czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 5.


*

Czas jakby stanął dla nich w miejscu. Nic się nie działo i to było najgorsze. Wyczekiwanie na cudze decyzje zawsze denerwuje. Nie mieli pojęcia co z nimi zrobią, na którą stronę przechylą szalki wagi — na „być” czy na „nie być”. Monotonia pracujących silników działała uspakajająco. Gdyby nie wrażenia ostatnich godzin, zapewne by posnęli.

— Przepraszam za przybłędę — odezwał się niespodziewanie kapitan.

Cisza drażniła go. Wolał czymś zająć swoje szare komórki.

— A… nieważne — przypomniał sobie „Radio”.

Było to parę minut przed wtargnięciem tamtych. Słońce właśnie zachodziło, ale ostatnimi promieniami lizało jeszcze lecącą maszynę. Łopaty śmigieł tworzyły zamknięte kręgi i bucząc jednostajnie zapraszały do snu. „Zupełnie jak teraz” — pomyślał. Połączył się jeszcze raz z centrum kierowania lotami w Sao Paulo, podał kurs, wysokość i sakramentalną formułką „bez odbioru” zakończył dyskusję. Zdjął z głowy słuchawki, zawiesił je na uchwycie, a nasłuch przełączył na głośniki zewnętrzne. Wydawało mu się, że pracuje zbyt cicho, więc bez namysłu podkręcił regulator siły głosu do oporu. Niechcący zawadził przy tym o pokrętło częstotliwości. W kabinie nagle rozległ się jazgot, świst, jakaś kakofonia niezidentyfikowanych dźwięków i czort wie co jeszcze. Nie zdążył nawet sięgnąć do potencjometru siły, ,gdy zobaczył jak ten co prowadzi samolot robi się nagle czerwony. Inni też podskoczyli.

— Wyłącz to, do cholery — ryknął na niego kapitan, zrywając jednocześnie słuchawki z głowy. — Czyś ty zgłupiał, przybłędo jeden! Chcesz mi uszy porozrywać!

Spojrzał na tablicę i dopiero teraz zrozumiał swój błąd. Zielony przełącznik był w położeniu „out”, czyli że interkom był włączony i cała moc dźwięku poszła w słuchawki, a właściwie w ich uszy. Błyskawicznie przełączył dźwigienkę do góry i kabinę zaległa cisza, nie licząc szumu pracujących silników, których odgłos, w porównaniu z tym co usłyszeli przed chwilą, stanowił anielską muzykę.

— Przepraszam — powiedział szybko.

— Uważaj na drugi raz — nieco udobruchanym tonem odezwał się ten za sterami, — a jak chcesz podgłośnić zewnętrzny głośnik, to wyłącz najpierw interkom.

— A puszczaj tylko wtedy — dodał drugi, — jak złapiesz jakąś dobra muzykę albo jak ci powiemy… A w ogóle wyłącz to pudło. Po co brać nasłuch? Nie myśl, że leci z nami prezydent i co pięć minut będą cię wywoływać. Jak będzie potrzeba to się włączy.

Właściwie nie miał za co przepraszać. W „Boeingu”, którym przyleciał ze Stanów radiostacja podobnego typu nie była podłączona. Przynieśli ją w skrzyni tylko dla niego, aby mógł się zapoznać z poszczególnymi przełącznikami. Nie wiedział natomiast jaki jest foniczny efekt tego przełączania. „Boeingi” mają doskonały sprzęt. Wmontowany kod „Q”, nawigację satelitarną i tak dalej. Ta od „Herkulesa” była tylko atrapą, więc miał prawo się pomylić.

— Jak ty się właściwie nazywasz — kapitan przywrócił go do rzeczywistości.

— Zapomniał pan? Kris.

— To wiem… A dalej?

— Czy to ważne?…

Mógł mu podać to… z fałszywego paszportu… Ale po co? Wszystkie nazwiska miał fałszywe. Nawet to… niby własne.

        No, ale jak? — nalegał kapitan.

