czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 14.


14.

Zielone tereny należące do Aquariusa stanowiły bezładny zlepek stylu angielskiego, francuskiego, średniowiecznych ogródków przyklasztornych, fragmentów Ngoro-Ngoro, łagodnych zboczy opiewanych w bukolikach i pierwotnej puszczy ze skrzypami wielkimi jak drzewa i drzewkami małymi jak kosodrzewina stref polarnych. Pomiędzy kępami roślinności jaśniały posągi faunów, bogiń, skrzatów. Sam Aquarius mieszkał w okazałym pałacu. Nad jeziorem wznosił się brązowy posąg współczesnego herosa odmierzającego dystans, jaki ludzkość musi jeszcze pokonać, aby osiągnąć szczęście, którego nie przyniósł ani postęp technologiczny, ani demokracja. Park nosił imię syna Irlandki o imieniu Peggy i Chorwata, Mladko Milaca pracującego, co zabawne, w chicagowskich rzeźniach przy trzebieniu knurów i byków. Od powszechnego szczęścia, licząc od nasady in statu erecti do czubka żołędzi, dzieliły ludzkość czterdzieści dwa centymetry. Warto powtórzyć: czterdzieści dwa, fourty two, quatre deux, quaranta due, sorok dwa, zweiundviercig. Kolejnym pokoleniom trudno będzie w to uwierzyć, ale kto, tak naprawdę, wierzy w laskę Mojżesza, wannę Archimedesa, jabłko Newtona, inteligencję aktorów i prawdziwe orgazmy prostytutek? Posąg powstał w czasach, kiedy heros ogłosił się Zbawicielem. W sumie odlano pięć figur z nieśmiertelnego brązu. Jeden stanął w Mauzoleum Milaca w jego rodzinnym mieście. Właścicielem kolejnego, o czym była już mowa, stał się ambitny, nie posiadający kompleksów Aquarius. Dwa znajdują się w różnych punktach kuli ziemskiej i służą kultowi Priapa uprawianemu w środowiskach wymoczkowatych intelektualistów oraz masculinistów, natomiast piąty został wysłany na Marsa i wkrótce zostanie umieszczony w centralnym punkcie Oceanu Ciszy. Jako ciekawostkę, odnotowaną zresztą swojego czasu przez prasę kobiecą i periodyk dla wędkarzy „Taaaka ryba!”, można podać, że pierwszą polską wersję z dmuchanego plastiku miał niegdyś Rufin, barman z Zielonej Góry, kiedy jeszcze jeździł po kraju ze swoim Kościołem Dymających Schizmatyków. Obecnie jako reklama zdobi wejście do agencji, w której pracują jego córki. Na obszernym, przystrzyżonym trawniku rozciągającym się między rezydencją a jeziorem stały kolorowe parasole, wielki namiot, rattanowe stoliki, fotele, kosze i tak dalej. Aquarius i dziewczęta odbijali kilka wielkich plażowych piłek. Małgosia dostrzegła również fotografa skaczącego z aparatem to tu, to tam.

— Halo! — stylista pomachał chusteczką.

Pewne akcenty w jego stroju, na przykład biała, bufiasta koszula z żabotem i culottes zawiązane pod kolanami na kokardki sugerowały, że on sam, a być może i dziewczęta oraz piłki, pawilon, park i posąg zostali przeniesieni w czasy Ludwików francuskich. Podszedł z wyciągniętymi ramionami do Małgosi. Miał bladą, grubo przypudrowaną twarz i wyrazisty makijaż.

— Comme tu es belle! — wykrzyknął zachwycony.

— Znasz francuski?

— Tylko dwa zdania — wtrąciła Rita. — To, które przed chwilą wypowiedział i jakieś o gołębiu.

— Jak tam Kondeusz, Henryk Gwizjusz i hugenoci?

Małgosia usiłowała znaleźć się w tym wszystkim z wdziękiem i dowcipnie, a przy okazji powiercić styliście w brzuchu.

— Nie znam tych facetów.

Spojrzała podejrzliwie. Aquarius dałby sobie odciąć głowę, że było to podejrzliwe spojrzenie.

— Słowo daję! — wykrzyknął. — Skąd oni są?

— Z Francji.

— Ja nie mam kompleksów! Dymam Francję! Myślisz, że boję się francuskiego byle pedała? Nowe myślenie idzie ze wschodu! Ja jestem nowym myśleniem! Drżyj Francjo! Nie muszę wydziwiać, żeby przewieźć modele przez te wszystkie rzeki, lasy, góry, żeby je pokazać w Paryżewku! Jeśli ten tam cały, Hugon Kondeusz… ci to się potrafią nazywać, chce zobaczyć coś nowego, odkrywczego, inspirującego, musi przyjechać do mnie! Do królestwa mody wielkiego Aquariusa!

