czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Anna Stryjewska: z cyklu `Księżycowy ogród` — Suknia i wiatr


SUKNIA I WIATR

Dal­eko za mia­s­tem, na ogro­m­nym, się­ga­ją­cym nie­mal chmur wy­sy­pi­s­ku śmie­ci, le­ża­ła so­bie sta­ra su­k­nia ba­lo­wa. Sło­ń­ce grza­ło nie­mi­ło­sie­r­nie. Nad usy­pa­nym zwa­łem od­padów uno­sił się nie­zno­ś­ny fe­tor. Mie­j­s­ce to by­ło od­ra­ża­ją­ce. Nic więc dzi­w­ne­go, że mie­sz­ka­ń­cy oko­li­cz­nych wio­sek i mia­s­te­czek omi­ja­li je z da­le­ka.

— Co za ży­cie! — na­g­le za­ję­czał ża­ło­ś­nie ja­kiś gło­sik. — Je­sz­cze nie­da­w­no by­wa­łam na naj­le­p­szych sa­lo­nach w kra­ju, byłam obie­k­tem wes­tchnień, po­żą­da­nia i za­z­d­ro­ś­ci… A te­raz? Le­żę tu po­śród in­nych od­pa­dów. Nikt już na mnie nie spo­jrzy. Na­wet na uła­mek se­ku­n­dy nie za­trzy­ma za­cie­ka­wio­ne­go wzro­ku. Cóż, w ko­ń­cu nie ma się cze­mu dzi­wić. Przez ki­l­ka lat z pię­k­nej su­k­ni zmie­ni­łam się w sta­rą, bru­d­ną, dziu­ra­wą szma­tę, któ­ra nie na­da­je się na­wet do my­cia pod­ło­gi… Ja­kie to stra­sz­ne! Sło­ń­ce tak pa­li, że za chwi­lę sta­nę się ogro­m­nym pło­mie­niem, a po de­li­ka­t­nej tka­ni­nie nie bę­dzie już na­wet śla­du… O, ja bie­d­na, nie­szczę­ś­li­wa! — za­łka­ła. Po chwi­li prze­sta­ła pła­kać i za­sta­no­wi­ła się. — Prze­cież w gru­n­cie rzeczy mo­je ży­cie by­ło tak cie­ka­we i fa­s­cy­nu­ją­ce, że nie­któ­rzy mo­gą mi ty­l­ko po­za­zdro­ś­cić! Mo­że je­sz­cze zna­jdzie się ktoś, kto bę­dzie chciał wy­słu­chać mo­jej opo­wie­ś­ci. Ty­l­ko kto?… Kto tu­taj zagląda? Wo­kół smród, ste­r­ty nie­czy­s­to­ś­ci, ro­ba­ki… Brrr! Je­dy­nie dla wron i szczu­rów to mie­j­s­ce wy­da­je się być ra­jem. Cza­sem za­jrzy ja­kiś włó­czę­ga w po­szu­ki­wa­niu ska­r­bów. Ot, wszy­s­t­ko. O! Wła­ś­nie idzie je­den z nich. Na­wet ma to­wa­rzy­sza. Cie­ka­we, cze­go tym ra­zem szu­ka­ją…

— Zna­la­z­łeś coś? — za­py­tał je­den z nich.

— Nic. Bez­na­dzie­ja! Cho­ciaż… Za­raz… Coś się tu świe­ci!

Po­chy­lił się nad zni­sz­czo­ną, le­żą­cą bez­ra­d­nie su­k­nią i bru­d­ny­mi pa­lu­cha­mi do­kła­d­nie ob­ma­cał zna­le­zi­s­ko.

— Po­każ! Mo­że to zł­oto?

— Nie­e­e… To ty­l­ko ja­kieś pa­cio­r­ki. Gu­zi­ki czy coś. Ma­te­riał też się do ni­cze­go nie na­da­je — sa­me dziu­ry. Prze­cież nikt te­go nie we­źmie!