*

Zawsze uważał, że człowiek składa się z dwóch rzeczy. Z ciała i z tego drugiego — czego nie da się już zmierzyć ani sfotografować — z duszy. Ciało miał niby swoje, choć i z tym był pewien problem — nie wiedział przecież skąd się wzięło. Zawsze potrzebne są do tego dwie osoby, lecz on na oczy nie widział ani jednej. Nigdy. I choćby przyjąć już wariant minimalny, to po stracie obojga rodziców coś jednak pozostaje — nazwisko. On nawet tego nie miał. Jak tylko sięgał pamięcią, nazywano go Kris Abe, lecz w przeciwieństwie do zwykłych ludzi tego „Abe” wcale taki pewny nie był. Najgorszy oszust, fałszerz, czy podrabiacz — zanim się nim stanie — chociaż na początku ma swoje nazwisko. On nie dostąpił tego zaszczytu. Nawet to… niby własne było obce.

Kris Abe — cztery litery imienia i trzy nazwiska — razem siedem liter, co w porównaniu z pięcioczłonową personalią kapitana, stanowiło nie lada miniaturyzację.

— Spadłeś z nieba, synku — tak mu odpowiedziała zakonnica, gdy ileś tam lat temu spytał ją skąd się właściwie wziął. Oczywiście nie spadł z nieba. Którejś sierpniowej nocy pod drzwiami ochronki ze znakiem Czerwonego Krzyża postawiono wiklinowy koszyk. W środku było małe, zapłakane dziecko — on. Tak wyglądały jego „prawdziwe narodziny”. Potem zakonnica wzięła go za rękę i poprowadziła do głębokich, obszernych piwnic mieszczących archiwa ochronki. Poszperała w dużej, staromodnej szafie i wyciągnęła małe zawiniątko. Pamiętał jak wtedy drżały mu ręce. Rozplątywał wyblakłą, różową wstążeczkę oplatającą pakunek ze świadomością, że trzyma w dłoniach cały swój dobytek, cały spadek jaki odziedziczył po swoich rodzicach. Wewnątrz był maluśki, niemowlęcy kaftanik — i nic więcej. Niezgrabna ręka wyhaftowała na nim jeden wyraz, który przy dużej dozie umowności można było odczytać jako „ Kris”. Słowo to było niedokończone, gdyż biegnący ku górze od litery „s” drobny szlaczek wskazywał, że następna litera powinna być z gatunku wysokich. Może „t”, może „b”, a może całkiem inna. Najwidoczniej jego matka doszła do wniosku, że trud urodzenia to było wszystko co mogła dla niego zrobić i nie ma potrzeby zadawać sobie dodatkowego, by skończyć haftowanie jakiegoś głupiego — oczywiście w jej pojęciu imienia.

Wtedy jeszcze nie umiał wcale pisać, lecz ślad tych niezdarnych liter wbił mu się głęboko w pamięć. Potem właśnie w ten sposób podpisywał swoje zeszyty i książki. Z początku próbowano mu je zmienić, ale on pozostał przy swoim. Uparł się, że tak właśnie będzie i koniec. Czyż można mu się dziwić? Przecież to było wszystko co posiadał, co naprawdę było jego. Maleńki ślad niezdarnych liter…

Jakby tego było mało, jakiś czas potem, ochronka spłonęła wraz z dokumentami i jego zakonnicą. Znów wiek określono mu według wzrostu i wagi ciała z tolerancją mieszczącą się w przedziale dwóch lat. Przeniesiono go do pachnącego jeszcze świeżym tynkiem, nowego sierocińca. Pamiętano tylko jego imię „Kris”, a ponieważ był jednym z pierwszych pensjonariuszy, dowcipny kierownik dał mu zamiast nazwiska dwie pierwsze litery alfabetu — „a” i „b”. Razem „Abe”. Wpisał do akt… i tak już zostało. Nikt nie zastanawiał się czy to nazwisko ma sens. Czy się obraził? Za co? Czasami nazywali go przybłędą. I mieli rację. Przecież zawsze nim był… i żeby tylko tym. Swoją przynależność społeczną określał jeszcze gorzej — podrzutek. Człowiek nieokreślonego pochodzenia i gatunku. Dar wyrodnej matki dla Czerwonego Krzyża. Czy miał do niej żal? Miał, ale tylko czasami, gdy mu było naprawdę ciężko. Ten żal nie dotyczył podrzucenia. Żałował, że chodzi po ziemi, że nie skończyła z nim zaraz po urodzeniu.