— Nie rób z siebie durnia, nie jesteś w telewizji — Rita poprosiła słabym głosem.

— Czy musisz komentować wszystko, co powiem?

— Inaczej nikt by cię nie zrozumiał… tak jak ty nie rozumiesz innych. Pójdę zrobić drinki.

Odeszła w stronę namiotu.

— Cholerny, głupio ubrany kapral! — rzucił za nią stylista. — Jak można się tak ubierać?

— Rita powiedziała — wtrąciła Małgosia — że mam być królową twojej nowej kolekcji.

— Wyrzuciłbym ją, gdyby nie to, że bez niej nie dałbym sobie rady z tym kramem — zatoczył ręką koło. — Jest pracowita jak wół… w gruncie rzeczy jestem nieszczęśliwy — wyznał nagle.

— Tak? W jakim sensie?

— W każdym. Jako mężczyzna i jako kobieta.

— Coś ci dolega?

— Och! — Aquarius wzruszył okrągłym ramieniem. Pomachał sobie perfumowaną chusteczką przed nosem. — Och! — powtórzył. — Nie umiem się potwierdzić. To mnie dręczy. A znowu czasem myślę, żeby dać sobie spokój z tym wszystkim.

— Z czym?

— Z potwierdzaniem się. Każdy niech się czuje dobrze w tej skórze, jaką przywdział, jaką dała mu natura. Czy nie mam racji?

— Masz. Nie należy sprzeciwiać się naturze.

— Ale co robić, jeśli natura dała ci dwie skóry?

— Nie wiem — odparła Małgosia.

Zrobiło się jej żal tego niskiego, szczupłego neurotyka stojącego przed nią ze strapioną miną.

— Naprawdę cieszę się, że przyjechałaś — rzekł.

— Powiedz mi coś bliższego na temat mojej pracy u ciebie.

— Praca? To brzydkie słowo, nie używaj go. Pracą zajmują się przeciętne kobiety, ty będziesz się pokazywać, uśmiechać, demonstrować swoje piękno. Zarobimy razem kupę forsy.

— Tak?

— Posłuchaj — wziął ją za rękę. Miał cienkie, ale mocne palce. — Twoja obecność wyzwala we mnie pragnienie uległości.

— To dziwne pragnienie. Dziwne jak na mężczyznę.

— Też tak sądzę — zgodził się Aquarius. — Jak na faceta, to dziwne pragnienie. Ale nie jak na kobietę.

Zapatrzył się na pokrzykujące, rozradowane modelki.

— Są chwile, kiedy ich nie cierpię, to znowu potrzebuję ich towarzystwa. Bywają nieznośne. Kapryśne i wulgarne. Nawet bezwstydne, sprośne jak leśne boginki parzące się z faunem. A znowu czasem widzę wokół siebie dziewice w komunijnych sukienkach. Wierz mi, trudno to znosić — dotknął palcami policzka Małgosi. — Wcale się nie gniewam, że mówisz mi rzeczy, których nie kapuję, nie każdy jest intelektualistą, ja kieruję się sercem, uczuciami.

Wróciła Rita z drinkami.

— Kiedyś cię zabiję za mówienie do mnie kapral! — warknęła.

— Takie sobie babskie gadanie — Aquarius strzepnął chusteczką.

— Nie widzisz, że ona robi z ciebie balona?!

— Cholerny kapral! — wrzasnął Aquarius.

Modelki umilkły. Rozległy się ciche śmieszki.

— Mam wrażenie, że jesteś zazdrosna o Lulu — syknął Aquarius.

Rita zagryzła wargę. Zamrugała oczami.

— Pamiętaj, że łączy nas sekret — ostrzegła.

— Sekret? — zainteresowała się Małgosia.

— Tajemnice zawodowe — wyjaśnił stylista.

Wbijał ponury wzrok w pobladłą Ritę proszącą drżącym głosem:

— Nie mów do mnie nigdy przy ludziach „cholerny kapral”.

— Okej. Nie będę — obiecał pospiesznie. — Zadowolona?

— Zajmuję się wszystkim, haruję za trzech, nie śpię po nocach, rysuję modele, inspiruję cię, opowiadam ci moje sny, wykłócam się z krytykami, podlizuję dziennikarzom, organizuję juble i festyny na cześć tego twojego… księcia Chujogroma — wskazała wielkim kciukiem na posąg odbijający się w spokojnej tafli jeziora — rżnę się ze wszystkimi wpływowymi zbokami z telewizji, których mi wskażesz, a ty w międzyczasie świetnie się bawisz i obrastasz w piórka modnego stylisty!

