czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Piotr Pomsta: `Oblężenie` — fragmenty — odcinek 4.


„Obudził mnie piękny sierpniowy ranek. Rozklekotana milicyjna furgonetka wtoczyła się na zalane słońcem przedmieścia miasta. Żorż ułożywszy usta w popielniczkę pochrapywał z głową opartą o zimny metal kabiny dla aresztowanych, a jego niewielkie bezbronne ciało słabiej lub silniej odmierzało uliczne dziury bezwładnie podskakując na wyliniałym siedzeniu ze skaju. Przyjemnie: ciepłe promyki słońca miło muskają mi policzki, jestem wymięty jak szmata, choć bywało gorzej. Samochód wjechał na szeroką, trzypasmową ulicę, potem skręcił w mniejszą i sunął pełnym gazem między starymi domami o wielkich, prostokątnych oknach. Miasto spało jeszcze, a przeraźliwy pisk hamulców zwalniającej furgonetki z pewnością niejednego wyrwał z porannej drzemki. Milicjant niedbale zaparkował wóz przed komisariatem, z werwą szarpnął klamkę swoich drzwiczek i skierował kroki do wejścia. Zniknął zupełnie się nami nie przejmując, uznając zapewne, że głęboko śpimy. A może po prostu o nas zapomniał? Szarpię Żorża, żeby się obudził, choć w głębi duszy zazdroszczę mu, że smacznie śpi. Najchętniej zrobiłbym to samo w dowolnej pozycji i miejscu. Na pół przytomnemu szepcę, że gliniarz wyszedł i trzeba pryskać, ale Żorż nie przejawiał w tej chwili nadmiernej błyskotliwości, w końcu machnął ręką i zaczął mruczeć coś o braku dowodów osobistych. Zasnął z powrotem.

Siedzę spokojnie, myśli mi się kłębią, teraz daleko mi do stanu rozluźnienia, jaki osiągnęliśmy wówczas, gdy milicjant zażądał łapówki. Co dalej? Czyżby cwaniak zgarnął łup, a teraz miał zamiar odstawić nas na komisariat do aresztu? Zawiadomią starych, przedtem jednak spuszczą nam porządne lanie, myślę, że ludzie tego pokroju bardzo cierpią, kiedy ich areszt jest pusty i nie mają komu przyłożyć pałą w przerwach między pisaniem raportów. W szkole legendy krążyły o tym, co na takim komisariacie się dzieje, masz wrażenie, że wszystkich sadystów ubrano w oficjalne mundury państwowej milicji do wdrażania w terenie ideologii i zdobyczy socjalizmu. Te opowieści lepsze były od bajek o potworach i duchach, obowiązkowo wygłaszanych w kolonijnych dormitoriach przez małolatów, mroziły krew w żyłach i co bojaźliwszych przyszpilały ciężkim strachem nie pozwalając żadną miarą na zboczenie choćby o krok ze stale utartych szlaków. Ale, jak to w życiu, tym straszliwym opowieściom przeczyła zupełnie odmienna rzeczywistość, przecież na co dzień nikt nikogo nie śledził, żaden milicjant nie zgarniał z ulicy ot tak prosto na komisariat, żeby dołożyć pałą, być może należało wręcz przychylić się do tezy, że to wszystko bujdy, ktoś chce wciskać kit o żelaznych wilkach, każdy szuka sposobu, żeby zaistnieć w towarzystwie, toteż opowiada takie rzeczy. Bo przecież równie dobrze te opowieści mógł sfabrykować jakiś pospolity rzezimieszek – który oberwał pałą, bo ukradł z kiosku paczkę papierosów – dla czysto towarzyskich celów podwórkowej beletrystyki. Jedyną, choć jakże wątpliwą korzyścią płynącą z naszego położenia, była możliwość przekonania się, kto ma rację (choć byłbym raczej za tym, żeby sprawdziła się oficjalna propaganda).

Poranne dygotanie ustępuje miejsca gorącemu potowi, kiedy nasz kapitan w towarzystwie jeszcze innego gliniarza staje w drzwiach komisariatu. Nasz zbliża się do furgonetki i łapie za klamkę drzwi do części więziennej. Przymykam oczy, udaję, że śpię, ale on długo nie otwiera ich, cały czas rozmawia z drugim. W końcu machają sobie ręką i stróż prawa ciągnie za klamkę. Krzyczy, że koniec trasy blacha drzwi uderza w blachę karoserii, Żorż tym razem budzi się natychmiast.

