czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Anna Stryjewska: z cyklu `Księżycowy ogród` — Onib, Władca Chmur


Onib, Władca Chmur

Da­w­no te­mu, kie­dy to lu­dzie my­ś­le­li, że zie­mia jest pła­s­ka jak na­le­ś­nik, a świa­tem rzą­dzą wszech­po­tę­ż­ni bo­go­wie, Kró­le­s­t­wo Chmur mia­ło swe­go wła­d­cę. Był nim ka­p­ry­ś­ny Onib. Je­go wspa­nia­ła re­zy­de­n­cja wzno­si­ła się wys­oko ponad chmu­ra­mi, a strze­li­s­te wie­że pa­ła­cu się­ga­ły nie­mal sło­ń­ca. Cza­sem, gdy gę­s­te chmu­ry roz­stę­po­wa­ły się, uka­zy­wa­ła się ona w całej swo­jej prze­py­sz­nej oka­za­ło­ś­ci. Wi­dać by­ło wte­dy nie ty­l­ko ba­je­cz­ne ogro­dy, rzę­si­s­te fo­n­tan­ny, ku­te pa­r­ka­ny, tka­ne z de­sz­czu fa­sa­dy, ale ró­w­nież sa­me­go Oni­ba, któ­ry w bły­sz­czą­cym ry­d­wa­nie za­przę­żo­nym w og­ni­s­te, grzy­wia­s­te ru­ma­ki ob­je­ż­dżał du­m­nie swo­je Kró­le­s­t­wo. Wów­czas lu­dzie pa­da­li ze stra­chem na ko­la­na i bi­jąc czo­łem o zie­mię, pro­si­li o ła­s­kę i zmi­ło­wa­nie. Wszy­s­cy ba­li się je­go gnie­wu, bo prze­cież w każdej chwi­li mógł ścią­g­nąć na nich nie­szczę­ś­cie w po­sta­ci: burz, gra­do­bić, ule­wy czy wia­t­ru. Sta­ra­li się być po­ko­r­ni wo­bec nie­go. Dzię­ko­wa­li mu za deszcz, za sło­ń­ce, za wszy­s­t­ko, co dla nich czy­nił. Układa­li pie­ś­ni wy­chwa­la­ją­ce pod sa­me bra­my nie­bios je­go wie­l­kość i do­b­roć.

A co na to sam Onib? Otóż Wła­d­ca Chmur zło­ś­cił się, gdy wi­dział ich ra­dość, szczę­ś­cie i mi­łość. Wo­lał, by lu­dź­mi kie­ro­wa­ła złość i za­wiść. Czę­s­to też przy­czy­niał się do ta­kich sy­tu­a­cji — wy­sy­łał swo­je wie­r­ne słu­gi, by wy­wo­ły­wa­ły w lu­dziach gniew i prze­ra­że­nie, a ta­k­że bez­ra­d­ność. Po­tra­fił je­d­nym ski­nie­niem pa­l­ca spra­wić, że lu­dzie tra­ci­li do­ro­bek ca­łe­go ży­cia al­bo zo­sta­wa­li bez da­chu nad gło­wą. Nie ma­r­t­wił się, jak po­ra­dzą so­bie ze sku­t­ka­mi gro­ź­nych ży­wio­łów. Ba­wił się wte­dy w naj­le­p­sze i pod­ska­ki­wał na swych kró­t­kich nó­ż­kach, że aż trzę­s­ły mu się ob­wi­s­łe do tłu­s­tych ra­mion po­li­ki, a gru­be brzu­szy­s­ko wy­ska­ki­wa­ło z ob­sze­r­nych spo­d­ni. Je­go okrą­g­ła, ły­sa gło­wa ro­bi­ła się przy tym cze­r­wo­na i ro­s­ła do ogro­m­nych roz­mia­rów ni­czym na­dmu­cha­ny ba­lon.

Nikt je­d­nak nie wie­dział, że tak na­pra­w­dę Wła­d­ca Chmur czuł się ba­r­dzo sa­mo­t­ny. Wpra­w­dzie do je­go pa­ła­cu zje­ż­dża­li naj­wspa­nia­l­si go­ś­cie, lecz po omó­wie­niu spraw wa­gi państwo­wej znów zo­sta­wał sam.

