czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Martusia” — odcinek 5.


Martusia — odc. 5.

Zaplucie, było to miasteczko sąsiadujące z domem, mieścina, w której nic się nie działo: na zabytkowym rynku stała nieczynna fontanna, do sklepu rzeźnika zalecał się standardowy kundel, a na wyślizganych stopniach Ratusza wywijało się zdegustowanego orła. Przyczyny stosowania tak osobliwej nazwy nie były jasne. W gruncie rzeczy powiedzieć trzeba, że całkowicie i niewątpliwie nie było w tym określeniu niczego pogardliwego: miasteczko nie należało do zbyt uczęszczanych. Jeżeli już jakiś nieopatrzny turysta zdecydował się obejrzeć jego zabytkowe dziury i wąwozy, robił to na własną odpowiedzialność. Ale starzy mieszkańcy, zasiedziali tu od pokoleń - choć krążyły bajdy o złych ludziach grasujących o zmroku - nie musieli obawiać się o swoje kręgosłupy. Nie, ponieważ w pewnym sensie należeli do jednej rodziny. A raczej - do zwartej, hermetycznej grupy, do zbiorowiska ludzi znających się na wylot, wprasowanych w identyczne lub lekko zmodyfikowane problemy.

*

Uliczka, którą szła, była wąska. Czynszówki prawie się ocierały o siebie, nieomal stykały dachami, z trudem więc lawirowała wśród ich ciasnoty. Z okien wychodzących na jezdnię spoglądały na Martusię grube matrony w gazetowych papilotach, kobiety wygrzewające poduszkowy puch, podsłuchujące swoich i nie swoich mężów stojących pod płotem. Nieopodal przyglądali się jej ochlapani piwem, wąsaci panowie oparci o bramy odrapanych kamienic, głównie czynszówek stojących jedna przy drugiej. A przed ogródkami zarośniętymi zielenią gromadzili się jej potencjalni klienci, starcy wygrzewający kości. Przypatrywali się jej spode łba, lecz w ich wzroku nie dostrzegała wrogości. Raczej zaintrygowanie. Pozdrawiali się, wymieniali uwagi. Przechodziła obok nich wiedząc, że będzie tu wracać jeszcze nieraz.

*

Dostała pokój wychodzący na wiosnę. Nawet gdy padało, było w nim jasno: każda pora roku miała dla Martusi wiosenne koloryty. Obecność w biurze stanowiła dla niej nagrodę, powrót do służbowej klitki - karę. Za dnia świeciło słońce, chciało się jej żyć. Pierwsza pojawiała się w sekretariacie i wychodziła z niego ostatnia. Zjawiała się i rozkładała przed sobą papiery do wertowania, do zaznajomienia się z ich treścią.  Parzyła też herbatę. Herbata stawiała ją na nogi, podnosiła ciśnienie, wpływała na cyrkulację krwi. Przywiązana do ustabilizowanego rytmu życia, nie lubiła nagłych wstrząsów, gwałtownych zwrotów i przesileń. Kochała natomiast porządek, systematyczność, odpowiedzialność, wszystkie te wyświechtane pojęcia z lamusa. Poranne minuty, gdy nikt jej nie zaglądał przez ramię, nie przeszkadzał, nie silił się umilać jej życia, sadzić się na dowcipy, spędzała na czytaniu podań ewentualnych lokatorów Domu, na przeglądaniu materiałów będących podstawą porządkowania ludzi, sortowania względem rozmiaru i odmiany nieszczęścia.

Przekopywanie się przez nie, umożliwiało przebrnięcie przez zagadnienia, które dostarczały jej mieszanych wrażeń. Lecz kiedy w pierwszych dniach powiedziano jej, że nie warto wyrywać sobie rękawów, nie ma potrzeby tak bardzo się angażować, poświęcać im tyle czasu, gdyż i tak podania te nie są brane pod uwagę, bo nie zawierają prawdziwych przyczyn kwalifikowania rezydentów, że są przeznaczone dla potrzeb zakładowej, wewnętrznej statystyki i nie można poddawać ich rzetelnej obróbce, ponieważ służą intendentowi do planowania zakupów pościeli, mebli znajdujących się na stanie, gdyż potrzebne są dietetyczce zawiadującej ilością wydawanych posiłków, ludziom z Ratusza układającym grafiki wydatków na dom, dyrekcji planującej zatrudnienie. A kiedy chciano ją znieczulić i namówić na rezerwę wobec przychodzących po ratunek, to  -  dla urzędniczej przyzwoitości  - udawała, że myśli podobnie, że przegląda je tylko dlatego, by zająć się czymś, co by ją ubawiło. Wewnątrz jednak nie posiadała się ze złości: beznamiętna bzdura takiego stanowiska zatrważała ją, bo nie tak miało być, nie z takimi reakcjami liczyła się idąc na studia, kończąc je z wyróżnieniem, jadąc tu nie po to, by drzemać.