Od­pruł ozdo­by i z za­cie­ka­wie­niem obe­jrzał ka­my­cz­ki, a po­tem scho­wał do prze­pa­s­t­nej kie­sze­ni swo­jej ka­po­ty. Su­k­nia zaś wy­lą­do­wa­ła pod je­go cię­ż­ki­mi bu­cio­ra­mi, któ­re — nie ba­cząc na nic — wci­s­nę­ły ją głę­biej w gro­ma­dzo­ne la­ta­mi od­pa­dy.

— Cho­dź­my już stąd! — ode­zwał się po chwi­li ten pie­r­w­szy. — Mo­że od pół­no­c­nej stro­ny bę­dzie le­piej — tam przy­naj­mniej tak nie grze­je.

Po­krę­ci­li się je­sz­cze chwi­lę i ode­sz­li, prze­kli­na­jąc gło­ś­no.

— Ach! Tak oto zo­sta­łam zde­p­ta­na i po­zba­wio­na re­sz­tek swo­jej da­w­nej wspa­nia­ło­ś­ci! — ję­k­nę­ła znów Su­k­nia. — Na­wet się na nich nie po­z­na­li! Nie do­ce­ni­li wy­jątko­wo­ś­ci i ce­ny moich kle­j­no­tów! Co je­sz­cze cze­ka mnie w tym ko­sz­ma­r­nym mie­j­s­cu? Gdy­bym cho­ciaż umia­ła śpie­wać, wy­śpie­wa­ła­bym świa­tu wszy­s­t­ko, co wiem o ży­ciu. A tak?

Tym­cza­sem swa­wo­lą­cy po oko­li­cz­nych pa­gó­r­kach Wiatr na­g­le ustał. Okrę­cił się wo­kół su­chej ga­łą­z­ki drze­wa i ro­ze­śmiał się drwią­co na jej wi­dok.

— Hej! Ty tam! Ja­kiś pro­b­lem?

— Ja? To by­ło do mnie? Czy ktoś coś do mnie mó­wił?

— Py­tam, dla­cze­go pła­czesz — za­wo­łał, ba­wiąc się je­d­no­cze­ś­nie w zdmu­chi­wa­nie po­je­dy­n­czych li­s­t­ków z ko­ro­ny drze­wa. — Co tak le­żysz? Mo­że byś ze mną za­ta­ń­czy­ła? Ok­ro­p­nie się nu­dzę! Po­roz­rzu­ca­łem już wszy­s­t­kie śmie­cie, po­ła­ma­łem ga­łę­zie i nie mam co ro­bić! A tam w mie­ś­cie gra­ją! Dzi­siaj jest fe­s­tyn.

— To do mnie? Czy ktoś zwra­cał się do mnie? — zdzi­wi­ła się je­sz­cze raz Su­k­nia.

— Grze­cz­ność na­ka­zu­je od­po­wia­dać, a ty co? Le­żysz ty­l­ko i mru­czysz coś pod no­sem!

— Prze­pra­szam, ale nie są­dzi­łam, że zwra­casz się do mnie. Po­wie­dzia­łeś, że chcia­ł­byś ze mną za­ta­ń­czyć? Nie prze­sły­sza­łam się?

— A co w tym dzi­w­ne­go? — krzy­k­nął Wiatr. — Na pe­w­no nie raz ta­ń­czy­łaś na sa­lo­nach! Wy­sta­r­czy na cie­bie spo­jrzeć!

— Na­pra­w­dę? Nie wie­rzę. Je­s­tem prze­cież ta­ka brzy­d­ka, po­da­r­ta i bru­d­na. Kie­dyś by­łam za­chwy­ca­ją­ca, ale to by­ło kie­dyś… Dzi­siaj jest, jak jest… — po­wie­dzia­ła ża­ło­ś­nie.