– Dokąd, dokąd idziemy? – pyta myląc wątek snu z rzeczywistością i nie czeka długo na zgrabną odpowiedź ukraszoną elementami ogólnokrajowej gwary, o tym że mamy „wypierdalać” i „więcej się nie pokazywać na oczy”. Wręcza nam dowody osobiste, ale na nasze pożegnanie już nie odpowiada. Gdybym tylko miał teleobiektyw.... Ale nie miałem. Za to w przeciwieństwie do zaspanego Żorża chce mi się śpiewać z radości, ryczeć na cały głos, bo robi się pięknie, świeci słońce, nikt nas nie gnębi, nie spina kajdankami, oto idziemy sobie zupełnie swobodnie po wąskiej uliczce, a nasze kroki odbiją się tłumionym gumową podeszwą echem od kolorowych murów zabytkowych domów. Kłap, kłap, kłap, skąd ja to znam, do tego czuję straszliwy głód, jestem gotowy opędzlować pół baru mlecznego z jajecznicy albo innych przysmaków, co za szczęście, uważasz, takie pierwotne instynkty bez żadnych ideologii, żadnych komunistów, strajkujących, nas i ich, po prostu chce mi się żreć, jak psu i dlatego to takie piękne bo nieskazitelnie pierwotne, czyste, nieskomplikowane. Żorż też chce jeść, ale daleko mu do mojego entuzjazmu, twardo przedkłada pracę nad przyjemnościami, twierdząc, że najpierw trzeba wiedzieć, jak dostać się do fabryki, a dopiero potem myśleć o żołądku. Chcąc nie chcąc zapominam o głodzie, uczę się w końcu dorosłości, a dorosły wie, że praca to nie jakieś tam romantyczne wzloty i upadki, ale żmudny znój, precyzja i logika, z których potem można najwyżej być dumnym w razie pochwały przełożonego. W końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności. Żorż jednak robi się ciężki do zdzierżenia, zwłaszcza, że im bliżej fabryki, tym coraz bardziej poważnieje. W końcu po kilkunastu minutach błądzenia pustymi uliczkami natrafiamy na jakiegoś dozorcę, który pokazuje nam drogę.

Dochodzimy do wysokiego czerwonego muru: to na pewno tutaj. Mur oblepiony portretami świętych i transparentami, narodowymi flagami, kwiatami i czym tylko się da – niezła szopka, myślę i wyjmuję z plecaka aparat. Żorż ustawia się pod jakąś Madonną, o tak jest super, światło, ostrość, cyk, przesuwam klatkę, światło, ostrość cyk, ujęcie wzdłuż muru, idziemy dalej (kłap, kłap, kłap), a robić się zaczyna coraz ludniej, kręcą się jakieś dziwne typy (Tajniacy? Najprawdziwsi? Na robotników mi nie wyglądają!) na szczęście nikt nam nie przeszkadza dojść do wielkiej, ukwieconej jak na wesele bramy. Żorż odciąga mnie teraz na bok, tak, żeby nie widzieli nas strażnicy,

– Słuchaj, mówimy, że jesteśmy z gazetki szkolnej, chcemy zrobić zdjęcia i zaszczepić w naszych koleżankach i kolegach ducha walki, w stolicy nikt nie ma wiadomości z pierwszej ręki, my w imieniu całej społeczności licealnej, bla, bla, bla, rozumiesz? Najlepiej się nie odzywaj, przygotuj tylko legitymację. – Żorż jeszcze nie podchodzi do bramy, odsuwa się trochę, zdejmuje plecak i wyjmuje coś z kieszonki plecaka. To znaczek Madonny.

– Zidiociałeś Żorż?

– Cicho – Żorż wpina sobie znaczek w klapę. – Dzień dobry panom, zwraca się do strażników przy bramie.

– Kemping jest w tamtą stronę – zza krat bramy odpowiada Żorżowi, a raczej swemu kumplowi brodata twarz z opaską na ramieniu. Twarz się śmieje, kumpel przeciera oczy podnosząc się ze stołka.

– My nie na kemping, my z prasy szkolnej.

Konsternacja.

– Z czego? – Brodaty grymasi, uśmiecha się głupkowato, w końcu łapie wątek. – Prasy jakiej?

– Szkolnej.

– Znamy prasę państwową, czyli taką, która kłamie i prasę niezależną, która pisze prawdę, a wy – z jakiej jesteście?