Informacje nie wspominały o problemach pensjonariuszy zaksięgowanych i zatwierdzonych do współczucia, wpisanych na listę urodzonych w czepku. Przypuszczała, że klucz do zrozumienia postępowania ludzi krążących po Domu leżał w niechęci, z jaką się tu spotykali: na podstawie ankiet przyjmowano do zakładu nie tych, którzy się do niego nadawali, ale tych, którzy mogli udowodnić, że mają sporą rentę i będzie ich stać na utrzymanie, którzy mogli dowieść, że ich nieszczęście jest bez porównania większe niż pozostałych, że zasługują na nie cierpiącą zwłoki, przyspieszoną przychylność. Odtrącani przez większość personelu, traktowani jako przykry dodatek do marnej pensji, snuli się po nim od parteru, aż do swoich klatek, od lustra w hollu, które już dawno przestało im oznajmiać, że są „najpiękniejsi przecie”, bezradnie kursowali aż do drzwi dyżurki, na darmo oczekując zrozumienia i współczucia. W zamian dostawali radę, że nie mają na co czekać, absorbować swoimi frasunkami, siać zamieszania, bo księżniczka i królewicz na białym koniu mają wychodne.

Lecz od tego czasu zaszły nieodwracalne przemiany i dom na krótko wypełnił się ludźmi potrzebującymi autentycznej pomocy.

*

Jak napisała, dzieląc się ze mną entuzjazmem, od tej chwili praca dla mieszkańców była jej odwzajemnioną miłością. Słuchała tych, co mieli jeszcze coś do powiedzenia, odbywała z nimi częste rozmowy o różnym natężeniu emocji. Interesowała się każdym drgnieniem domu, jakimkolwiek jego wewnętrznym wstrząsem. Spotykała się z ludźmi o dwuznacznym i niechętnym nastawieniu do administracyjnego patrycjatu: z osobnikami zwariowanymi na punkcie normalności. Wiedziała o wszystkim, co się w nim wydarzało. Starała się orientować w szczegółach losu starców, którzy - ze zmaltretowanym uporem - nie akceptowali faktu, że zostali porzuceni przez rodzinę, że na darmo spodziewają się wizyt i na próżno - godzinami wlokącymi się w nieskończoność - wystają na korytarzu, przy schodach, obok windy. I orientowała się: z każdym dniem coraz lepiej, czerpiąc wiedzę nie tylko z formularzy, ale i z odwiedzin w ich pokojach. Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli zobowiązała się do czegoś, należało się spodziewać, że dotrzyma słowa, zajmie się, przepchnie, rozwiąże, załagodzi, pójdzie ich bronić. I rzeczywiście, w czasie spotkań z kierownictwem domu, kłóciła się o nich, występowała w ich imieniu. Traktowana przez rezydentów jak mężczyzna w spódnicy, miała opinię twardej baby, kobiety, z którą nie opłaca się zadzierać, której bano się, ale z której zdaniem liczono się, zwłaszcza, że umiała ich uspokoić, opowiedzieć się za sprawiedliwością,  oddzielić prawdę od kłamstwa. Lecz jeszcze po latach, gdy już nie traktowano jej jako stażystki na dorobku, kiedy zasłużyła na miano uczynnej profesjonalistki i zabiegano o jej poparcie, nawet wtedy dokuczała jej deprymująca świadomość, że była z nimi za krótko, by dostrzec ich tak, jak pragnęła.