Cza­sem od­wie­dza­ła go Śnie­ży­ca w bia­łej, pu­szy­s­tej su­k­ni z ca­łym za­stę­pem śli­cz­nych, ma­łych Śnie­ży­nek, cza­sem za­glą­dał Wiatr w swym po­da­r­tym pła­sz­czu, cza­sem Mróz z si­wą bro­dą do ko­lan, w dłu­gim ko­żu­chu i fi­l­co­wych bu­tach al­bo Deszcz — jak zwy­k­le bez pa­ra­so­la i w prze­mo­k­nię­tym ubra­niu. Za­wsze zo­sta­wa­ła po nim ogro­m­na ka­łu­ża, któ­rą na­tych­miast ka­zał słu­ż­bie uprząt­nąć. Onib uwie­l­biał, kie­dy w go­ś­ci­nę do nie­go przy­by­wa­ła Wio­s­na. By­ła za­wsze ta­ka ko­lo­ro­wa, pa­ch­ną­ca i świe­ża, że od ra­zu po­pra­wiał mu się hu­mor, lecz ona — nie­ste­ty — cią­g­le się spie­szyła i ni­gdy nie za­ba­wi­ła dłu­żej. Tak na­pra­w­dę nie by­ło ni­ko­go, kto umi­la­ł­by mu czas in­te­re­su­ją­cą po­ga­wę­d­ką lub zjadł z nim lo­dy wa­ni­lio­we, któ­re wprost uwie­l­biał. Nu­dził się więc ok­ro­p­nie. Wpra­w­dzie za­bi­jał czas urzą­dza­jąc mu­sz­t­rę swo­jej gwa­r­di­i przy­bo­cz­nej, ale i to wkró­t­ce prze­sta­ło mu spra­wiać przy­je­m­ność.

Pe­w­ne­go ra­zu, gdy zszedł do pod­zie­mi pa­ła­cu w po­szu­ki­wa­niu la­ta­ją­ce­go ku­f­ra, za­u­wa­żył dziu­rę w pod­ło­dze pi­w­ni­cy. Przez nią, jak na dło­ni, ujrzał ca­łą Zie­mię i jej mie­sz­ka­ń­ców. By­li je­d­nak zde­cy­do­wa­nie za ma­li, by mógł przy­jrzeć się im do­kła­d­niej. Skon­stru­o­wał za­tem ogro­m­ną lu­ne­tę, dzię­ki któ­rej mógł bez skrę­po­wa­nia za­glą­dać lu­dziom do do­mów, ob­se­r­wo­wać ich co­dzien­ne czyn­no­ś­ci, za­cho­wa­nia, przy­zwy­cza­je­nia, pra­cę. Wkró­t­ce pod­glą­da­nie sta­ło się je­go ulu­bio­nym za­ję­ciem. Tak ba­r­dzo je po­lu­bił, że zre­zy­g­no­wał z mu­sz­t­ro­wa­nia swoich żo­ł­nie­rzy, a ca­ły wo­l­ny czas po­święcał na pod­pa­t­ry­wa­nie. A ja­ką miał fra­j­dę, gdy wi­dział, jak lu­dzie pa­ła­li do sie­bie gnie­wem i nie­na­wi­ś­cią! Nie mógł się na­dzi­wić, skąd w tych za­ba­w­nych is­to­tach ty­le złych emo­cji.