— Prze­stań uża­lać się nad so­bą! Nie lu­bię te­go. Spójrz le­piej na sie­bie, na­dal je­s­teś za­chwy­ca­ją­ca! Mnie się po­do­basz! Chę­t­nie za­bio­rę cię stąd i po­każę ka­wa­łek świa­ta, któ­re­go na pe­w­no je­sz­cze nie wi­działaś! Jak cię zwą?

— Re­gi­na — od­pa­r­ła skro­m­nie i gdy­by nie to, że nie umia­ła się cze­r­wie­nić, pe­w­nie spło­nę­ła­by ru­mie­ń­cem. Już da­w­no nie sły­sza­ła ty­lu mi­łych słów. — Je­że­li two­ja pro­po­zy­cja jest na­dal ak­tu­a­l­na, chę­t­nie z to­bą za­ta­ń­czę, a kie­dy się zmę­czy­my, opo­wiem ci cie­ka­wą hi­s­to­rię. Chcesz?

— Ja­s­ne! Umo­wa stoi. Te­raz chodź ze mną. Nie mo­żesz prze­cież zo­stać — nic do­b­re­go cię tu­taj nie cze­ka.

Dmu­ch­nął i po­de­rwał Re­gi­nę nad zie­mię. Krzy­k­nę­ła z za­chwy­tu. Wkró­t­ce obo­je za­wi­ro­wa­li w po­wie­t­rzu i po­fru­nę­li do mia­s­ta w po­szu­ki­wa­niu przy­gód. Kie­dy się już zmęczy­li, usie­d­li na ma­łym, pie­rza­s­tym ob­ło­cz­ku, któ­ry prze­su­wał się le­ni­wie po la­zu­ro­wym nie­bie.

— Ach! — wes­tchnę­ła Su­k­nia. — Jak cu­do­w­nie! Je­sz­cze ni­gdy nie czu­łam się tak wspa­nia­le! Nie wie­dzia­łam, że świat z gó­ry wy­glą­da tak fa­s­cy­nu­ją­co! Nie mia­łam po­ję­cia, że je­s­teś tak wspa­niałym ta­n­ce­rzem.

— Na­pra­w­dę? — zdzi­wił się Wiatr. — A two­je da­w­ne ży­cie? Są­dzi­łem, że by­ło zna­cz­nie cie­ka­w­sze!

— By­ło… Ow­szem… Ale te­raz wiem, że to nie ele­ga­n­c­kie sa­lo­ny są po­trze­b­ne do szczę­ś­cia! Nie wie­rzysz? A chcesz po­słu­chać?

— Chę­t­nie — od­parł i zie­w­nął tak sz­er­oko i gło­ś­no, że wy­stra­szył la­ta­ją­ce wo­kół nich pta­ki.

Kie­dy już uło­żył się na mię­ciu­t­kim skra­w­ku chmu­r­ki, ona ró­w­nież usa­do­wi­ła się wy­go­d­nie. Opu­ś­ci­ła w dół swój dłu­gi tren i pa­t­rząc z za­chwy­tem, jak su­nie za ni­mi w po­wie­t­rzu, za­czę­ła snuć opo­wieść.

By­ła so­bie kie­dyś su­k­nia, któ­ra pra­g­nę­ła ta­ń­czyć. Je­sz­cze za­nim pie­r­w­szy raz ujrza­ła sło­ń­ce, gdy wi­sia­ła na ma­ne­ki­nie w cie­m­nej iz­bie, ma­rzy­ła, że pe­w­ne­go dnia zo­ba­czy świat, o któ­rym do­tąd ty­l­ko śni­ła. Jej ma­rze­nie mia­ło się wkró­t­ce zi­ś­cić. Sta­ło się to dzię­ki pe­w­ne­mu czło­wie­ko­wi. Nie był on zwy­k­łym kra­w­cem, lecz ar­ty­s­tą. Pro­s­te szy­cie nie da­wało mu już sa­tys­fa­k­cji, dla­te­go po­sta­no­wił stwo­rzyć coś wy­ją­t­ko­we­go, co bę­dzie mia­ło, jak ma­wiał, „du­szę i ro­zum”.