– Zupełnie niezależnej! – sam fakt, że chcą z nim rozmawiać dodaje Żorżowi otuchy – Szkolnej, niezależnej, samorządnej, związkowej, zawodowej, wpuście nas za bramę, bo nas zaraz zamkną! – Kątem oka widzę nadjeżdżającą milicyjną furgonetkę. Nogi się pode mną uginają, teraz to nie żarty. – Wpuście nas, dopiero, co nas zwolnili z aresztu! Słowo areszt wywołuje zadziwiający efekt: brodaty bez entuzjazmu, choć zdecydowanie uchyla bramę i wpuszcza nas do środka. Zrzucamy plecaki. Żorż opowiada historię o niezależnej gazetce szkolnej podczas, gdy brodacz uważnie ogląda nasze legitymacje. Chyba nie ma wprawy w kontrolowaniu innych, brak mu profesjonalizmu, tak charakterystycznego dla reprezentantów władzy. Każe nam czekać, aż zjawi się ktoś odpowiedzialny za prasę. Brodaty jest nieufny, być może wielu zjawia się tu szpiegów aparatu partyjnego, tajniaków i innych, choć przecież ja i Żorż jesteśmy zdecydowanie za młodzi na konszachty ze służbami specjalnymi. Kto to może jednak wiedzieć w tych czasach? Brodaty pozwala nam się rozłożyć na jakimś skrawku trawnika obok muru, zrzucamy więc plecaki i padamy na trawę, wyschłą, łysawą. Nad nami szumi drzewo, słoneczko wystawia główkę coraz wyżej nad horyzont, jest bardzo przyjemnie, ciepełko rozlewa się po spoconym marszem i emocjami ciele, opuszczam powieki, oddaję się słonecznej kąpieli. Obrazy dnia i nocy stają mi przed oczami, migawki pociągu, mundury, milicyjna suka. Jakaś zbłąkana, namolna mucha siada mi to na policzku to na czole, to znów na dłoni, nie dając nacieszyć się chwilą spokoju. Zresztą po chwili podchodzi do nas brodaty i mówi, że ktoś chce z nami rozmawiać. Niechętnie podnosimy się i choć czujemy że sen nas powala, wkładamy nasz dobytek na plecy i idziemy jego śladem. Brodaty prowadzi nas między zakładowe budynki z czerwonej cegły, kluczy między wąskimi uliczkami pochlapanymi olejem, zawalonymi żelastwem, aż w końcu stajemy przed ogromnym, sięgającym po horyzont rusztowaniem, wewnątrz którego kluje się gigantyczny supertankowiec. „Poczekajcie tu”, mówi i wdrapuje się na rusztowanie, po czym znika pokonawszy którąś z kolei drabinkę. Stoimy z Żorżem, czekamy cierpliwie, bo tylko w ten sposób mamy szansę wygrać sprawę, ale brodaty zniknął nam na amen, więc znowu zrzucamy plecaki, siadamy i wyjmujemy papierosy. Zawsze to jakaś namiastka śniadania, są gorsze rzeczy dla zdrowia niż taki papieros rano, myślimy, ale nie bardzo wiemy, co mogłoby bardziej szkodzić. Siedzimy i siedzimy, zaczyna nam się to już dłużyć, szczęśliwie senność przeszła, słońce jest już coraz wyżej na niebie, zaczyna się robić gorąco. Postanawiamy zrzucić z siebie flanelowe koszule, ale okropnie się nie chce. Siedzimy tak dalej, pot zaczyna się lać strumieniami, już południe, gdzie ten brodaty się podział, nagle za nami trzask. Rusztowanie zaczyna się chwiać. Próbujemy uciekać, ale jest już za późno straszliwy ciężar przygniata nas, ratuuunku, próbuję krzyczeć, ale nie mogę wydobyć głosu.”