— To jest ten sekret? — wtrąciła Małgosia.

— Coś, co znają wszyscy, nie jest sekretem — odparła Rita patrząc na Aquariusa wyzywająco.

— Powiedziałem, że nie będę cię przy ludziach nazywał kapralem! Mam sobie wyrwać serce?! Czego jeszcze chcesz, na miłość boską?!

— Czegoś, czego nigdy nie będziesz mógł mi dać.

— Nie ma niczego takiego! Mogę dać ci wszystko!

— Jest coś, o czym nie masz pojęcia!

— Niby co?

— Szacunek!

— Płacę ci wystarczająco dużo, żebyś się bez niego obyła! A teraz przygotuj Lulu.

Ujrzał Małgosię nagą, w toczku, dżokejskich butach, ze szpicrutą. W gruncie rzeczy życie wewnętrzne Aquariusa, najmodniejszego stylisty w kraju i jednego z największych stylistów wschodu, czerpiącego pełnymi garściami z tradycji orientalnego ubioru, było bardzo trywialne i czasem przerażało nawet jego samego. Słabym głosem zakomunikował, że czuje się źle i chyba pójdzie na chwilę odpocząć. Rita po kolei wypiła przyniesione przez siebie drinki.

— Sama siebie nienawidzę, że z nim jestem.

Czknęła.

— Ale fakt, nigdzie bym tyle nie zarobiła… życie jest parszywym kompromisem, nie uważasz? A teraz posłuchaj… — spojrzała z nienawiścią na zajęte plotkowaniem modelki. — Suki! — warknęła. — Obgadują mnie.

— Co mam robić? — zapytała Małgosia.

— Co? — Rita była roztargniona.

— Aquarius kazał mi się przygotować.

— Tak. Założysz którąś z jego głupkowatych kiecek nie kiecek. Wypinając cycki będziesz się przechadzać po tej cholernej trawie… a to co, do cholery?

Na wewnętrznej drodze pojawił się żółty samochód. Za samochodem biegł strażnik, kołysząc się kaczkowato na boki. Wymachiwał pistoletem i krzyczał. Za strażnikiem podążał Edek, podtrzymując dłonią kaszkiet. Samochód skręcił gwałtownie z wysypanej żwirem drogi i wjechał na trawnik. Był może dwieście metrów od Małgosi i Rity. Nie zatrzymywał się. Wydawało się, że nawet zwiększył prędkość. Rita przytknęła dłoń do czoła, zmrużyła oczy.

— Widzisz, kto siedzi za kółkiem? — zapytała.

— Nie — odparła Małgosia — mam słaby wzrok.

— Jakiś dziwny facet… o, rany! Ale ma łeb! To afro?… eee…niemożliwe, kto chodzi dzisiaj w afro…

— Co?

— Albo mam haluny, albo on wygląda jak… jak…

— Jak co?

— Nie jarałam dzisiaj nic poważnego, małego lolka po śniadaniu, tyle, żeby się wysrać, mam cholerne zatwardzenie… jak Boga kocham, to naprawdę niedźwiedź!

Rzeczywiście, siedział za kierownicą. Teraz już wyraźnie widziały jego wielki łeb, straszliwe ślepia i wyszczerzone kły.

— Kompletnie bez sensu! — stwierdziła Rita.

Żółty samochód wpadł między parasole, fotele, stoliki rozrzucając meble na wszystkie strony. Pastwił się nad nimi przez chwilę robiąc kółka, a następnie staranował szafy z ubiorami wyrzucając całą ich kolorową zawartość w powietrze. Przerażone modelki rozpierzchły się z piskiem. Z namiotu wybiegł zaniepokojony Aquarius z gumowym kompresem w dłoni.

— Pepin? — szepnęła Małgosia ze zgrozą.

— Kto? — Rita nie rozumiała. — Życie jest bez sensu, stara. I to jest fajne.

Samochód jadący dotąd wprost na nie, wydawało się, że to one były celem zmotoryzowanej agresji, skręcił nagle w stronę znieruchomiałego stylisty i niepowstrzymanie zdążał w jego kierunku.

— Co to ma w ogóle znaczyć? — zastanowiła się Rita.

— On chce go zabić! — wykrzyknęła Małgosia.

— Aquariusa?! Po co ktoś miałby go zabijać?

— Z zazdrości!

— O kogo? Kto miałby być zazdrosny o takiego kretyna?!

— Chodzi o mnie!

