczegółów i emocji na jego twarzy, ale widziała jak gestem obudzonej wspomnieniami rozpaczy, lewą ręką przejechał nerwowo po włosach.

— Moje zaślepienie pogłębiło się, gdy okazało się, że jest w ciąży. Szalałem ze szczęścia. Nie zwracałem uwagi, że apatie mojej żony nasiliły się. Mimo zaawansowanego stanu nadal znikała na swoje tajemnicze spacery. Dopiero, gdy w okolicy zaczęli znikać ludzie, poczułem zaniepokojenie. Zniknęło też kilku moich niewolników. Ku przytomności przyprowadziło mnie samobójstwo jednego z moich niewolnych. Nie bywał u mnie w willi. Pracował w polu w oddalonym folwarku. Tamtego dnia dostarczał do mego domu owoce i warzywa do kuchni. Przed wejściem spotkał Lairan. Na jej widok wpadł w panikę, z wrzaskiem wbiegł do pomieszczenia kuchennego i nożem podciął sobie gardło. Gdy przeszedłem, konał. Lairan również tam była. Ten wyraz jej oczu… to zadowolenie ze śmierci, z widoku bluzgającej na posadzkę krwi. Potem spojrzała na mnie. Chłód jej oczu poraził mnie. Bez słowa wróciła do swych komnat. Powoli zaczęło do mnie docierać, co się dzieje. Ale nie pokazałem po sobie niczego. Zasięgnąłem rady u tępiciela i wówczas okazało się, że… poślubiłem sirliona!

— Na bogów — jęknął Ungaru.

Mag milczał. Znając naturę Namaris, domyślał się takiego zakończenia opowiadania.

— Co to jest sirlion? — ze ściśniętym gardłem spytała Namaris.

— Demon — wyjaśnił mag, bo Elreden widocznie nie miał na to ochoty. — Demon, który nie obawia się słońca. Jego prawdziwa postać jest paskudna. Umie też przybierać postać człowieka, ale by tego dokonać musi zabić kilkoro ludzi. Wysysa z nich wszystkie płyny, pożera płuca i nerki. Rozmnaża się poprzez kopulację z ludzkim partnerem — pan Sarho wymownie spojrzał nam Elredena.

Nie wiadomo było, czy mag z natury lubi dręczyć innych, czy też przemawiała przez niego nienawiść do demona i jego obrońcy.

Na moment zapadło milczenie. Namaris bała się zadać dręczące ją pytanie, Elreden zdecydowanie nie miał ochoty na nie odpowiadać, Ungaru nie chciał usłyszeć prawdy, a mag dusił w sobie złość na sytuację, w jakiej się znalazł. Jakby przemilczenie faktu miało go wymazać.

— Jestem twoją córką… — Namaris bardziej stwierdziła niż zapytała.

cdn.