Jeszcze przez długi czas nie wiedziała, co tak naprawdę popychało ją do przebywania z nimi. Być może chodziło o ich naturalny, nieskażony apetyt na życie. Najpierw surowi wobec niej, milknący na jej widok, traktowali ją z oziębłym dystansem. Zaś po upływie paru miesięcy, dzieląc się z nią rozterkami, zapraszali na swoje salony, zachęcali, by częściej przestępowała ich progi, zwierzali się z najskrytszych tajemnic, Martusia natomiast, z początku zmieszana ich komplementami, potem oswoiła się, odkryła, że nie natrząsają się ze niej, że ją na serio uważają za powiernicę, za młodszą siostrę, że mają do niej zaufanie. Zaobserwowała też dzielące ich różnice: zarówno fizycznie, jak i pod względem psychicznym nie przedstawiali się jednakowo. Byli więc starcy w wieku matuzalemowym, otępiali, mamroczący bez ładu i składu, nieustannie mlaszczący, skrzypiący i bez przerwy świszczący, wrażliwi tylko na pogodowe zawirowania, deszcz, śnieg, wiatr, nieczuli natomiast na pogodę ducha współlokatora, porośnięci skorupą brudu, cuchnący i zawszeni, przytargani ze schronisk, działek i dworców, bezdomni faktycznie i bezdomni na niby, cierpiący na amnezję i symulanci zdolni do widowiskowych lamentów, mitomani, roszczeniowcy, niezaangażowani w cokolwiek, co nie wiązało się z nimi, starcy wychodzący ze swojej ospałości tylko wtedy, gdy mówiło się o jedzeniu i zadawano im żer, jakieś pożywne kleiki do grzecznego ciamkania, breje, o których debatowali psiocząc i przypominając sobie szynkę, krwiste befsztyki, tłuste sosy, potrawy ociekające cholesterolem i młodością.

Byli też starcy jedynie z nazwy. Zadbani, rozsiewający pachnące komplementy dla dam, dostojni w sobie, skłonni do żeniaczki, człapiący noga za nogą, gdy znajdowali się sami, maszerujący wojskowym krokiem, kiedy opuszczali swoje garsoniery i wybierali się na podryw. Zdarzały się i rodzynki. Nie starzy wiekiem i sterani losowymi breweriami, ale przewlekle i nieuleczalnie chorzy, poszarpani przez postępujący ból, niesprawności, zaniki, paraliże i strzykania, podatni na łapanie mikrobów, ułomni, porzuceni przez zanadto wrażliwych. Młodzi, po ogólniaku lub podstawówce, niezdarnie pląsający o kulach i nie chodzący wcale, trzymali się razem, wspólnie zamieszkiwali, a kiedy lekarz im to zalecił,  zbiorowo jeździli na wózkach, do parku, w najbliższe nieznane. Nie dostrzegała ich ułomności, nie dawała im poznać, że odbiegają od normy. Wyjeżdżała z nimi do lasu, pchała ich wózki na świąteczne spacery, pokazywała im drzewa, kierowała uwagę na kwiaty, a kiedy jechali wpatrzeni w chmury, gdy zwierzali się, że jest im ciężko, że nie potrafią znaleźć się tutaj, kręciła się niespokojnie. Poważniała i przytakiwała im bez przekonania, zapewniała, że choć rozumie, dlaczego nagromadziło się w nich tyle złogów, tyle goryczy, to jest zniesmaczona ich nonszalancją w przedstawianiu opinii o czymś, o czym nie mają pojęcia.