— Co ty? Kręcisz z niedźwiedziem? Nie, to bez sensu! Mówię ci, stara, że życie jest kompletnie bez sensu! — Rita wyszczerzyła końskie zęby doznawszy nagłego olśnienia. — Ty, stara, nie mów, że lubisz to robić ze zwierzakami! Ja pierdykam!

— Jesteś obrzydliwa.

— To była tylko hipoteza.

— Musimy ratować Aquariusa.

— Ta glista sama się uratuje. Tylko patrz.

Samochód tymczasem zatrzymał się kilka metrów przed skamieniałym stylistą. Niedźwiedź wyskoczył kulejąc, z rewolwerem w łapie. Rita pobladła.

— Nic nie trybię, stara. Jakieś porachunki? Czego niedźwiedź może od niego chcieć? Aquarius nie robi biznesów ze zwierzakami, wiedziałabym o tym. Ja chyba bredzę! Normalnie mi odbiło! To musi być akcja marketingowa! Ostatnio dałam przeciek, że brandzluje chłopców na dworcu, wpadają z kamerami do klozetu…

— Odejdź! Zostaw mnie! Ja nie poluję! Nawet nie zbieram grzybów! Nigdy nie byłem w lesie!

Stylista uciekł do namiotu krzycząc przeraźliwie. Zwierzę pobiegło za nim.

— Nie widzę kamer — oznajmiła Rita rozejrzawszy się.

Z wnętrza namiotu dobiegły strzały. Trzy. Jeden po drugim: trach! trach! trach!

— Nie widzę kamer, stara — powtórzyła Rita nerwowo.

Z oddali dolatywał głos strażnika rzężącego z wysiłkiem: „Znam tego gościa! Jużem go widział!”. W wejściu pojawił się niedźwiedź, ciągle z bronią w łapie. Wskoczył do samochodu i ruszył w drogę powrotną. Przystanął tylko na chwilę, żeby porwać oniemiałą Małgosię. Na wszelki wypadek ostrzelał grupę pościgową składającą się ze strażnika i Edka, a Ricie powiedział: „Z tobą też się policzę, zboczona dziwko!”.

— Jedziesz z nim?! — krzyknęła zrozpaczona Rita.

— Muszę! — odparła Małgosia z głową w oknie samochodu. — Żeby nie było gorzej, niż jest!

Żółty samochód zniknął w chaszczach. Nad zrujnowanym królestwem mody unosił się zapach prochu, spalin i zbrodni. Rita rzuciła się do namiotu.

— Aquarius! — krzyczała przerażona — Aquarius! Gdzie jesteś?

Odpowiedziała jej posępna cisza.

— Aquarius! Na miłość boską! Odezwij się!

— To ty, Rita? — rozległ się chrapliwy szept.

— Ja. Nic ci nie jest?

— Poszedł sobie?

— Tak. Porwał Małgosię i odjechał. Gdzie jesteś?

W ciężkiej, tętniącej ciszy rozszedł się cichy skrzyp. Otwarły się żaluzjowe drzwi jednej z garderób. Noga w białej pończosze i trzewiku z klamrą, na bardzo wysokim obcasie, ostrożnie dotknęła ziemi.

— Aquarius! — szepnęła Rita. — Och, Aquarius! — podbiegła, ujęła stylistę pod ramię, podprowadziła do kanapy i posadziła, tak ostrożnie, jakby miał się rozsypać na kawałki, których nie da się potem na powrót złożyć.

— To cud, że żyję — wychrypiał blady jak płótno stylista. Był bliski płaczu. — Ten niedźwiedź oszalał. Chciał mnie zabić!

Szukał na swoim ciele otworów po pociskach. Poruszał niemo wargami. Zastanawiał się.

— Konkurencja! — przypomniał sobie. — Jeździli za mną niedawno!

— Nie ryzykowaliby czegoś takiego publicznie — zaprzeczyła Rita. — Załatwiliby cię po cichu. Przecież to oczywiste.

— Struną od fortepianu.

— No jasne.

— Wiem! To był ekolog ze Stowarzyszenia Ochrony Zwierząt Futerkowych!

— Ty nie projektujesz ubrań z futer. Opamiętaj się.

— Przeżyłem szok — wyszeptał — jeszcze nigdy nie usiłowano mnie zabić. Przecież nie uwierzę, że to był prawdziwy niedźwiedź. Nie uwierzę. Zwierzęta można wiele nauczyć, ale czegoś takiego?

— On porwał Małgosię.

— Chciał mieć zakładniczkę, to jasne. Cóż za intryga.

— I dziwnie mówił — dodała Rita trąc podbródek. — Że się ze mną policzy. Słowo daję, nie wiem, o co biega.