Dzieciństwo dało mu w prezencie rygor, prawdziwie pruską dyscyplinę i… ból. Najgorsze były pierwsze lata. Jego zakonnica, która czasami brała go na kolana i opowiadała bajki, bardzo szybko zeszła z tego świata. Pozostało po niej tylko wspomnienie jej ciepłego brzucha i rąk głaskających go po głowie. Miało to miejsce sześć czy siedem razy i to był cały jego „dorobek” wynikający z miłości, czułości, ciepła domowego ogniska i tak dalej, który większość ludzi nazywa zwykle dzieciństwem.

Rygor to jednak zbyt łagodne określenie, bo czy można od pięcioletniego brzdąca wymagać idealnego zasłania łóżka, wyprania koszulki i skarpet? Za wszystko, co odbiegało od ideału obowiązywała jednakowa kara — chłosta. Nie jakieś tam klapsy, ale właśnie chłosta. Nie, nie przesadza, bo czy przesadą można nazwać bicie pasem wojskowym pięciolatka? Wtedy oduczył się płakać. Musiał, bo płacz był dodatkowym wyrokiem. Poprzednie uderzenia się nie liczyły — wszystko zaczynano od początku. Z czasem zapomniał, że istnieje inny stan ducha. Myślał, że tak musi być. Nie znał innego świata, nie wiedział jak jest w prawdziwym, normalnym domu, za wyjątkiem tych sześciu czy siedmiu razy, gdy tuliła go zakonnica. Czy się z tego komuś spowiadał? Nie. Po co. To była przeszłość. Jego przeszłość… i tylko jego. Innych niech to lepiej nie obchodzi. Ślad jednak pozostał. Siedział w nim głęboko zakorzeniony. Dawał znać o sobie tylko w chwilach gwałtownego przestrachu. Intuicyjnie zasłaniał wtedy głowę rękami, jakby chciał ją zasłonić przed razami swojego dawnego dręczyciela...

Później uchodził już za cwaniaczka. Za byle co batów nie dostawał. Ale tak było tylko tam, w środku. Poza murami sierocińca czuł się niepotrzebnym, zawadzającym, byle jakim człowieczkiem, zwykłym znajdą, z którym społeczeństwo nie wie co zrobić i tylko z racji miłosierdzia, lub raczej górnolotnego snobizmu, utrzymuje go przy życiu. Kompleks niższości nosił w sobie zawsze, od początku swojego istnienia, a on swoje istnienie liczył nie od daty urodzenia, czy poczęcia, lecz od chwili uświadomienia sobie, że w ogóle jest. W przeciwieństwie do zwykłych ludzi, którzy mogą pokazać budynek, ba! — posłanie, na którym przyszli na świat, on mógł wskazać tylko kontynent. Założył, że był Europejczykiem. To było najbardziej prawdopodobne, lecz nigdy pewne. W kraju, w którym go znaleziono przebywało w tamtych latach zbyt wiele nacji, aby mógł z całą stanowczością powiedzieć, że należy do którejś z nich. Zawsze był ciekaw do jakiej rasy należy. W bajki nie wierzył — nie spadł przecież z nieba! Czasami, gdy zastanawiał się nad swoim charakterem, odruchami, gestami czy odczuciami, chciał to w jakiś sposób odgadnąć, wydedukować — lecz nadaremnie. Nienawiści, żalu, gniewu czy miłości było w nim tyle, ile w każdym człowieku, a wszystko zmieniało się w nim w zależności od dnia, nastroju czy pogody.

Często zastanawiał się, kto był jego ojcem, kto matką i nie chodziło mu wcale o konkretną osobę — chciał znać chociaż jego narodowość, rasę do której należał. Kim był — Polakiem, Niemcem, Czechem, Francuzem? No bo kimś być musiał! To było pewne. W czasach, gdy rasy ludzkie nie były ze sobą jeszcze tak dokumentnie wymieszane może odkryłby jakiś ślad, wskazówkę, jakieś szczególne uderzające cechy, ale dziś…

Miał i swoje pewniki. Lustro nie kłamie, a tamten odbity człowiek był biały, mierzył sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, miał niebieskie oczy i włosy ciemnoblond. To wszystko. Resztę stanowił zbiór pytań zasadniczych bez odpowiedzi. Zawsze, gdy wypełniał formularze, na których trzeba było wypisać swoje personalia, czuł się jak mały kłamczuch. Taak. Znaków zapytania miał w sobie sporo, lecz już dawno stracił nadzieję, że uda mu się którykolwiek zlikwidować.

cdn.