Jakkolwiek wiedzieli, że trzeba trzymać się razem i warto wspólnie się wspierać, przystawać na swoje położenie, że muszą wierzyć w powrót do zdrowia, bo są jeszcze przed nimi jakieś wyjścia, bodaj światełka w tunelu, nadzieje, perspektywy, to przecież postępują na przekór. Według niej prezentowane przez nich opowiastki są nie na miejscu, wyraża więc kategoryczną niechęć wobec żartów z nieszczęścia. Sprzeciwia się, ponieważ ich przesadnie manifestowane  cierpienie jest drwiną z autentycznego. Właściwie nie należałoby nazywać tego rodzaju wynurzeń drwiną. Prędzej sondą. Sposobem sprawdzenia jej reakcji, tego, czy uda się ją nabrać i jest podatna na łatwowierność. Więc z przykrością zawiadamia, że nic z tych rzeczy. Bogu dzięki ma jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, by odróżnić szczere zwierzenia od pozerstwa. Lekkość, z jaką im przychodzi użalanie się na zły los, fatum, czy inne usprawiedliwienie, drażni ją niepomiernie. Podejrzewa, iż lekkość ta jest kamuflażem. Ich wyobrażenia o tragediach są durne i prymitywne, są krzywdzącym uogólnieniem. Co prawda przebywają na co dzień w różnorodnych stronach i z tego powodu  znajdują się w nietowarzyskim nastroju, wprawdzie nauki i nawyki wysnuwane z poprzedniego życia prowadzą ich odmiennymi drogami, ale powinni zrozumieć, że czy chcą tego, czy nie, tu skazani są tylko na siebie, bo pomoc ludzi „wyzutych z niepełnosprawności”, nigdy nie jest zgodna z ich oczekiwaniami. Wie, że świat potraktował ich nie tak, jak by woleli, nie dał im tylu zabawek, ilu pragnęli, zlekceważył  ich, wpędził w skrupuły i smętne rozważania. Zdaje sobie sprawę, że nie chodzą i pewnie część z nich już nigdy nie będzie, ale - jak egocentrycy zapatrzeni tylko w swoje problemy - chytrze i zawile starają się nie wiedzieć, że nie jest z nimi tak źle,  bo prócz zgryzot są na świecie ludzie, którym się powiodło jeszcze mniej, dostali gorsze zabawki, mają większe ograniczenia, słońce znają tylko z bajek, sukcesem jest, gdy mogą samodzielnie odwrócić się na drugi bok i wiele by dali, by choć w ten sposób być w lesie. Toteż radzi im większego zachowania miary w wyrażaniu opinii. Egoizm bólu przesłania  odkrycie tej prawdy, że jakiekolwiek zwyrodnienie jest sprawą indywidualną, bo liczą się proporcje, warunkowe traktowanie rozmiaru swoich przeżyć, dystans do własnych odczuć. Z chorobą żyć się da, lecz jak, sprawa to indywidualna. Można się turlać po zawiściach, szlajać po pieniactwach i bzdurnych roszczeniach, trawić czas na szukaniu winnych, zamykać się w pretensjach do garbatego i mieć wymagania wobec całego świata, ale to niedobry styl. Dobry polega na rozumnym pogodzeniu się z postępującymi nieuchronnościami. Z biologią narastających ograniczeń. Z tym, czego nie potrafi się zmienić. Byłoby więc dobrze, gdyby zrobili zestawienie. Bilans niemożliwości i umiejętności. Zalet i wad. Sukcesów i nieszczęść sprokurowanych na własne żądanie. Zamiast bredzić o tragediach, mogliby sporządzić listę miejsc, w których byli, książek, które przeczytali, powiesić ją na widoku i codziennie konfrontować z listą chorego naprawdę. A wtedy okaże się, że ich narzekania są niedorzeczne.

*

Gdy miała chwilę wolną od segregacji podań i pchania ich wózków, kiedy rozporządzała czasem niezajętym lekturą kwestionariuszy i wizytami w norach petentów, nie musiała dygać do Ratusza, pisać zamówień na terminowy osiągwykon czegokolwiek, choćby dostawy piasku, cementu, ludzi zdatnych do wykonywania uczciwej pracy, gdy znajdowała  moment na zaczerpnięcie oddechu i nie zabiegano o jej poparcie w sprawach do załatwienia od zaraz, wychodziła ze starego i szła nad rzekę, skąd roztaczał się widok na wynurzające się z ziemi fundamenty.  Budowa nowego Domu ślimaczyła się, przekształcała w legendę, mit, dyżurny temat bezsennych nocy. Stary, wysłużony, doprowadzony do stanu zdewastowanego rozkwitu, z dnia na dzień puchł od agresji mieszkańców koczujących w jego trzewiach, kurczył się z niedostatku nowego obszaru, a rezydenci, stłoczeni na niewielkim terytorium, natykali się na siebie nawet wtedy, gdy sobie tego nie życzyli.  Zajmowana przez nich powierzchnia, okrojona do rozmiarów świetlicy, ścieśniona do zajmowanego przez nich łóżeczka, podlegała zwiększonym naciskom coraz częściej przybywających. Utopijne marzenia o rozlewnych, majestatycznych przestrzeniach, zmodyfikowane przez ciasnotę, nie mogły nabrać należytego rozmachu. Kręciły się wokół zatwierdzonych planów budowy, a głód znalezienia się w miejscu wyposażonym w warunki do prowadzenia samowystarczalnego życia, był napędową turbiną marzeń pensjonariuszy i stanowił pożywkę do produkowania pobożnych życzeń.

cdn.