Do namiotu wpadli spuchnięty, czerwony strażnik, zasapany Edek i reszta.

— Złamał barierkę i nie reagował na moje żądania — strażnik upadł na kolana, podparł się ręką, dyszał.

— Jakiś facet się przebrał, szefie! — wykrzyknął Edek.

— Przestraszyłem się — kontynuował strażnik — bo żem nigdy nie widział niedźwiedzia prowadzącego samochód. Jak czasem pokażą w telewizji cyrkowe niedźwiedzie, to wiadomo, że one jeżdżą samochodami-zabawkami albo na hulajnogach. Najpierw jak podjeżdżał, myślę sobie, że znam tego gościa, a potem żem sobie przypomniał, że on występuje w filmach.

— W jakich filmach? — zapytał Aquarius.

— O zwierzętach.

— To jakiś przebrany facet! — powtórzył Edek.

— Ja go znam, Edek! — obruszył się strażnik.

— Skąd możesz go znać? Widziałeś jego twarz?

— Widziałem!

— Ja nie widziałem.

— A ja widziałem! W cyrku! On tam jeździ na rowerze!

— Zamknijcie się! — wrzasnął Aquarius piskliwym głosem.

Polecił Ricie zadzwonić na policję, a Edkowi podjechać samochodem. Nagle poczuł, że uciekło z niego całe powietrze. Nie przejął się nawet faktem porwania Małgosi. Przestało go to interesować. Wszystko przestało go interesować. Zastygł na kanapie z wyrazem niebotycznego i tępego zdziwienia. Wpadł, z jednej strony, w otchłań zobojętnienia, a z drugiej w nie mniejszą otchłań męczących pytań o sens istnienia. Nigdy nie zadawał sobie takich pytań, więc zdziwił się, jak mogą być głębokie. Właściwie nieskończone. Zdumiał się przy okazji, jak jest mały wobec tych pytań, mikroskopijny, mniejszy nawet niż ziarnko piasku.

 

Niedźwiedź zdjął pysk i wytarł twarz ręcznikiem. Z trudem wydostał się z pozostałej skóry. W samochodzie śmierdziało jak na zapleczu rzeźni, ale Jasiowi jakoś to nie przeszkadzało. Odchylił się na oparcie i milczał. Rewolwer leżał obok dźwigni biegów i połyskiwał złowrogo.

— Skąd masz tę skórę?

— Dał mi jeden facet. Taki sam przegrany frajer, jak ja.

Oboje znowu milczeli.

— Przebyłem długą drogę. Jak Odyseusz. Ale na mnie nie czekała wierna Penelopa.

— Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

— Od Zdobniaka.

— Byłeś u niego?

— Przyjechałem prosto z Zakopca. Powiedział mi, że jesteś kochanką tego świrniętego biseksa Aquariusa.

— Nie jestem.

— W każdym razie związałem go kablem od telefonu. Mam czas, żeby pomyśleć, jak go ukarać. Aquarius jest już trupem. Śmierdzącym truposzem.

— Co mu zrobiłeś?

— Zabiłem go.

— Poważnie? — Małgosi nie było wcale do śmiechu.

— Uwolniłem świat od tej karykatury mężczyzny… albo kobiety — dodał.

— Policja będzie cię szukać.

— Ukryję się w dolinie Zwalonych Smreków. Znam tam pewien dom z wygodami.

— Gdzie to jest?

— Nieważne. I tak ci za dużo powiedziałem. Wcale nie jesteś inna niż wszystkie. Omyliłem się. Czy wiesz, że cię szukałem?! — wybuchnął. — Mamiony przez ciebie i twojego kochasia jeździłem po tym całym cholernym kraju, żeby ci powiedzieć: „Wybacz mi, najdroższa, wiem, zrobiłem źle, żałuję, to przez to, że lubię gry komputerowe i oglądam za dużo telewizji”. I jaka spotyka mnie nagroda? Gorzki zawód i wstyd. Wyszedłem na durnia! Jakby ci było mało Zdobniaka, puściłaś się z tym… tym… wałkiem do ondulacji! Nie wiem, jak kontakty z tymi dwoma krętaczami mogą ci sprawiać przyjemność?! Jakiego rodzaju jest to przyjemność?! Powiedz, co czuje heteroseksualna dziwka, przyjaciółka homoseksualnej dziwki, oddająca się biseksowi!

— Ty łajdaku! Nie jestem dziwką!

— Stałaś się nią, kiedy oddałaś się Zdobnemu w naszym małżeńskim łóżku!

— Nigdy z nim nie spałam!

— A z Aquariusem?

— Też nie! Jesteś ostatnią świnią! Żałuję, że ten niedźwiedź nie zeżarł cię do końca! Byłoby mniej o jednego żałosnego onanistę!