Ca­ły­mi wie­czo­ra­mi coś kroił, przy­szy­wał, przy­ci­nał, od­pru­wał i znów zszy­wał. Z mi­s­t­rzo­w­s­ką wręcz pre­cy­z­ją do­pa­so­wy­wał wy­mia­ry do nie­zna­nej mo­de­l­ki, któ­rą wi­dział ty­l­ko oczy­ma wy­o­b­ra­ź­ni. Krę­cił przy tym gło­wą nie­za­do­wo­lo­ny, mru­czał coś pod no­sem, a po­tem sia­dał w fo­te­lu i przy­glą­dał mi się kry­ty­cz­nie. Nie­kie­dy zwra­cał się do mnie czu­le, jak pra­w­dzi­wy oj­ciec:

— Bę­dziesz się na­zy­wa­ła Re­gi­na. Chcesz? Jak pe­w­na uro­cza da­ma, któ­rą kie­dyś ba­r­dzo, ba­r­dzo ko­cha­łem. Jak po­do­ba ci się ten de­kolt? Nie uwa­żasz, że jest zbyt głębo­ki? A te fa­l­ba­ny w spó­d­ni­cy nie są zbyt gę­s­to przy­ma­r­sz­czo­ne?

Wca­le tak nie uwa­ża­łam, bo­wiem ba­r­dzo mi się ten de­kolt po­do­bał i fa­l­ba­n­ki… i imię, któ­re otrzy­ma­łam. Z go­dzi­ny na go­dzi­nę sta­wa­łam się pię­k­nie­j­sza. W ciągu dnia prze­glą­da­łam się w lu­s­t­rze, któ­re wi­sia­ło na prze­ciw­le­g­łej ścia­nie. By­ło op­ra­wio­ne w bo­ga­to zdo­bio­ną, zło­tą ra­mę i wprost zie­le­nia­ło z za­z­d­ro­ś­ci na mój wi­dok. Cza­sem drwi­ło so­bie ze mnie i znie­kszta­ł­ca­ło ob­raz. Nie dzi­wi­łam się za­tem, gdy wi­działam sie­bie po­skrę­ca­ną, wy­dłu­żo­ną lub zbyt kró­t­ką. Na szczę­ś­cie mia­łam swój ro­zum i od ra­zu po­z­na­łam się na je­go zło­ś­li­wo­ś­ciach.

Kra­wiec miał na imię Jó­zef i mie­sz­kał skro­m­nie na ob­rze­żach Lu­b­li­na. Je­go wy­ro­by cie­szy­ły się ogro­m­nym uzna­niem, to­też za­mó­wie­nia spły­wa­ły nie­u­stan­nie, a po­śród je­go sta­łej klie­n­te­li by­ły naj­bo­ga­t­sze ary­s­to­k­ra­t­ki w mie­ś­cie i oko­li­cy. Nic nie by­ło w sta­nie prze­bić ku­n­sz­tu, ory­gi­na­l­no­ś­ci i sma­ku je­go dzieł. Na­wet ubio­ry spro­wa­dza­ne ze sto­li­cy mo­dy — Pa­ry­ża, ustę­po­wały tym, któ­re wy­szły spod ig­ły skro­m­ne­go kra­w­ca. Gdy­by chciał, był­by bo­ga­ty, ale je­mu wy­sta­r­cza­ło to, co już miał. Przy­je­m­ność spra­wia­ła mu pra­ca, któ­rą su­mien­nie i z za­mi­ło­wa­niem wy­ko­ny­wał. Do­s­k­wie­rała mu je­dy­nie sa­mo­t­ność. Nie miał ni­ko­go. Nic więc dzi­w­ne­go, że od cza­su do cza­su roz­ma­wiał ze mną.