Kie­dyś pod­czas co­dzien­nych ob­se­r­wa­cji Zie­mi i jej prze­za­ba­w­nych mie­sz­ka­ń­ców, do­strzegł na nie­wie­l­kim wzgó­rzu cu­do­w­ną is­to­tę. By­ła to mło­da dzie­w­czy­na. Sta­ła nie­ru­cho­mo z ręką przy­ło­żo­ną do czo­ła i wy­pa­t­ry­wa­ła ko­goś na dro­dze. Przy­po­mi­na­ła prze­pię­k­ny po­sąg bo­gi­ni, któ­ry kie­dyś wi­dział w pa­ła­co­wych wnę­t­rzach pod­czas po­by­tu w Krai­nie Wie­cz­ne­go Słońca. Od tam­tej po­ry scho­dził co­dzien­nie do pi­w­nic pa­ła­cu z na­dzie­ją, że znów ujrzy sto­ją­cą na dro­dze tę nie­zwy­k­łej uro­dy mie­sz­ka­n­kę Zie­mi. Wre­sz­cie uda­ło mu się. By­ło sło­ne­cz­ne, pa­ch­ną­ce świeżym de­sz­czem po­po­łu­dnie, a na wi­d­no­krę­gu uka­za­ła się tę­cza utka­na z do­jrza­łych ko­lo­rów łą­ki. Dzie­w­czy­na sta­ła — jak za­wsze — na zie­lo­nym pa­gó­r­ku i osła­nia­jąc oczy przed sło­ń­cem, wciąż wygląda­ła ko­goś na dro­dze. Onib po­my­ś­lał, że mo­że za­pro­sić ją do sie­bie, a po­nie­waż był nie­zwy­k­le po­my­s­ło­wy, wy­ko­rzy­s­tał w tym ce­lu tę­czę. Roz­ka­zał zwi­nąć ją w ru­lon i zrzu­cić na zie­mię, pod sto­py za­sko­czo­nej dzie­w­czy­ny. Jej zdzi­wie­nie by­ło je­sz­cze wię­k­sze, gdy oka­za­ło się, że dru­gi ko­niec tę­czy zna­jdu­je się wys­oko w nie­bie. Wła­ś­nie tam wzno­sił się ta­je­m­ni­czy pa­łac, te­raz wi­do­cz­ny w ca­łej oka­zało­ś­ci. Wie­dzio­na cie­ka­wo­ś­cią za­czę­ła się wspi­nać po tę­czo­wym dy­wa­nie. Onib ty­l­ko na to cze­kał. Ka­zał za­sta­wić stół i przy­go­to­wać lo­dy wa­ni­lio­we w pu­cha­r­kach z po­ran­nej mgły. Sam zaś po­biegł do ko­m­na­ty, w któ­rej trzy­mał Księ­gę Za­klęć. Zna­lazł w niej po­do­bi­z­nę ba­r­dzo przy­sto­j­ne­go mło­de­go księ­cia z ga­tu­n­ku lu­dz­kie­go i już po ki­l­ku chwi­lach pod przy­bra­ną po­sta­cią, w ele­ga­n­c­kim ubra­niu cze­kał, by przy­wi­tać dł­ugo ocze­ki­wa­ne­go go­ś­cia. Kie­dy dzie­w­czy­na sta­nę­ła u stóp bram, wy­szedł jej na po­wi­ta­nie.

— Wi­taj w Kró­le­s­t­wie Chmur! Jak cię zwą, pię­k­na is­to­to?

Onie­śmie­lo­na wspa­nia­ło­ś­cią za­mku, a ta­k­że uro­dą sa­me­go go­s­po­da­rza skło­ni­ła się ni­s­ko.

— Zwą mnie Ma­g­da­le­na — wy­sze­p­ta­ła.

Dzie­w­czy­na za­ba­wi­ła w pa­ła­cu dłu­żej, bo­wiem jej ta­k­że po­sma­ko­wa­ły lo­dy wa­ni­lio­we w pu­cha­r­kach z po­ran­nej mgły, dłu­gie spa­ce­ry z przy­sto­j­nym wła­d­cą, wie­czo­r­ne roz­mo­wy, ta­ne­cz­ne po­ka­zy Chmu­rek­-ba­le­t­nic i de­sz­czo­we fo­n­tan­ny w kró­le­w­s­kim ogro­dzie.

Po pe­w­nym cza­sie za­tę­s­k­ni­ła je­d­nak za ro­dzi­ca­mi, któ­rzy za­pe­w­ne ma­r­t­wi­li się o nią, za do­mem, zie­le­nią pól, wi­do­kiem kwi­t­ną­cych ja­b­ło­ni, za na­rze­czo­nym, któ­re­go kie­dyś wy­pa­t­ry­wa­ła ka­ż­de­go dnia. Po­wie­dzia­ła o tym Oni­bo­wi.

Dalsze losy bohaterów baśni poznasz z książki, która niebawem ukaże się drukiem.