Jaś podskoczył.

— Ja jestem onanistą?

— A jesteś! Nie umiesz ułożyć sobie dojrzałych stosunków z kobietami! Zachowujesz się jak nastolatek! Chcesz mieć przyjemność, ale od odpowiedzialności uciekasz!

— Uciekam od odpowiedzialności? Spójrz na moją nogę! — uniósł nogawkę ukazując plastry i bandaże. — Wiesz, gdzie zostałem ranny? W lesie! A co tam robiłem? Podglądałem życie ptaków? Ha? Szukałem kwiatu paproci? Nie! Ja nie poszedłem do lasu dla siebie, dla własnej przyjemności, tylko d l a  c i e b i e!

— I co z tego? Nie wyszlachetniałeś ani trochę, jesteś takim samym egoistą, jakim byłeś! Albo jeszcze większym!

— Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu! — wycedził Jaś przy pomocy szczeliny w zębach.

Koniec z normalnym mówieniem! Od dziś będzie cedził słowa! Będzie również cedził uczucia i myśli. Jednym słowem stał się cynicznym twardzielem. Ruszył.

— Dokąd jedziemy? — zaprotestowała Małgosia. — Chcę wysiąść!

— Spokojna główka, wysiądziesz.

— Gdzie?

— W domu Zdobnego.

— Po co tam jedziemy?

Jaś zbył pytanie milczeniem. Skończyły się czasy, kiedy ten twardy mężczyzna odpowiadał na pytania kobiety. Wsadził rewolwer za pasek spodni i nie wyjął go już do końca podróży, mimo że gnat ugniatał mu wątrobę. Niedźwiedzią skórę i łeb wpakował do reklamówki z napisem: „Tatrzański Park Narodowy miejscem rekreacji dla całej rodziny”.

 

Walter Skoczek trzymał najlepszego przyjaciela swego syna na muszce starej strzelby do odstraszania szpaków. Miał tę strzelbę jeszcze z czasów, kiedy uprawiał w ogródku za domem kilka drzew śliwkowych. Z owoców Izabela robiła powidła i kompoty, natomiast Walter eksperymentował z produkcją śliwowicy. Usterka instalacji do destylowania spowodowała, że zatruł się poważnie fuzlami, wylądował na oddziale detoksykologicznym, przez kilka miesięcy leczył zapalenie żołądka. W dodatku policja twierdziła, że jest dealerem wywaru ze słomy makowej, noszącym pseudonim „Makowy Dziadek”. Wałkowała go brutalnie, żeby zdradził swoją siatkę. Znienawidził śliwki i policję. W każdym razie póki uprawiał te cholerne drzewa owocowe, prowadził nieustającą wojnę ze szpakami. I w zasadzie nigdy jej nie wygrał. Drobne zwycięstwa w postaci kilku rozwalonych sztuk w ciągu całego sezonu śliwkowego nie zaspokoiły pragnienia zemsty na podstępnej naturze. Odgrażał się, że wytnie drzewa, ułoży z nich stos, rzuci na niego martwe ptaki i podpali, a płomienie „będą sięgać gwiazd i lizać dupę Księżycowi”. Izabela kazała mu zostawić drzewa w spokoju. „Weź się lepiej za swój mistycyzm, Walter. Od niego tylko krok do manii prześladowczej. W piwnicy trzeba zrobić nowe półki na kompoty”. Pewnej jesieni, kiedy Izabela pojechała do sanatorium leczyć jakieś kobiece dolegliwości, Walter porwał za siekierę i zrealizował swój wielki plan. Usypawszy stos z martwych pni, konarów i gałęzi oraz szpaczych ciał zaprosił paru sąsiadów z ulicy, postawił kilka butelek czystej wódki, podał gotowaną golonkę z musztardą i chrzanem. Ogień płonął dziarsko niemal do świtu, przy wtórze ryków, ochrypłego śpiewu i grubego śmiechu. Sąsiedzi orzekli, że dawno się tak dobrze nie bawili. Powiedzieli Walterowi, że jest twardzielem.

Związany kablem od telefonu, Zdobniak cierpiał na wodnym łóżku. Z kłębem prześcieradła w ustach wodził przekrwionymi oczyma po afrykańskich łukach, zatrutych strzałach, tarczach i włóczniach wzywając na pomoc prymitywną magię zaklętą w przedmiotach. Na widok Małgosi zajęczał przejmująco.

— Jesteśmy, tato — zameldował Jaś.

— Załatwiłeś go, synu?

— Dostał trzy kule w bebechy.