„Jezu – słyszymy zduszony głos – to ten ciężar, co nas gniecie tak stęknął, okazuje się, że leży na nas jakiś stutonowy grubas, a my na łysej wyschłej trawie. Spaliśmy. Próbujemy się spod niego wygrzebać, ale on nie jest sam – wkoło niego wielki tłum miota nim na wszystkie strony. Grubas nie może złapać równowagi, ktoś mu podaje rękę, to szczęście, bo w przeciwnym razie skończylibyśmy jak sprężyny w jego łóżku. Zrywamy się na równe nogi, lecz nie jest łatwo licealiście zaistnieć w tłumie robotników, upiorny harmider wgryza się bez pardonu w resztki snu, ludzie biegną i pchają się ze wszech stron, z trudem zarzucamy plecaki, łapię się Żorża, który razem z innymi prze ku epicentrum wrzawy. Trawnik, na którym ucięliśmy sobie drzemkę jest świadkiem rewolucji. A potem – już wiesz – zobaczyłem ciebie, zanim znów nie wciągnęła cię otchłań tłumu. Ta wrzawa nie skończyłaby się zapewne, gdyby nie przemówienie:

– Cisza, proszę się uciszyć – piszczy mikrofon, ktoś w niego stuka, spokojny głos – Szanowni państwo – tłum się uspokaja, aż ciężko uwierzyć, publicznie ktoś mówi do tłumu szanowni państwo, a nie towarzysze, ha, inny świat, niełatwo mi się jednak skoncentrować. Zamiast wsłuchiwać się w ten opanowany głos, co jak balsam jakiś cudowny ucisza rozwydrzony tłum, zapuszczam żurawia wciąż na próżno próbując cię odnaleźć, odnaleźć Żorża (choć zważywszy na przeciętną wzrostu strajkujących, na to ostatnie mniej liczę). Mój wybawca, ten co do mnie pomocną dłoń wyciągnął zniknął zaraz po tobie, koło mnie sami obcy ludzie, ich twarze skupione i poważne, z dłońmi podpierającymi brodę, jakby odciążyć chcieli szyje od obowiązku noszenia głowy. – Bardzo państwa proszę – mówi dalej kojący głos – o zachowanie spokoju i rozwagi. Rozmowy są na najlepszej drodze, jeżeli będziemy zachowywać się spokojnie i godnie nic się nam... nic nikomu się nie stanie. A teraz proszę was o cierpliwość, przedstawiciele rządu niedługo do nas dotrą.

Spod plątaniny ubrań wyciągam moją Praktikę, sprawdzam czy film jest naciągnięty, wysuwam rękę jak maszt do góry, ale jak mam ustawić światło, skoro nie dostaję do wizjera, trzeba robić na oko, cyk, mam nadzieję, że wcelowałem w mówcę, przewijam klatkę, cyk, i jeszcze raz dla pewności, teraz zmieniam czas i przesłonę, odwracam się i kucam nade mną z założonymi rękami wąsacz, nawet nie próbuje stawać na palce, choć niewiele widzi, ostrość, światło, może facet zrobi jakiś grymas, ale on nic, cyk, mam go, o teraz robi znak krzyża, na mównicę wszedł chyba jakiś ksiądz, cyk, super, co za ujęcie, teraz trzeba dorwać księdza. O, jest okazja, ale mam szczęście, cały tłum klęka i mruczy jakąś modlitwę, tylko ja stoję z aparatem, co za szkoda że nie mam teleobiektywu. Mam faceta w samym środku rastera, cyk, mam księdza z daleka, teraz, cyk, klęczące morze ludzi, wreszcie sam klęczę i fotografuję wkoło ich zamyślone twarze, aż w końcu czuję czyjąś rękę na ramieniu.

– Kolega pozwoli ze mną – głos zachodzi mnie od tyłu. Ciężko wyczuć, czy głos jest miły czy groźny, idę jednak posłusznie, nie będę przecież robić skandalu, tu wszyscy tacy skupieni i solidarni, tak wyobrażam sobie atmosferę na koncercie Pink Floydów, wszyscy razem, to uniesienie, euforia, zjednoczeni w ubóstwianiu swych idoli i ich dzieła, rozrywani chęcią wypuszczenia dusz z krępujących ciał, chce ci się płakać, wyć, wrzeszczeć wszystko naraz, wystarczy zamknąć oczy, żeby dotknąć absolutu, co ja mówię, jestem szczęśliwy bo spotkałem ciebie, szczęśliwy, że tutaj jestem, tu jest pięknie, inaczej niż w domu, Żorż miał rację, że mnie tu wyciągnął.

W oddali zostawiamy tłum wiernych i księdza, stajemy pod obdrapanym murem.