Kie­dyś, gdy wy­pił za du­żo mio­du, opo­wie­dział mi o swej sio­s­t­rze, któ­ra przed la­ty ucie­k­ła z ak­ro­ba­tą z cy­r­ko­wej tru­py. Miał żal do sie­bie, że sprze­ci­wił się ich małże­ń­s­t­wu, gdyż sta­ło się to przy­czy­ną je­go nie­szczę­ś­cia. Ni­gdy bo­wiem nie od­na­lazł sio­s­t­ry, któ­rą ko­chał ponad mia­rę, a któ­rej za­stę­po­wał ro­dzi­ców. Ma­r­t­wił się, że spo­tka­ło ją coś złe­go i nie mógł so­bie wy­ba­czyć tej nie­fo­r­tun­nej de­cy­z­ji. Wła­ś­nie je­go sio­s­t­ra mia­ła na imię Re­gi­na.

Mi­ja­ły la­ta. Jó­zef sta­rzał się, a je­go smu­tek na­bie­rał co­raz wię­k­szych roz­mia­rów. Pe­w­ne­go dnia po­sta­no­wił, że uszy­je su­k­nię, któ­ra za­dzi­wi świat. Miał na­dzie­ję, że po­świę­ca­jąc czas ta­kie­mu wy­zwa­niu po­zbę­dzie się przy­krych my­ś­li. Sta­ło się ina­czej…

Wśród wie­lu je­go klie­n­tek by­ła hra­bi­na Su­cho­c­ka i jej mło­da có­r­ka o imie­niu Ma­l­wi­na. Owo dzie­w­czę mia­ło wła­ś­nie za­de­biu­to­wać w tzw. to­wa­rzy­s­t­wie. Za­po­bie­g­li­wa ma­ma do­łoży­ła wsze­l­kich sta­rań, by có­r­ka w tym dniu wy­glą­da­ła olśnie­wa­ją­co. Je­d­nak to nie mło­da hra­bia­n­ka za­przą­t­nę­ła gło­wę sta­re­go kra­w­ca, ale jej uro­cza słu­żą­ca, o zna­jo­mo brzmią­cym imie­niu — Józe­fi­na. Od po­czą­t­ku wy­da­ła mu się bli­s­ka i dla­te­go bez wy­ra­ź­nych po­wo­dów ob­da­rzył dzie­w­czy­nę skrzę­t­nie skry­wa­nym uczu­ciem. Nie by­ło to uczu­cie ja­kim chło­piec da­rzy wy­bra­n­kę swe­go se­r­ca, ale oj­co­w­s­ka czu­łość i opie­ku­ń­czość. Jó­ze­fi­na by­ła nie­śmia­ła, skro­m­na, pi­l­na i uwa­ż­na. Rz­a­dko pod­no­si­ła wzrok, je­dy­nie przy­ta­ki­wa­ła grze­cz­nie, ale nie spo­sób by­ło nie za­u­wa­żyć jej de­li­ka­t­no­ś­ci, uro­dy i wdzię­ku. Kra­wiec współczuł jej, wi­dząc jak dźwi­ga cię­ż­kie pa­ku­n­ki z ma­te­ria­łem, jak ze spo­ko­jem i po­ko­rą zno­si po­ga­r­d­li­wy ton swo­jej nie­zbyt uro­dzi­wej, mło­dej pa­ni. Za ka­ż­dym ra­zem, gdy wpa­da­ła do pra­co­wni sa­ma pró­bo­wał z nią roz­ma­wiać, ale ona wciąż gdzieś się spie­szy­ła.

— Chcia­ła­byś kie­dyś pójść na bal? — za­ga­d­nął dzie­w­czy­nę, gdy pe­w­ne­go ra­n­ka przy­szła za­pła­cić za za­mó­wie­nie.

— Ja­a­a? Ba­r­dzo… Ty­l­ko że… To nie­mo­ż­li­we… — od­pa­r­ła i cze­r­wie­niąc się, spu­ś­ci­ła oczy.

Dalsze losy bohaterów baśni poznasz z książki, która niebawem ukaże się drukiem.