— Dobra robota. To najgorszy rodzaj postrzału, będzie długo zdychał. Mam to, o co prosiłeś — wskazał strzelbą na podróżną torbę. — Co zrobimy z tą świnią?

Ofiara Skoczków wydała z siebie zduszony wrzask.

— Dlaczego kłamiesz, że spałam z Aquariusem?! — krzyknęła rozżalona Małgosia.

Zdobniak znowu wrzasnął.

— Odetkaj ten klozet, tato — rozkazał Jaś.

Walter wyszarpał obślinione prześcieradło nie dbając o zadbane uzębienie nieszczęśnika.

— Wszyscy z nim śśśśśpią — Zdobniak świstał wciągając łapczywie powietrze — nawet jego konie z nim śśśśśpią…

— Ty też z nim spałeś — wzdrygnął się Jaś.

Walter splunął z obrzydzeniem na dywan, powiedział:

— To miasto stało się Sodomą. Pora się wynosić.

— Powiedz, że nie spałaś z nim, a będę szczęśliwy! — miotał się Zdobniak. — Kocham cię! Kiedy zobaczyłem, jak odjeżdżasz tą jego szpanerską bryką dostałem pomieszania umysłu! Jeżeli niesprawiedliwie cię osądziłem, to dlatego, że cię kocham! Oślepłem i ogłuchłem! Wybacz mi, najdroższa!

Walter Skoczek wpakował gałgan w otwarte usta. Jaś spoglądał na byłego kolegę chłodno, w skupieniu, Walter z uniesieniem, jakiego nie odczuwał od czasu, kiedy zakochał się w Izabeli.

— Wsadzimy go do wanny z wodą, tato.

— Dobra myśl, synu — Walter poderwał się ochoczo, zacierając dłonie z uciechy zniknął w łazience.

Oczy Zdobniaka wyskoczyły z orbit.

— Nie możecie tego zrobić! — zaprotestowała Małgosia. — To zbrodnia! Nie jesteście zbrodniarzami!

Jaś przyciągnął brutalnie byłą narzeczoną do siebie.

— Milcz, jeśli nie chcesz łapać rybek razem ze swoim kochasiem!

W jego rękach pojawiła się lina. Nie cackając się skrępował ręce Małgosi. Rzucił dziewczynę na fotel obok gazowego kominka i dla pewności przywiązał drugi koniec liny do nogi fotela. Śmiejąc się ponuro zatoczył ręką koło.

— Zobacz!

Na podłodze, łóżku, kwiatach, meblach leżały prezerwatywy przywodzące na myśl posępny, rytualny mord, który rozegra się za chwilę. Zemsta, odwet, złe bóstwa. Rozwinięte kondomy pokrywające ciało swego nieustraszonego apologety wyglądały jak nieme wyroki, fetysze jakiejś magicznej, okrutnej religii, której Jaś i Walter Skoczkowie byli kapłanami, zaś Robert Zdobniak barankiem ofiarnym. To, co wydarzyło się dzisiaj w rezydencji Aquariusa i tutaj, nie chciało się zmieścić Małgosi w głowie, było niepojęte i przerażające. A zarazem, choć broniła się przed tym z całych sił, przywodziło jej na myśl francuską farsę. I to było w tym wszystkim najgorsze. Chyba wolałaby już mieć do czynienia z uczciwą, grecką tragedią, w której płaci się słono za zbrodnię wielkiego kalibru, na przykład za kazirodztwo lub seks z bogami. Walter Skoczek wrócił, splunął na podłogę i w dłonie. Obaj z synem zakasali rękawy, porwali szamoczącego się Zdobniaka za ręce i nogi, po czym wynieśli do łazienki. Widok normalnych skądinąd mężczyzn zamienionych w bestialskich oprawców przygniótł Małgosię do fotela. Z łazienki doleciał chlupot wody i głuche stuknięcie. Jęki gwałtownie ustały. Zerwała się, chcąc biec na ratunek, ale upadła podcięta przez linę. Rozpłakała się z poczucia bezsilności oraz idiotyzmu sytuacji. Czekali do zmroku nie zapalając świateł. Walter chrapał na wodnym łóżku, Małgosia spoglądała z fotela otępiałym wzrokiem na strzelbę unoszącą się i opadającą wraz z brzuchem Waltera w regularnym, hipnotycznym rytmie. Jaś wyglądał na zewnątrz przez szczelinę w żaluzji. Zaciśnięte zęby i zasznurowane wargi wskazywały, że wykona tę misję albo padnie trupem. Koło ósmej przed dom zajechało srebrne audi wygrywające klaksonem melodię „Dźwięczącego dzwoneczka”. Z samochodu wytoczył się doktor Bogumił Dziobas z dużą butelką pod pachą, mocno rozluźniony po uczciwej porcji koki i kilku nie mniej uczciwych porcjach wywaru z grzybków moon. Miał wiadomość dla Małgosi, że Ziemia zachowuje się jak wielka, gumowa piłka uginająca się przy każdym stąpnięciu, a on sam posiada zdolności antygrawitacyjne W noszonym z niedbałą elegancją, szykownym, szytym na miarę ubraniu od Bonifacego Kożucha dotarł do furtki. Przelazł przez nią ze zręcznością małpy. Jaś gwizdnął, Walter zakrztusił się, poderwał łapiąc za strzelbę.