– Chciałbym zobaczyć pana akredytację – choć brodata twarz i wielkie łapy nie świadczą o inteligenckim pochodzeniu, jego głos jest spokojny, zupełnie jak głos przewodniczącego, oni wszyscy są tu jacyś wzniośli, tym bardziej więc mam powody by zaczerwienić się, kiedy mówię, że nie mam, bo nie zdążyłem wyrobić sobie. W takim razie słyszę, że muszę natychmiast opuścić teren fabryki, facet macha ręką by przywołać innych porządkowych. Zaczynam się tłumaczyć, że jestem razem z kolegą, Żorżem, takim małym, jesteśmy z gazetki szkolnej, on jest od pisania, a ja robię zdjęcia. Chcemy pokazać w szkole, co tu się właściwie dzieje, bo to, co wiemy pochodzi z telewizji, sam pan rozumie. A on mi, że tu tylko mogą profesjonaliści, a od kiedy to gazetka szkolna jest profesjonalnym pismem? Rozpoznał we mnie smarkacza i teraz pokazuje swoją wyższość, nie należę do ich klasy robotniczej, nie pracuję w wielkiej fabryce statków, jak on, więc nie jestem z towarzystwa, a poza tym chyba po prostu nie rozumiem, o co tutaj chodzi. On robotnik fabryczny może teraz sobie porządzić niedoszłym inteligenciną w dodatku ze stolicy, który, jak dorośnie, w pogoni za dobrobytem przystąpi pewnie do komunistów i będzie piął się do góry po plecach robotników, dostawał poza kolejką przydziały na mieszkania i talony na samochody, bony na zakupy w dewizowych sklepach. Więc patrz szczeniaku ze stolicy, co tutaj się dzieje, jak my, robotnicy, potrafimy walczyć również o twoją wolność, zobacz: nie miotamy się chaotycznie, nie latamy w kółko bez składu i ładu wszyscy na własną rękę, ale mamy swojego przywódcę, swoje straże i administrację, nie potrzebujemy do pomocy takich jak wy, co to tylko siedzicie, myślicie i myślicie, czytacie te wasze książki i nic z tego nie wynika, poza naszą biedą.

– Masz legitymację szkolną? – Aha, przechodzi na ty, to może być dobry, ale i zły znak. Podaję mu legitymację, ogląda ze wszystkich stron, patrzy pod światło, może szuka tam mikrofonu, albo jeszcze lepiej, magnetofonu, myślisz, że ubecy mają takie cacka? Ja w każdym razie myślę sobie, że ci robotnicy nie są tacy głupi. Wyobrażasz sobie Mieciu, co by było, gdyby nie wprowadzili prohibicji? Gdyby zapili się i zaczęli rozrabiać – to by dopiero narobili szumu w telewizji i radiu. Ale oni trzymają się dzielnie, gdyby nie ten poranny harmider, w którym przez chwilę się zobaczyliśmy, powiedziałbym, że teraz robotnicy to zupełnie inni ludzie, niż ci, których spotykasz codziennie idąc do szkoły, te skacowane mordy charczące i strzykające żółtawą flegmą na chodnik, które po robocie obsiadają ławki w parkach urządzając sobie libacje wokół flaszki denaturatu. Nie, mój robotnik – ani żaden z tych, których tu widziałem – w niczym nie potwierdzał mojej dotychczasowej opinii. Może byli nieco szorstcy w obejściu, ale nie mieli w sobie nic z tych zezwierzęconych, odrażających kreatur, dających niezmienne świadectwo upadku idei państwa robotniczo–chłopskiego.

Robotnik skinął do mnie głową na znak, żebym szedł za nim, więc idę. Wchodzimy do przestronnej hali, a tam mnóstwo stołów prezydialnych dłuższych i krótszych, dostaję polecenie, żeby zdjąć plecak, więc zdejmuję, usiąść na krześle i czekać, aż mnie wywołają, więc siadam i czekam. Rzuca jeszcze, że mam nie robić żadnych numerów i odchodzi do swoich obowiązków, może szukać kolejnego takiego jak ja, na przykład Żorża? Ale Żorża ani widu ani słychu, rozglądam się dalej, chociaż tak po prawdzie, to Żorż mi trochę zobojętniał wtedy, bo ja chciałem ciebie Mieciu, tylko ciebie spotkać! Podchodzi do mnie jakiś inny facet „Zaraz ktoś się tobą zajmie” i – uszom własnym nie wierzę – słyszę jak krzyczy gdzieś: „Pani Mieciu, tu jeden do akredytacji”. Serce bije mi mocniej, ty, na pewno ty, dam sobie nos uciąć, że to ty, promień słońca ciebie do mnie, a mnie do ciebie prowadzi!

c.d.n.