czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Iwona Krupa: z cyklu „Felieton popołudniowy” — Bluźniercy spod znaku Krzyża


Bluźniercy spod znaku Krzyża

Dziś łatwiej niż kiedykolwiek zawładnąć masową wyobraźnią. Już nie trzeba brać udziału w castingach do „Big Brothera” czy „Idola”, by trafić na telewizyjny ekran. Wystarczy wybrać ważne wydarzenie, które z pewnością będzie relacjonowane przez media, albo miejsce, które przykuwa ich szczególną uwagę. I już. Mamy medialnych bohaterów. Czasem, nawet pomogą przy okazji upiec polityczną pieczeń.

Jaki obraz utkwił nam w pamięci z Orzeczenia Sądu Najwyższego o zgodnym z prawem wyborze Bronisława Komorowskiego na Prezydenta RP? W telewizyjnych serwisach informacyjnych, od rana do wieczora, brylowało z tej okazji dwóch mężczyzn, którzy w skandaliczny sposób wyrażali swoje niezadowolenie podważając autorytet Wymiaru Sprawiedliwości i lekceważąc służby porządkowe. Byli bohaterami dnia, ulubieńcami mediów, chociaż ich zachowanie zasługiwało, co najwyżej, na wzmiankę o zakłóceniu posiedzenia.

Wszyscy pamiętamy o dramacie, jaki wydarzył się w Smoleńsku 10 kwietnia br. W odruchu współczucia i solidarności z ofiarami katastrofy lotniczej, a także z ich rodzinami, ludzie spontanicznie ustawiali przed Pałacem Prezydencki znicze, kładli kwiaty, a harcerze postawili na czas żałoby krzyż, który później miał zostać przeniesiony w bardziej godne miejsce, jak cmentarz lub Kościół.

Ale nic z tego. Krzyż stał się orężem walki politycznej, a od kilku tygodni mamy, dzień w dzień, w telewizji reality show p.t. „Nie oddamy krzyża”. Głowni bohaterowie to znani z wcześniejszych politycznych manifestacji emerytowany policjant i pani z kucykiem. Występują w gronie, mniej lub bardziej, malowniczych statystów, wspieranych grupkami ekstatycznych wiernych.

Każdy kto był w tych dniach na Krakowskim Przedmieściu, albo zajrzał sobie na „YouTube” widział i słyszał, że nie o krzyż tak naprawdę tam chodzi. Że ten religijny symbol wszystkich Chrześcijan jest tylko pretekstem do prowadzenia bezwzględnej walki politycznej.

„Obrońcy” Krzyża nie krępowali się rzucać obelg w twarz spacerującym tamtędy, a inaczej myślącym Polakom i najciężej oskarżać rząd i nowo wybranego Prezydenta.

Za coś takiego, pomijając już nielegalność zgromadzenia, w każdym praworządnym państwie ci ludzie zostaliby stamtąd natychmiast wyprowadzeni. Obecni na miejscu dziennikarze doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ale w telewizyjnych relacjach „na żywo” nie było o tym ani słowa. Aż do 3 kwietnia podkreślano wyłącznie religijno-patriotyczny wymiar tego protestu, co w naturalny sposób budziło emocje wierzących widzów.

Nakręcona przez media w ten sposób spirala społecznego gniewu wybuchła w dniu, w którym zgodnie z zawartym wcześniej porozumieniem Krzyż miał zostać przeniesiony do pobliskiego Kościoła pw. św. Anny.

Doszło do gorszących scen, bijatyk, bluźnierczych ataków na duchownych, Bogu ducha winnych harcerzy i do profanacji Krzyża, a w efekcie tego do... niczego, czyli pozostawienia status quo.

Dopiero wówczas przyszło opamiętanie, także mediów. Już w wieczornych serwisach zmienił się ton komentarzy, a z każdym dniem jest on coraz bliższy prawdy.

Roli kościoła i państwa nie chcę tu teraz oceniać bo to temat na inny, a nawet na kilka, innych felietonów.

Dlaczego o tym piszę? Przecież nie po to, żeby przypominać nie zakończony jeszcze spór.

Piszę, ponieważ w tak zniekształconym świecie mediów, łatwo o nakręcenie koniunktury na polityczną nienawiść. Jeżeli dodamy do tego „indywidualności”, szczególnie podatne na manipulację może dojść do prawdziwego nieszczęścia i kolejnych ofiar.

Kilka lat temu na Uniwersytecie w Leicester przeprowadzono badania na 700 osobach w wieku od 18-60 lat, u których w wyniku działań mediów, stwierdzono Syndrom Uwielbienia Gwiazdy. Idolami wyselekcjonowanej grupy byli nie tylko piosenkarze, aktorzy, czy piłkarze, ale i politycy.

Badani zostali zakwalifikowani do trzech grup w zależności od stopnia uwielbienia adorowanej przez siebie gwiazdy. Aż 36 proc badanych znalazło się w grupie najwyższego uzależnienia skłaniającego do zachowań patologicznych, łącznie z popełnieniem przestępstwa, byle tylko znależć się blisko swojego idola, wpłynąć na jego życie, lub zasłużyć na przychylność.

Nie trzeba daleko szukać takich przypadków. Warto przypomnieć Johna Lennona, którego pozbawił życia jego własny fan, albo wielbiciela Steffi Graf, który zranił nożem Monikę Seles byle tylko ułatwić wielbionej tenisistce zwycięstwo, a także Narutowicza zastrzelonego przez Eligiusza Niewiadomskiego.

Oglądając ekstatyczny tłumek wielbicieli i wyznawców Jarosława Kaczyńskiego, gotowy na wszystko, byle zadowolić „pokrzywdzonego losem i demokracją” idola można spodziewać się wszystkiego najgorszego, niestety.

Nic dziwnego, że poseł Janusz Palikot złożył doniesienie do prokuratury na swojego parlamentarnego kolegę Adama Hofmana, za to, że ten zachęcał do powieszenia Go na najbliższej gałęzi. Nigdy nie wiadomo do kogo trafią takie apele.

Medialny świat jest coraz bardziej widowiskiem, w którym zacierają się granice codzienności i fikcji, podnoszącego oglądalność spektaklu i rzeczywistości. Ale warto, a nawet trzeba zachować umiar. Głównie w imię bezpieczeństwa państwa, polityków i zwykłych ludzi. Ale też w imię przyzwoitości.

Ten medialno-polityczny szał, rozkręcony na bazie smoleńskiej tragedii i wypływających po niej konsekwencji (wcześniejsze wybory) jest nie do zniesienia dla większości osieroconych w jej wyniku rodzin. Jest jak nieustanne rozdrapywanie ran i zawłaszczanie cudzego bólu dla partykularnych interesów. Ciszej nad tą trumną, ciszej nad tym krzyżem.