— Gliny, synku? — zapytał.

— Nie. Jakiś cywil.

— Gliniarz w cywilu?

Usłyszeli łomotanie do drzwi i wesoły głos:

— To ja, Bogumił! Otwórz cukiereczku! Wiem, ja cię wyleczyć!

— Nie miałem pojęcia, że Zdobny jest biseksem — zdumiał się Jaś. — Nigdy nie widziałem go z facetami.

— Ty jeszcze mało wiesz o życiu — zauważył Walter. — Niestety, to moja wina, nigdy ci nie mówiłem, jak zwyrodniały może być człowiek. Człowiek to ostatnia świnia.

Małgosia przeraziła się na myśl, że sekwencja absurdalnych i zbrodniczych zdarzeń nigdy się nie skończy. Podobnie myślała mieszkając w osadzie; wtedy przygniatało ją poczucie beznadziejności, każdy dzień tam stanowił co prawda przeciwieństwo każdego dnia tutaj, ale był równie koszmarny. Zastanowiła się, czy Bóg wie, co się obecnie dzieje w domu Zdobniaka. Miała nadzieję, że nie. Nie chciało jej się wierzyć, że wie, a mimo to toleruje niszczycielski chaos w życiu tych, których stworzył. Z drugiej strony, jeżeli nie wie, to znaczy, że nie jest wszechwiedzący. Z kolei istota, która nie jest wszechwiedząca, nie może być Bogiem, a jeżeli nie jest Bogiem, to znaczy, że ludzie powstali z białkowej zupy pokrywającej przed milionami lat ziemską skorupę. Czy zatem obaj Skoczkowie, Dziobas i Zdobniak stanowią dowód na nieistnienie Siły Dobra, która od zarania miała nadawać sens ludzkiemu życiu?

— On nie przyszedł do Roberta. To doktor Dziobas, mój ginekolog.

— Ten morderca nienarodzonych dzieci? — zęby Waltera zabłysły dziko w ciemnościach.

Doktor Dziobas ponownie załomotał, wrzasnął:

— Wywar z grzybów stymuluje jajniki!

— O! ­ — zakrzyknął Walter — Nie mówiłem? Ten facet ciągle gada o jajnikach!

— Przywiozłem lekarstwo! — łomotał niestrudzony Dziobas.

Walter klasnął raptem w dłonie i złowieszczo zachichotał.

— Opatrzność nam go zsyła, synu!

— Co zrobimy, tato?

— Otwórz drzwi, to zobaczysz.

Doktor Dziobas wtoczył się do środka ze słowami:

— Bawimy się w kotka i myszkę? Bogumił będzie kotkieeeee…

Walter zdzielił mizdrzącego się lekarza kolbą strzelby w głowę.

— Idź do piekła ginekologów! — zakrzyknął.

Ziemia ugięła się i Bogumił Dziobas, z wielkim guzem na potylicy, poleciał w wirującą i kolorową czeluść Pierwobytu mijając po drodze wiele gwiazd i zagadkowych zjawisk kosmicznych. Ku swojej radości wylądował w jakimś ciasnym pomieszczeniu przypominającym mu kabinkę w peep-show. Małgosia natomiast straciła przytomność. Była tylko kobietą, słabą, dyskryminowaną istotą, którą Bóg w chwili karygodnej nieodpowiedzialności ulepił Adamowi wyłącznie w tym celu, aby go pocieszyć i rozweselić w tych niewielu wolnych chwilach, jakie mężczyźnie zostają pomiędzy robieniem kariery, wymyślaniem intryg politycznych i mordowaniem. Jak mityczna Helena, na którą lubił się powoływać nieżyjący Robert Zdobniak, stała się przyczyną nowej wojny trojańskiej. Niezawodny nos Aquariusa rzeczywiście okazał się niezawodny: Małgosia, uosobienie zwodniczej niewinności, jest współczesną kobietą fatalną, której wyraźnie brak w czasach intensywnie propagowanego optymizmu.

c.d.n.