czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof Pallarz: „Jak po prostu przeżeglowałem Atlantyk” — odcinek 12.


12 kwietnia, wtorek, ósmy dzień na oceanie

Pobudka o 07:00, York, jak zwykle przygotowuje śniadanie. Kawa jest już gotowa. Na pokładzie typowy poranny obraz. Stefan przy sterze, Karl-Heinz coś opowiada, Rolf siedzi spokojnie i słucha Karl-Heinzowej opowieści. Z apetytem zjadamy śniadanie, popijamy świeżą kawą.

W opowiadaniach wracamy do zdarzeń podczas nocnej wachty. Pojawia się też pytanie — co my tutaj wlaściwie robimy? Kiedy w koło ponuro i mokro, na niebie tylko ciemne chmury, w pobliżu nie widać żadnej pięknej i piaszczystej plaży, a do domu bardzo, o bardzo, daleko to rodzi się pytanie: jaki jest sens zwariowanego podróżowania żaglowym jachtem? Czy nie lepiej byłoby? Pozostać w domciu, przy żonce, w ciepłym łóżeczku, przed telewizorem, przełączając pilotem kanały na filmy o zwariowanych żeglarzach pływających po oceanach?! Dylemat z odpowiedzią na te pytania, jak zawsze w takich przypadkach, jest bardzo różnoraki.

  1. Jedni żeglują dla pieniędzy, jest to prawdopodobnie z powodu ograniczonej oferty najmniejsza grupa.
  2. Drudzy czynią to dla sprawdzenia samego siebie.
  3. Innych motywuje chęć zaimponowania otoczeniu.
  4. Część jest kierowana ukrytą siłą przyciągania do żeglarstwa, instynktem albo tak zwanym przeznaczeniem.
  5. Resztę pociąga chęć poznania oraz emocjonalnego przeżywania.

A ja? Do której grupy się zaliczam? Myślę, że należę do tych z punktu cztery i pięć.

Tymczasem, z prawej burty, w dużej odległości, wyprzedza nas duży kontenerowiec. Statki kontenerowe są coraz większe i pływa ich coraz więcej. Coraz więcej też pływa kontenerów pogubionych przez te statki. Kontenery takie, pływając po morzach i oceanach,  stanowią bardzo duże niebezpieczeństwo dla małych statków i jachtów. Znaczna ich część płynie zanurzorzona w wodzie i jest niewidoczna, nawet w biały dzień. Zderzenie z takim twardym przedmiotem doprowadza do znacznych uszkodzeń jachtów, a często powoduje nawet ich zatopienie.

Wachtę o godzinie 09:00 rozpoczynam świeżo umyty, ogolony i pachnący Hugo Bossem.

Wieje zupełnie przyzwoity wiatr, płyniemy z niezłą prędkością, na niebie pojawiło się słońce, po kłębiastej masie czarnych chmur nie pozostał żaden ślad. Po niebie wędrują tylko niegroźne cumulusiki. Płyniemy kursem 087° z prędkością 6,8 węzłów.

Pora obiadu. Załoga zajmuje wygodne miejsca w kokpicie na pokładzie i trzyma w pogotowiu noże i widelce. York, mistrz kucharz, serwuje potrawę rybną ze Złotej Dorady, z pieczonymi ziemniakami, pokrojonym ogórkiem kiszonym oraz pomidorkiem z cebulką. Wszystko zostaje polane tajemniczym sosem. Do tego czerwone wino w szklance. Ryba smakuje wyśmienicie, jest prawie bez ości. Jedynie w grzbiecie znajduje się kilka grubych kości. Po oceanie rozlega się głośne mlaskanie. Markus, trzymając talerz z solidną porcją Złotej Dorady, wygłasza oficjalne oświadczenie-życzenie: „żeby nie było nam nigdy gorzej jak dzisiaj!”. York otrzymuje niezliczone pochwały. Dumny jak paw, w rewanżu, dolewa wina.

Słońce zaczęło świecić jeszcze intensywniej, błękit nieba i morza stał się błękitniejszy. Pełnia szczęścia. W zapomnienie poszły dysputy z poprzedniej nocy, ciepłe łóżko przy żonce straciło na wartości, telewizor z mnóstwem kanałów stał się zmorą współczesnych czasów.

Po tak wspaniałym obiedzie, pora na drzemkę. Drzemka jest krótka ale głęboka. Wstaję „fit” i radosny. Teraz oczekuję tylko delfinów i wielorybów. Z tą nadzieją wychodzę na pokład. Po delfinach i wielorybach, niestety, nie ma śladu.

Zbliża się wieczorna wachta, wiatr słabnie, osiągamy tylko prędkość czterech węzłów. Niebo jest częściowo bardzo mocno zachmurzone. Rogalowy księżyc pojawia sie na krótko.

 

Etmal: 122 Mm, pozycja: 27°36' N, 050°34' W.